czwartek, 28 sierpnia 2008

Irlandzki fryzjer - sprawa życia i śmierci ;)

Stało się.

Już postanowione.

Kiedyś musiał nadejść ten dzień.

Za parę dni wyruszam do fryzjera.

Nie chcę, ale muszę!

Mając do wyboru dwie opcje:

a)     być zarośniętą jak szczur pustynny, a co za tym idzie – codziennie godzinami zmagać się próbując ujarzmić niesforne kosmyki, rzucając przy tym obelgami w kierunku lustra

b)     zaryzykować oszpecenie + zrujnowanie mojego image’u + doszczętne opróżnienie portfela

z bólem wybieram bramkę numer 2.

Z dwojga złego ta opcja wydaje się korzystniejsza. Kasa - rzecz nabyta. Włosy kiedyś odrosną, a kolor się zmyje. A może przy tym zaoszczędzę wreszcie czas poświęcany na poranną toaletę, a także uchronię domowe lustra od roztrzaskania na milion maleńkich cząsteczek.

Się okaże!

Już drżę na samą myśl o tych kilku godzinach spędzonych na fryzjerskim fotelu. Znalezienie w Irlandii odpowiedniego fryzjera to nie taka łatwa sprawa. Już chyba wcześniej odnalazłabym Bursztynową Komnatę!

Dwa lata szukam tego jedynego, sprawdzonego, profesjonalnego mistrza nożyc. Nic. Dwa długie lata zaowocowały kolejnymi rozczarowaniami i stratą czasu. W czasie mojej pierwszej wizyty w irlandzkim salonie całkiem nieświadomie naraziłam się na niebezpiecznie wysokie ciśnienie tętnicze. Postarzałam się też o 10 lat samym obserwowaniem wyczynów mojej młodej fryzjerki. Kolejne 15 lat przybyło mi, kiedy zobaczyłam efekt końcowy. To nic, że wyglądałam jak babcia – zawsze o tym marzyłam! I tak zawsze lecieli na mnie starsi panowie… Najwyżej wzbogacę się o kolejnych wiekowych adoratorów.

Dziewczę nie miało pojęcia o fryzjerstwie. Ani też wyobraźni. Po upływie kilkunastu miesięcy nie odważę się tam zajrzeć ponownie, by sprawdzić, czy już  - choć troszeczkę – się ona u niej rozwinęła! O, nie.

Kolejna wizyta i kolejny niewypał. Częściowy, bo częściowy, ale niewypał. Nie tylko na głowie. Porażką okazała się też sama fryzjerka. Po wysłuchaniu jej przejmujących historii i przekleństw w liczbie milion pięćset sto dziewięćset, zwiędły mi uszy. Zakręciła się tez łza w oku – na widok mojego lustrzanego odbicia.

Nic to. Będę próbować dalej. Kto szuka, ten znajduje, prawda?

Wyruszając do fryzjerki, muszę tylko pamiętać o zaopatrzeniu się w różaniec i psychotropy – z pewnością będą mi potrzebne!

Jeśli wkrótce się nie odezwę, szukajcie mnie w irlandzkim zakładzie zamkniętym dla obłąkanych.

A tymczasem - w nadziei, że nie będzie aż tak źle i że w bramce numer 2 nie będzie zonka  – żegnam się z Wami.

Idę na całość!

wtorek, 26 sierpnia 2008

Szaleństwa w dziedzinie książek, zakupów i marzeń :)

Ostatnio trochę zaniedbujęblogowy świat na rzecz tego książkowego. Czytam przed pracą, w pracy i popowrocie do domu. Pewnie niektórym ciężko w to uwierzyć, ale obcowanie zesłowem pisanym relaksuje mnie – pozwala się odprężyć, zapomnieć o trudach dnia inabrać sił do życia. Jeszcze do niedawna narzekałam na brak książek, teraz zaśmam problem nieco odmiennej natury - wybór mam aż za duży. Na mojej szafcenocnej – tradycyjnie już – piętrzy się stos przeróżnych pozycji. W szufladachzaś leżą te, które zaczęłam daawno temu, utknęłam gdzieś, na jakiejś stronnicyi nie mogę zabrać się do ich ponownego czytania. Wśród nich „Cesarz”Kapuścińskiego i „Upadek” Camusa. Co jakiś czas obiecuję sobie, że tym razemmuszę dokończyć ich czytanie i  - jak tozwykle bywa w takich przypadkach – kończy się na obietnicach. Dochodzę downiosku, iż mam wypaczony gust w przypadku książek. Te, które znawcy i mądregłowy okrzyknęły wspaniałymi i niepowtarzalnymi często po prostu mi nieodpowiadają. Formą, stylem, tematyką – czymkolwiek. Toteż z uwielbieniem icoraz mniejszymi wyrzutami sumienia, zatapiam się w twórczości moich ulubionychautorów i pozycjach niekoniecznie bardzo ambitnych. Wychodzę z założenia, iżczytanie ma sprawiać przyjemność. I w moim przypadku tak właśnie jest.

