niedziela, 27 sierpnia 2023

Wszystko za widok

Opowiem Ci, Czytelniku, bajkę, ale nie będzie to bajka o tym, jak kot palił fajkę, a kocica papierosa - upaliła kawał nosa. Będzie to jednak opowieść o bezwzględnym człowieku, który igrał z ogniem, za nic mając sobie panujące konwenanse, w efekcie czego doprowadził swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem do ludzkiej tragedii.

Miłość od pierwszego wejrzenia

Początek był niczym wyjęty z romantycznego filmu. Neville Presho wypatrzył ją z łódki w czasie połowu ryb. Zamajaczyła mu na horyzoncie w czasie wschodu słońca. Była taką "rozkoszną, pomarańczowo-różową wyspą". Od razu zapragnął na nią dotrzeć. Zafascynowała go. 


Powiedzieli mu, że ta skała na środku oceanu to właśnie Tory Island. Pachniała gnijącymi wodorostami, ale to mu nie przeszkadzało.

Od tamtego momentu już zawsze będą kojarzyć mu się właśnie z nią. 

Jako inżynier budownictwa, a jednocześnie filmowiec, zwiedził kawał świata. Był między innymi w Anglii, Norwegii, USA, Kanadzie, Nepalu. Fascynowała go tematyka zanikającego stylu życia. Był wniebowzięty, kiedy okazało się, że na wyspie znalazł właśnie to - nietuzinkową społeczność, która wiodła wymierający styl życia. Postanowił to uwiecznić tworząc kolejny dokument. Miał ich już kilka na swoim koncie. Był wielokrotnie nagradzanym dokumentalistą. 


W ten oto sposób powstał dokument "Oileán" ("Wyspa") poświęcony właśnie Tory i jej mieszkańcom. Oko kamery wychwyciło w jednej ze scen Patricka - nastolatka pracującego w porcie przy pułapkach na homary.

Neville nie wiedział wtedy, że kilkanaście lat później ten nastolatek wbije mu nóż w plecy.

W tamtym czasie, a były to lata 70. XX wieku, Neville mieszkał w Dublinie, jednak uwielbienie do Tory sprowadzało go na wyspę 2-3 razy w roku. Nie mógł jej wyprzeć z pamięci. Ta fascynująca wyspa, ci sympatyczni mieszkańcy, ten inny świat. Było mu tam tak dobrze.  


Myślał, że chwycił Pana Boga za nogi, kiedy w 1982 roku odkupił za swoje życiowe oszczędności dom od pary staruszków, która postanowiła resztę życia spędzić na stałym lądzie.

Dom nie byle jaki. Urodziwą sześciopokojową, irlandzką chatkę w przepięknej, centralnej lokalizacji. Dom usytuowany przy samym porcie. Panorama, jaka się z niego rozciągała, była spektakularna. Niektórzy "zabiliby" dla takiego widoku. Inni posunęliby się do niewiele mniejszych świństw.

Idylla nie trwała jednak wiecznie. Jego wagabundzki styl życia zaprowadził go jakiś czas później do Australii i Nowej Zelandii. Zanim jednak wyjechał z Tory, zabił okna dębowymi deskami i wręczył klucze swojej dobrej znajomej, Mary. Tak na wszelki wypadek, aby miała na niego oko. Wandalizmem nie musiał się martwić.

Tak mu się przynajmniej wydawało.

Kiedy Neville żył po drugiej stronie kuli ziemskiej, na wyspę Tory wrócił Patrick Doohan, jej rodowity mieszkaniec. Wyjechał do Londynu jako rybak, wrócił w 1992 roku jako biznesman. Dość już miał parania się pracą na budowie i dorabianiem jako klubowy ochroniarz.

I on poczuł zew Tory, tak jak niegdyś miało to miejsce z Nevillem Presho.


Piłat umywa ręce

Realia, jakie Patrick zastał na wyspie, były nieciekawe. Jeden sklepik z ubogim asortymentem, kilka traktorów, jeden samochód. Wyjałowiona ziemia, brak torfu na opał, bo mocno eksploatowane źródła po prostu się zużyły. A na dokładkę: drastycznie malejąca liczba ryb. Trałowanie denne, które jest zwykłym skurwysyństwem, zdewastowało dno morskie i mocno zaburzyło ekosystem. Komercyjne supertrawlery, które - wbrew swojej nazwie - nie mają w sobie nic a nic z bycia super, już dawno odpłynęły, pozostawiając tubylców sam na sam ze szkodliwymi skutkami ich barbarzyńskiej działalności.