Przedwczoraj znów dałam się ponieśćmojemu nałogowi. Jak wiadomo w sklepach królują wyprzedaże, a to niesłychanieniebezpieczny okres dla takich maniaków jak ja. Powinnam trzymać się z daleka odwszelkiego typu sklepów obuwniczych i odzieżowych. Obcowanie z nimi kończy sięzazwyczaj tragicznie dla mojego stanu konta. Godziny poświęcone na buszowanie wśródsklepowych stoisk nie poszły na marne - wzbogaciłam się o kolejne fatałaszki, awiadomo, że nic tak nie poprawia kobiecie samopoczucia, jak udane zakupy :]

Z niecierpliwością odliczam dnido naszego wyjazdu do Francji. Zabawimy tam krótko, bo zaledwie trzy dni, alelepszy rydz niż nic :) Lubię Francję, nawet bardzo i mam do niej dużysentyment. Kiedyś marzyłam, by ją zwiedzać i chyba niezbyt wierzyłam, iż wprzyszłości nastąpi taki dzień, kiedy marzenia opuszczą sferę nierealną iwkroczą w rzeczywistość. Teraz zaś realizuję swoje młodzieżowe marzenia. Cudowniejest wprowadzać w życie swoje plany – marzyć, planować i realizować. Bez marzeńżycie byłoby zbyt smutne. Nie wyrzekajcie się swoich pragnień – nawet jeśliwydają się Wam one niemożliwe do zrealizowania. Wszystko jest możliwe – tak długojak tego pragniecie i tak długo jak do tego dążycie!

środa, 20 sierpnia 2008

Riverdance Show

Po raz drugibyłam na Riverdance show. Po raz drugi wracam z niego zauroczona. Tak samowniebowzięta jak za pierwszym razem. Tak samo przepełniona emocjami i podziwemdla wykonawców. Ten spektakl był tak poruszający, że koniecznie chciałoby siędać upust swoim emocjom – wykrzyczeć całemu światu: „Uwielbiam Riverdance! Tocoś niesamowitego!” Obawiam się jednak, iż cokolwiek napiszę, nie będę w stanieoddać piękna tego, co zobaczyłam. Boję się, że zamiast hymnu pochwalnegopowstanie nieudolna parodia. Mimo wszystko podejmę się tego zadania – chociażbypo to, by za rok, dwa, ponownie przeczytać tę relację i odnaleźć się w tymniezwykłym klimacie towarzyszącym mi owych wieczorów.


 


To był długowyczekiwany przez nas wieczór. Bilety na spektakl zarezerwowaliśmy kilkamiesięcy wcześniej, a potem trwaliśmy w tym ekscytującym wyczekiwaniu. Kiedynadchodzi TEN wieczór, jesteśmy niewyobrażalnie szczęśliwi. Nie możemy doczekaćsię ósmej godziny. Droga w samochodzie upływa nam bardzo szybko. Łatwo siędomyślić na czym – nasze rozmowy totalnie zdominowane są przez jeden temat.


 


Dublin w nocnejpoświacie nie robi na mnie wrażenia. Nie umiem pokochać tego miasta. O ileuwielbiam Irlandię, o tyle jej stolica nie wyzwala we mnie pozytywnych emocji.Brudne ulice, a na niej podejrzane typy, z którymi osobiście nie chciałabym sięzetknąć w ciemnej alejce. Tacy, od których lepiej trzymać się z daleka – conajmniej na kilometr. Wielu z nich zaopatrzonych jest w alkohol,bezceremonialnie śmieją się w swoich grupkach, nie zwracając większej uwagi naresztę ludzi. Młodzi i starsi. Lepiej lub gorzej ubrani. Agresywni z wyglądu.Niektórzy wyglądają na uczniów.


 

 

Drogi do Gaiety Theatre, gdzie odbędzie się show, nie sposób nie zauważyć.Kłębią się na niej tłumy. Panuje ogólna wrzawa. Obok elegancko ubranych ludzi -zaledwie parę metrów dalej – bezdomni. Skuleni w swoim kącie, brudni. Jednileżą na ulicy kurczowo trzymając małe zawiniątka – cały ich dobytek. Inni zaśpróbują swojego szczęścia, wyciągając w kierunku przechodniów pojemniki namonety. Nie patrzą na ludzi błagającym w wzrokiem. Jeśli się nie mylę – w ogólenie patrzą. Niczym niewidomi, utkwili swój wzrok gdzieś w oddali. Ludzie niedają im pieniędzy – oni się jednak nie narzucają. Obojętność przechodniówzostaje skwitowana przez nich ciszą.


 


Nabywamyprogram spektaklu i z niecierpliwością wpatrujemy się w drzwi, odliczającminuty do ich otwarcia. Wreszcie pracownicy teatru uchylają je, a my wchodzimydo środka. Oczami wyobraźni widziałam wielką salę z eleganckim wystrojem.Wnętrze jest tymczasem dość małe – mniejsze od wnętrz polskich teatrów wktórych byłam. Sala bardzo szybko zapełnia się spragnionym wrażeń tłumem.Obserwując zgromadzonych ludzi, jestem trochę zdziwiona ich strojem. Owszem,część publiczności jest elegancko ubrana, ale nie brakuje też ludzi wsportowych strojach. W rzędzie przede mną siedzi chłopak w czapce i w dresie.


 


Spektaklrozpoczyna się z małym opóźnieniem. Moja ekscytacja rośnie z każdą minutą iosiąga apogeum w momencie podniesienia kurtyny. Ciężko mi uwierzyć, że właśniespełnia się nasze marzenie. Że mamy wykonawców Riverdance praktycznie nawyciągniecie ręki. To, co w Polsce oglądałam w wykonaniu lokalnych amatorów,tutaj mam okazję obejrzeć w mistrzowskim wykonaniu.


 

Już otwierające „Reel Around The Sun” wprowadza ludzi w trans, którysystematycznie pogłębia się w miarę upływu czasu. Z minuty na minutę robi sięgorętsza atmosfera. Kiedy na scenę wbiega lider grupy, Padraic Moyles,rozlegają się brawa i przeciągłe okrzyki kobiet. Na chwilę zapominam, iż jestemw teatrze. Mam wrażenie, że uczestniczę w wieczorze panieńskim napalonychpanienek. Widać, że część obecnych tu kobiet uwielbia tego lidera. Ja osobiściewitam go dużymi brawami. Po raz pierwszy mam okazję zobaczyć Padraica  wakcji. O ile na początku zastanawiał mnie to gorące przyjęcie go ze stronykobiet, na końcu spektaklu nie mam już żadnych złudzeń. Ten gość robi cośfantastycznego – czaruje całą publiczność, a już z pewnością jej damską część.


 


Padraicniesamowicie podgrzewa atmosferę wśród damskiej publiczności. Zaryzykujęstwierdzenie, iż zdobył serca prawie wszystkich kobiet. Uczciwie przyznam, że wchwili, kiedy pojawia się na scenie, moja uwaga praktycznie całkowicie skupia siętylko na nim. Wiem, że na tym polega jego rola. Że ma czarować i skupiać nasobie uwagę, kryjąc małe niedociągnięcia innych, ale – do diabła! -  tenfacet wywiązuje się aż za dobrze ze swoich zadań! Lider The Foyle jestnieziemsko przystojny, a ponadto wyposażony w obezwładniającą broń – manajbardziej czarujący i ognisty uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam umężczyzny! Patrząc na niego, człowiek od razu wie, że ten facet kocha to, corobi i jest w tym niesłychanie dobry. Publiczność go nie onieśmiela. Mam wręczwrażenie, że występując na scenie czuje się, jak ryba w wodzie.


 


Padraic tańczyz pasją, z niesamowitą prędkością wystukuje stopami rytm, a na zakończenieswego dzieła posyła publiczności obezwładniający uśmiech. Swoim wzrokiem szybkoskanuje widzów w pierwszych rzędach. Wychwytuje wzrokiem poszczególne kobiety iposyła im czarujący uśmiech. Damska część widowni to kocha. Padraic równieżbawi się znakomicie. Jeśli można polubić kogoś nie znając go, a jedynieobserwując, to ja właśnie go niesamowicie polubiłam! Z pełnym uwielbieniauśmiechem podziwiam jego płynne ruchy. Jestem pod jego urokiem! W międzyczasiewymieniam z moim narzeczonym parę uwag i już wiem, że on również doceniaumiejętności Moylesa (ja dodatkowo podziwiam jego powabną sylwetkę ;) Patrzącna Padraica ciężko go nie polubić – ten człowiek wprost tryska energią, a jegozaraźliwe pozytywne fluidy dosięgają niemalże każdego.

        

           
Połówek, mimo że również szczęśliwy, jest mniej zadowolony niż ja. Zniecierpliwością oczekiwał na wykonanie lamentu poświęconego mitologicznemuwojownikowi celtyckiemu – Cúchulainnowi. Z tradycyjnych dud (uilleann) DeclanaMastersona rozlegają się smutne dźwięki hymnu żałobnego i rozpraszają się po całejsali. Efekt, mimo że przejmujący, nie jest aż tak wzruszający, jak ten, któregomożna doświadczyć, kiedy swój geniusz objawia Davy Spillane. Nawet takiebeztalencie muzyczne jak ja, zauważa, iż w pewnym momencie pan Masterson poprostu zafałszował niemiłosiernie (każdemu może się jednakzdarzyć).  