Wiejski wizjoner

Patrick pochodzi z małej i zapyziałej wyspy, ale umysł ma światowy. Nie jest tępym mięśniakiem dobrym tylko w sztukach walki. Jest przedsiębiorczy i zaradny. Ma umysł wizjonera. Wie, że ratunku należy szukać w przemyśle turystycznym. Aby jednak sprowadzić turystów na Tory trzeba najpierw mieć odpowiednie zaplecze. Hotel, restaurację, pub. Przecież nie samymi widokami turyści żyją. 

po prawej stronie: wymarzony dom Neville'a Presho, za nim jest stary hotel (autor zdjęcia nieznany)

Uzyskuje potrzebne zgody i w samym centrum wyspy buduje nowy hotel w miejscu tego starego (patrz: zdjęcie). Jest tylko jeden szkopuł. Dom Neville'a Presho. Stoi ta opuszczona kolubryna bezpośrednio przed hotelem. Zasłania najlepszy widok. A tak byłoby pięknie, gdyby jej tu nie było!

Prawowity właściciel "kolubryny" mieszka od kilku lat w Nowej Zelandii i do Irlandii na razie nie zamierza wracać. Może nawet rozważyłby sprzedaż swojego ukochanego, białego domku na wyspie, gdyby dostał sensowną ofertę kupna, ale taka nie nadchodzi. Patrick, jak na bezlitosnego finansistę przystało, oferuje Neville'owi maksymalnie 1000£. I ani "grosza" więcej. Neville chce 7 x więcej.

Oferta jest uwłaczająca, toteż do sprzedaży nigdy nie dochodzi. Neville zapłacił za ten dom prawie cztery razy tyle - 3810£. To stara, ale solidna chata o grubych ścianach. Jeszcze przez długi, długi czas może dobrze służyć. No i widok, który się z niej rozciąga - jest bezcenny.

Na wyspie Tory zaczynają się dziać dziwne rzeczy. W miarę jak powstaje hotel Patricka, dom Neville'a systematycznie niszczeje.

Zaczyna się niewinnie, od uszkodzonego fragmentu dachu. Kiedy budowniczy hotelu próbuje tę dziurę załatać jedyną na wyspie azbestową płytą, bo w domu Neville'a  - bez wiedzy właściciela - nocuje jego budowlana ekipa, Patrick, który ochoczo deklaruje swoją pomóc, całkiem "przypadkowo" ją niszczy.

Jakiś czas później zaś proponuje mężczyźnie zapłatę za wyburzenie domu. Ten, świadom, że Patrick nie jest prawowitym właścicielem, odmawia.

Alea iacta est

Kości zostały rzucone, teraz już nie ma odwrotu. Ta wyrwa w dachu wystarcza szkodliwym siłom natury. Woda ma już do niego dostęp. A niedługo później nawet ogień. Pewnego styczniowego poranka dom Neville'a częściowo trawi tajemniczy pożar.

Czas mija. Hotel Patricka robi się coraz bardziej okazały. Z domu Neville'a już prawie nic nie zostaje. 


Do Nowej Zelandii do rąk filmowca niespodziewanie trafia urzędowy list z Irlandii, z którego dowiaduje się, że jego dom na Tory uległ poważnemu zniszczeniu w skutek sztormu, i stanowi zagrożenie dla innych.

Niedługo później Neville, wraz z żoną Fioną i dwójką malutkich dzieci, leci do Irlandii, a następnie wsiada na statek na wyspę Tory. Chce na własne oczy zobaczyć, o co w tym wszystkim wchodzi.

Na chwilę obecną nic z tego nie rozumie.

Where is my mind?

Myśli, że coś z nim nie tak, kiedy jeszcze będąc na łodzi, nie dostrzega swojego domu.

Jak to w ogóle możliwe? Postradał zmysły?

Przecież stał tu jak byk: duży, biały, mocny! To nie była rachityczna chatka z "Trzech małych świnek", którą można z łatwością zdmuchnąć!