          

      
Tradycyjnie już prawdziwą atmosferę zabawy wywołuje „Trading taps”.Humorystyczna rywalizacja dwóch grup wykonawców (tancerzy Riverdance iMurzynów) dostarcza widowni powodów do wybuchu niekontrolowanego śmiechu. Coparę sekund rozlega się głośnie parskanie i towarzyszące mu brawa. Publikakocha ten moment.


          


Kolejne obezwładniające i żywiołowe strumienie dźwięków wprawiają tłum wniezwykłą atmosferę. Solistka grupy, Niamb McCormack, swym przejmującym głosemhipnotyzuje publiczność. Swoim wykonaniem „Lift The Wings” dotyka najbardziejczułych strun mojej duszy. Czuję jak przechodzą mnie ciarki i wilgotniejąkąciki oczu. Nic nie mogę poradzić za ogromne wzruszenie, które mnieogarnia.  W ten czwartkowy wieczór jestem najszczęśliwszą osobą naświecie.


 


Świetniespisuje się także solista, Michael Samuels, w „The Harbour Of The New World”.Jego potężna sylwetka w połączeniu z jeszcze bardziej potężnym barytonem, robiwrażenie. Gdybym była dzieckiem siedzącym w rzędzie tuż przede mną, to pewnieze strachu schowałabym się pod krzesełko. Przejmujące słowa piosenki,wyśpiewane z pełnym zaangażowaniem, wywołują u mnie szereg dreszczy. WykonanieSamuelsa zostaje zwieńczone burzą oklasków. Publiczność nie pozostała obojętnawobec talentu Michaela. Mój narzeczony krótko podsumowuje to, co przed chwiląusłyszał: „czuję się zmiażdżony - jestem po prostu wbity w fotel!”. Ciężko toopisać. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Trzeba tam siedzieć i czuć teatmosferę. To trzeba usłyszeć!


 

 

W całym spektaklu było zdecydowanie więcej pięknych i wzruszających momentów.Nie mogę ich wszystkich opisać. Skupiłam się głównie na tych osobach, którymjestem niesłychanie wdzięczna za trud, jaki wkładają w swoje żmudne treningi.Dzięki nim w ciągu zaledwie jednego wieczoru, w przeciągu dwóch godzin,odczułam całą rozpiętość wachlarzu emocji - począwszy od smutku i zadumy,poprzez radość i ekscytację. To widowisko po raz kolejny uświadomiło mi, że dlatakich chwil warto żyć. Że warto cierpliwie odliczać dni do tego niesamowitegospektaklu. Ogromnie żałuję, że Riverdance jest dostępne tylko przez krótkączęść roku, ale z drugiej strony cieszy mnie fakt, że tyle koncertują, bo w tensposób niosą szczęście i radość milionom ludzi w przeróżnych częściach świata.


 


Mimo iż pod ichadresem padają też głosy krytyki, zarzucające im przesadne nowatorstwo ikomercję, dla mnie byli, są i będą fenomenalni! A krytykującym odpowiem krótko.Świat nieustannie idzie z postępem. Ci, którzy nie umieją się dostosować dojego rzeczywistości – przepadają. Ci, którzy nie robią postępów – cofają się.Odpowiedzią Riverdance na postęp, jest duch nowoczesności, którego tchnęli wswój show. Ta sama cząstka współczesności zdobyła miliony serc ludzi na całymświecie! Pozwólmy im zatem robić to, w czym naprawdę są dobrzy!

***

Wszystkie zdjęcia oprócz dwóch pierwszych pochodzą zInternetu. W czasie spektaklu nie wolno używać aparatu.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Blog sposobem na interesującą przygodę

Całkiem cicho i niepostrzeżenie nadeszła moja pierwszarocznica blogowania. I w takiej samej atmosferze upłynęła, jako że przez parędni, wbrew mojej woli, byłam zupełnie odcięta od internetowego świata. Wracamdo tego tematu, gdyż wykorzystując okazję, zrobię to, co już dawno chciałamzrobić. Otóż, jak to często bywa w takich sytuacjach, nastąpi teraz długa inudna lista podziękowań ;) Przede wszystkim chciałabym serdecznie podziękowaćtym czytelnikom, którzy są ze mną od początków mojego bloga i którzy zawszestarają się wygospodarować kilka minut, aby przeczytać moje teksty i zostawićpo sobie ślad w postaci komentarza. Dziękuję serdecznie także tym, którzy - ztylko im znanych powodów – nigdy nie ujawnili się publicznie, ale dali znać osobie poprzez kontakt mailowy bądź też zostawiając wiadomości na komunikatorzeGG. Gorące i serdeczne wyrazy wdzięczności kieruję do tych osób, którenagradzając mnie bardzo miłymi słowami i komplementami, zawsze wywoływały umnie uśmiech i wzruszenie. To właśnie Wy byliście moją motywacją do pisania.Świadomość, że jest ktoś, kto z niecierpliwością czeka na nowego posta, byładla mnie główną mobilizacją. Nigdy nie ukrywałam, że zależy mi na Waszychopiniach i że blog pozbawiony komentujących byłby dla mnie swego rodzaju porażką.Gdybym chciała pisać tylko dla siebie, robiłabym to w bardziej anonimowy sposób– gdzieś w zaciszu domowego ogniska zapisywałabym kolejne kartki tradycyjnegopamiętnika. Stało się inaczej, wybrałam inne rozwiązanie wymagające ode mnieczęściowego ekshibicjonizmu, ale nie żałuję. Zawsze z zainteresowaniem czytamWasze opinie i z jeszcze większą radością traktuje te komentarze, w którychdzielicie się ze mną swoimi opiniami i przeżyciami, w których piszecie, co uWas słychać, co Was wkurza i to, co Was cieszy.  Cieszę się, że pozwalacie mi zajrzeć w Waszeżycie prywatne, bo to sprawia, że nie jesteście dla mnie anonimowymi osobami,jakimiś tam pseudonimami, ale realnymi ludźmi z przeróżnymi radościami iproblemami.

Zaczynając moją przygodę z blogowaniem, nie sądziłam, żebędzie ona tak fascynująca. Gdyby nie blog, nie miałabym okazji poznać wieluciekawych ludzi. Ciężko uwierzyć, że to właśnie ten internetowy pamiętnikczęściowo otwiera okno na świat – że do zaznajomienia się z odległymi zakątkamiświata i realiami tam panującymi, wystarczy tylko wejść na bloga osoby zKolumbii, Ameryki, Hiszpanii, lub Dubaju. Nie sądziłam, że blog może stać sięintegralną częścią życia, czymś więcej niż tylko nic nie znaczącą pisaniną. Zbiegiem czasu uświadomiłam sobie, jak szerokie funkcje może pełnić blog. Tenwirtualny pamiętnik stał się w dzisiejszych czasach  nie tylko środkiem kontaktu z bliskimi namludźmi. Dla niektórych jest on swoistą receptą na ciekawe życie, oknem na świati nowych ludzi. Blog stał się fenomenem współczesnych czasów. Za jego pomocąludzie przekazują innym swoje myśli i dają świadectwo swojego istnienia. Każdywedług własnego uznania, odsłania się na tyle, na ile chce. I to jest wblogowaniu fajne. Ale to, co jest plusem, nieumiejętnie wykorzystane staje sięteż niestety wielkim minusem. Anonimowość i poczucie bezkarności (zresztąmylne!), a także ogólnodostępność blogów sprawia, iż wirtualny świat wprostzalany jest różnego rodzaju śmieciami. Wśród tego bezbrzeżnego morza blogówzdarzają się prawdziwe perełki – blogi, które czyta się z prawdziwąprzyjemnością i do których zawsze chętnie się powraca. Trzeba tylko – jak to wprawdziwym życiu bywa – oddzielić ziarno od plew. I tutaj kolejne podziękowaniawędrują do osób, które z głową prowadzą swoje blogi.

Mój blog nie zrodził się z głębokiej potrzeby poruszaniaważnych spraw tego świata. Jest wiele osób, które zdecydowanie lepiej nadająsię do tego celu. Od początku chciałam, by był on lekkim czytadłemprzeznaczonym w zasadzie dla każdego rodzaju czytelnika. Tworząc mój wirtualnypamiętnik chciałam też choć częściowo zwalczyć mit wstrętnych Irlandczyków iich brzydkiego kraju. Pokazuję Wam Irlandię, jaką mam okazję oglądać własnymioczami, czyli naprawdę piękny kraj, mogący wiele zaoferować nawet najbardziejwybrednemu turyście. Kraj fascynujący, pełen interesujących tradycji i legend,kraj niestety trochę poszkodowany przez nadmierne opady deszczu…

Kończąc wyrażam szczerą nadzieję, że moja blogowa przygodabędzie jeszcze długo trwała i że Wy będziecie częścią niej.

Dziękuję!

wtorek, 12 sierpnia 2008

Niedźwiadkiem być...

Wraz ze słoneczną pogodą opuściłamnie chęć pisania czegokolwiek na blogu. Ot, takie lenistwo, lub po prostuspadek formy. Tematów mam mnóstwo, ale nie mogę się skoncentrować na pisaniu.Każda próba skreślenia posta kończy się niemalże tak samo: siadam, włączamnastrojową muzyczkę, otwieram Worda i… na tym się kończy moja rola. Nie chce misię, po prostu mi się nie chce! Nie lubię robić czegoś na siłę. Kiedy piszęczęsto, oznacza to, iż mam taką potrzebę. Nie piszę – nie mam ochoty bądźczasu. Z tym drugim zawsze u mnie krucho. Wczoraj znów wkroczyłam w bardzopracowity tydzień. Dom opuściłam przed ósmą, a wróciłam do niego o 22:00. Dziś będziepodobnie, aczkolwiek mniej hardcorowo – to mnie cieszy! 

Co poza tym? Hmm, skończyły siępiękne i ciepłe dni. Zielona Wyspa ponownie pogrąża się w porze deszczowej.Leje i leje, a to z kolei powoduje liczne problemy – kilka miejsc zostało jużzalanych w moim mieście.  W takie dni,jak ten dzisiejszy, kiedy po szybach strumieniami spływają krople deszczu,ogrzewam się myślami o minionym urlopie. Oglądam fotki z urlopu, z których wprostwylewa się błękit nieba, lazur morza i marzę… Marzę o kolejnym lecie i wypoczynku.Chciałabym niczym niedźwiadek zapaść w sen zimowy, przespać irlandzką zimę iobudzić się dopiero na nadejście lata…

środa, 6 sierpnia 2008

Malahide Castle

Wyprawa do nadmorskiego miasteczka Malahidenie była przez nas zaplanowana. Wybraliśmy się tam całkiem spontanicznie, bożal nam było spędzić tak piękną niedzielę w domu. Aura w istociesprzyjała:  słońce pięknie ogrzewałoświat, niebo – jak to często bywa w Irlandii – przedstawiało galerięfantastycznych wzorów. Miejscami najeżone było obłokami do złudzeniaprzypominającymi owieczki, w innych miejscach zaś poprzecinane było cienkimibiałymi pasmami – tak jakby malarz niedbale, od niechcenia musnął je śnieżnobiałąfarbą.


  


Nie wiedziałam czego się spodziewać. Nigdywcześniej nie widziałam tego zamku na oczy. Kiedy więc docieramy na miejsce,jestem pod wrażeniem. Zaraz po opuszczeniu parkingu i wyłonieniu się zza drzewdostrzegamy mały zameczek w oddali i ogromne połacie zieleni. Sto hektarówsoczyście zielonego pola tworzy uroczy widok. Malahide Castle świetnieprezentuje się w słonecznym świetle. Wszędzie mnóstwo ludzi. Dobrze się bawią,słychać radosny śmiech dorosłych i dzieci. Jedni zażywają kąpieli słonecznych,inni grają w piłkę nożną, a jeszcze inni urządzają sobie piknik. Zakochanitrzymają się za ręce, wolno przechadzają się po pobliskich ścieżkach leśnych.  Można odnieść wrażenie, iż w tym miejscu czasjakby się zatrzymał. A nawet jeśli nie zatrzymał, to na pewno zwolnił tempo –przystopował. Nie ma tutaj dublińskiego pośpiechu, nie ma też gwaru. Co jakiśczas tylko nad głowami przelatują nam samoloty z pobliskiego lotniska.


 


Przed wejściem do zamku tworzy się dośćduża kolejka. Nasz przyjazd zbiega się z przyjazdem autokarowej grupki włoskichturystów.  Młodzież ze słonecznej Italiiszybko zapełnia małą salę, w której siedzimy oczekując na nasze wejście. ZamekMalahide z pewnością należy do grupy tych najchętniej odwiedzanych. Jedne grupyzwiedzających odjeżdżają, a w ich miejsce pojawiają się następni spragnieniwrażeń turyści. Zatrudniona w zamku obsługa z pewnością nie ma chwiliwytchnienia.


  


Przez długie lata zamek Malahide byłnaocznym świadkiem żywotu jednego z największych i najbardziej zamożnychirlandzkich rodów, Talbotów. W obecnych czasach posiadłość jest własnościąpubliczną. Wnętrze ozdobione antycznymi meblami, jest bardzo ładne i bogate.Można w nim podziwiać liczne portrety z Galerii Narodowej. Teoretyczniepowinnam być usatysfakcjonowana, jednak w rzeczywistości zwiedzanie nie sprawiami przyjemności. Zamkowe sale są małe, a nasza grupa bardzo liczna.


 


Turyści wypełniają praktycznie każe wolnemiejsce. Powietrze jest nieświeże, panuje tłok. Czuję się jak na spędzie bydła.Jestem zła, mam wrażenie, że w tym ścisku zaraz odpłynę. Mam ochotę po prostudarować sobie dalsze zwiedzanie i wyjść. Widzę, że nie tylko ja jestemniezadowolona z panującej sytuacji. Spoglądam ukradkiem na Połówka i widzęgrymas na jego twarzy – wiem, co oznacza. Całą sytuację pogarszają jeszcze małerozwrzeszczane dzieci, które skutecznie zakłócają słowa przewodnika (notabenenagrania, którego słuchamy). W efekcie nie mamy sposobności, aby dokładniezapoznać się z wystrojem wnętrza. Jest zwyczajnie za dużo ludzi. Kiedy naszagrupa opuszcza zwiedzaną salę i przechodzi do drugiej, my postanawiamy chwilkęzostać i przyglądnąć się meblom. Takie rozwiązanie nie jest niestety dobre, bokiedy po paru minutach docieramy do kolejnego pomieszczenia, odtwarzany tekstjuż dawno sobie leci, więc znów nie mamy okazji zapoznać się z historią zamku.


 


Bardzo pobieżnie przeciskamy się przezkolejne sale zamkowe i z wielką ulgą docieramy do ostatniego pomieszczenia.Zwiedzanie zamku jeszcze nigdy nie było dla mnie takie uciążliwe i denerwującezarazem. W ostatnim pomieszczeniu zwanym Grand Hall (Salą Główną) panują lepszewarunki. Tłum, który zostawiliśmy w tyle na szczęście jeszcze tutaj nie dotarł.Z zainteresowaniem więc oglądamy wielkie malowidło Jana Mycka, przedstawiającebitwę nad rzeką Boyne. To właśnie w dniu bitwy (14 VII 1690) w tej właśniesali, przy ogromnym stole zasiadło do śniadania czternastu członków rodzinyTalbotów.  Pewnie nie domyślali się, żeten wspólny posiłek jest ich ostatnim. Zanim ucichły artyleryjskie działa,wszyscy już nie żyli. Oprócz wspomnianego obrazu, w westybulu znajdują siętakże portrety krewnych Talbotów. Jak to często bywa – we wnętrzu zamkuobowiązuje zakaz robienia fotografii. Więc nie robię. Nie mam zatem żadnejfotki przedstawiającej zwiedzane sale. Z upodobaniem natomiast fotografujemyzewnętrzną część Malahide Castle. Tło jest idealne, więc turyści namiętniepstrykają fotki.


 


Mimo iż jest już późne popołudnie, ciąglejest tłoczno. Kiedy kierujemy się w stronę naszego parkingu, spostrzegamy, iżod momentu naszego przybycia, zapełnił się kolejny parking. Widać, żedublińczycy i turyści z przeróżnych zakątków Irlandii upodobali sobie tomiejsce.

 

piątek, 1 sierpnia 2008

Blarney Castle

Blarney to jedno z tychmiasteczek, które są niezwykle atrakcyjne turystycznie. Mimo to, uczciwieprzyznam, że nigdy nie wykazywałam większej chęci udania się w to miejsce. Wtym wypadku mój przewodnik nie spełnił swojej roli – zamiast mnie zachęcić, wywarłna mnie przeciwny efekt. Przeglądając znajdujące się w nim fotki zamku Blarney,uznałam, że miejsce jest przeciętne, a w dodatku praktycznie zawsze zatłoczone.Myliłam się. Bardzo. Tym postem zwracam Blarney należny honor.


  


Do tego uroczego i malowniczopołożonego miasteczka zajeżdżamy w zasadzie przez przypadek. Leży na naszejtrasie, więc uznajemy, że poświęcimy swój czas, by się z nim zapoznać.Ostatecznie przecież zamek należy do tych najbardziej znanych w Irlandii. Idącwzdłuż ścieżki prowadzącej do naszego celu, jestem nastawiona raczejsceptycznie. Nie oczekuję rewelacji, wręcz przeciwnie – traktuję tę wizytę,jako coś obowiązkowego, coś na kształt nudnej szkolnej lektury obowiązkowej.


  


Mimo że jest środektygodnia, nie należymy do nielicznych turystów. Pogoda sprzyja zwiedzaniu,ulice są więc wypełnione wesołymi turystami. Z każdym krokiem zaczynamprzekonywać się, iż cel tych turystycznych pielgrzymek nie jest absolutnieprzesadzony. Zamek jest pięknie usytuowany. Okalają go bujne krzewy iintensywnie zielone drzewa. Nieopodal płynie rzeczka. Jest mnóstwo miejsca, abymóc urządzić sobie piknik. Idealne miejsce na spędzenie leniwej niedzieli nałonie przyrody.


  


Potężne mury warowni ogrubości przekraczającej pięć metrów robią wrażenie. Wygląd zewnętrzny budowlijest interesujący, ale prawdziwe atrakcje zaczynają się dopiero wewnątrz. Tużnad korytarzem wejściowym umieszczono „oubliette”, zwaną też „mordercządziurą”. Służyła ona do pozbywania się nieproszonych gości, którzy jakimś cudemwtargnęli do twierdzy. Nieszczęśnicy nie mieli zbyt wielu szans na przeżycie,bo mordercza dziura nie była jedyną „atrakcją”, która na nich czekała.Mieszkańcy zamku lubowali się w urządzaniu intruzom darmowego prysznicu, lejącim na głowy np. gorący olej. W razie potrzeby sięgali też po łuk i strzały,czyniąc tym samym nieproszonych gości ruchomym celem.


  


Urzeka mnie wnętrze zamku.Mimo iż nie ma w nim żadnych mebli, jest ono zachowane w oryginalnej formie ito pozwala mi przenieść się myślami do czasów świetności twierdzy. Podoba misię ta wędrówka krętymi schodkami. To taka swoista lekcja przeszłości.Przemykając wąskimi korytarzami, cały czas zmierzamy do głównej atrakcji zamku.Jest nią kamień Blarney, o którym głośno jest z racji jego „cudownych”właściwości.


  


Legenda głosi, iż każdykto go pocałuje, zyska dar elokwencji. Turyści oczywiście nie omieszkająsprawdzić autentyczności tej legendy, toteż nie dziwią długie kolejki chętnychdo złożenia pocałunku. Źródła tej tradycji nie są znane. Znane jest natomiastpochodzenie słowa „blarney”. Zadomowiło się ono w języku angielskim, stając sięsynonimem pochlebstw.  Krótko mówiąc, można je przetłumaczyć jako „bla,bla, bla” – bajerowanie i pusta gadanina.


  


Kamień znajduje się nasamej górze zamku. Mimo, iż nie zamierzam go całować, wraz tłumem turystówwspinam się dzielnie po schodkach. Wysiłek zostaje przyzwoicie nagrodzony – zeszczytu rozciągają się piękne widoki, więc fotografujemy je namiętnie. Bardzopodoba mi się sympatyczna atmosfera, która panuje wśród zwiedzających. Nie maprzepychania i szturchania - kultura na pełnym poziomie. Ludzie wesołorozmawiają, uśmiechają się i  podziwiają widoki. Kiedy przymierzając siędo zeskoczenia z murku, wyrywa mi się „ooops!”, stojący tuż obok przypadkowymężczyzna wyciąga w moim kierunku ramiona. Odwdzięczam się mu uśmiechem,dziękuję za pomoc i ruszam tropem mojego Połówka, który w ułamku sekundyzaginął w akcji. Jako że mój mężczyzna wyraża szczerą chęć pocałowania skały,odbieram mu aparat i cierpliwie czekam na odpowiedni moment, aby utrwalić tęwiekopomną chwilę.


  


Ceremonia całowaniakamienia wymaga położenia się na wznak i odchylenia tułowia. Czynność może byćnieco skomplikowana dla osób starszych. Może nie brzmi zachęcająco, jest jednakw pełni bezpieczna. Nad turystami czuwa strażnik, który mimo iż ma za sobąswoją pierwszą młodość, jest bardzo sympatyczny i pomocny. Szczególnie jeśli mado czynienia z turystkami – dziwnym trafem jego ręce wędrują wtedy nastrategiczne części kobiecego ciała, podczas gdy mężczyźni chwytani są przezniego w nieco inny sposób. Cóż, domyślam się, że ta praca nie należy donajciekawszych. Trzeba więc jakoś umilić sobie życie.


  


Mimo iż czas spędzony wzamku upływa w bardzo fajnej atmosferze, powoli opuszczamy jego mury. Blarneyto idealne miejsce na spędzenie całego dnia. Gdybyśmy mogli sobie na topozwolić z lubością i bez pośpiechu spacerowałabym po jego terytorium. Czas nasjednak goni, wiec wydostajemy się zza murów twierdzy i wyruszamy na spacer dopobliskiej jaskini i ogrodów oddalonych od zamku zaledwie o parę kroków.


  


Tutaj również spotyka nasmiła niespodzianka. Spacer urozmaicany jest przeróżnymi pamiątkami zprzeszłości. Już same nazwy poszczególnych punktów są zachęcające. „Polankawróżki”, „Ołtarz ofiarny”, czy „Krąg druidów” nie są jedynymi atrakcjami,czekającymi na nas w zamkowym parku. Największą sławą cieszy się „Kamieńwiedźmy”, który w istocie przypomina czarownicę.


  


Z przyjemnościąpoświęciłabym więcej czasu na spacer wśród tej soczystej zieleni, która działana mnie wyjątkowo relaksująco. Nie możemy sobie jednak na to pozwolić, toteż pozapoznaniu się w wszystkimi atrakcjami zamku Blarney, ruszamy w drogę. Tym razem do ostatniej przystani Titanica – do Cobh. Ale o tym wkrótce.