Do jasnej cholery! Gdzie jest jego dom?!

Niegdyś było tu jego El Dorado. Jego "San Francisco". Teraz pozostało jedynie "ściernisko". Z niedowierzaniem na nie patrzy. Z ziemi sterczy piętnaście centymetrów plastikowej rury jego instalacji wodno-kanalizacyjnej. Na plaży obok leży do góry nogami jego wanna.

Wszystko przepadło. Marzenia, dom wakacyjny, jego chluba - łódź, którą skonstruował własnymi rękami w wieku 17 lat. Boli jak cholera. 

 Tu kiedyś stał dom Neville'a, obecnie jest to przyhotelowy parking

Omerta

Zszokowany wypytuje kolejnych mieszkańców. Słyszy rozbieżne wersje. Coś tam bełkoczą o jakimś tornado, o pożarze, ale nic z tego, co mówią, nie ma sensu. Zresztą, nic więcej mówić nie chcą. Nabierają wody w usta.

Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. W wiosce panuje zmowa milczenia.

Neville zderza się ze ścianą niezrozumienia.

Prawdziwy król jest tylko jeden

Patsy Dan Rodgers, król wyspy Tory, którego Neville uważa za swojego przyjaciela, mówi mu, że najlepiej by było, gdyby przestał drążyć i zadawać niewygodne pytania.

To utwierdza zdruzgotanego mężczyznę w przekonaniu, że Patsy jest tylko królem na papierze. Że prawdziwe rządy sprawuje tu Patrick Doohan. Najbardziej wpływowy człowiek na wyspie. Człowiek, którego mieszkańcy muszą codziennie oglądać. Człowiek, który najwyraźniej myśli, że stoi ponad prawem.

Patrick ma czarny pas w sztukach walki. Nikt mu tu nie podskoczy. Dosłownie i w przenośni.

Loosing My Religion

Nie tylko tubylcy milczą. Policja i urzędnicy okazują się bezużyteczni, adwokaci nie chcą podjąć się jego sprawy. Nawet jego psychiatra mu nie wierzy. Kiedy opowiada mu o tym, że jest dokumentalistą, że miał na wyspie dom, który zniknął, ten myśli, że to tylko historyjki wyssane z palca.

Wyłysiał, skurczył się, widać, że coś go zżera od środka. To wszystko już go przerasta.

Ma dość.

Stres systematycznie ich wyniszcza. Fiona nie pali, ma prawidłową wagę i ciśnienie krwi, a mimo to przeżywa dwa udary i cztery poronienia.

Neville czuje się przytłoczony. Nie jest już w stanie tworzyć filmów. Nic nie idzie tak, jak powinno. Wszystko się komplikuje. Świat wali mu się na głowę. Nie potrafi już myśleć o niczym innym, tylko o tym, czego go pozbawiono.

Po prawej stronie hotel Patricka, tu niegdyś stał dom Neville'a

Zaczyna kopcić niczym parowóz, coraz częściej zagląda do kieliszka. Umiera mu jedyny brat, a 12h później jego teść. Rozsypuje się jego małżeństwo. Przeżywa załamanie nerwowe, ląduje w psychiatryku. Dzieci trafiają do placówki opiekuńczo-wychowawczej.

Czy może być jeszcze gorzej? Chyba już wszystko stracił.

Wolę walki przywraca mu niespodziewane spotkanie na łodzi, kiedy w 2003 roku płynie na Tory. Anton McCabe, świeżo poznany dziennikarz, chce mu pomóc. Daje mu namiary na odpowiedniego prawnika, podsyca wolę walki.

Uff. Ktoś go wreszcie wysłuchał. Ktoś uwierzył. Ktoś chce pomóc w tej nierównej walce o sprawiedliwość.

Is fecit, cui prodest

Stara rzymska zasada prawna mówi: "ten uczynił, komu przyniosło korzyść". Największą korzyść ze zniknięcia domu Neville'a mógł mieć tylko Patrick. Wszyscy to wiedzą, ale nikt głośno nie mówi. Oskarżony oczywiście wszystkiemu zaprzecza.

 Hotel wybudowany przez Patricka

Po długich i wyczerpujących psychicznie latach nadchodzi ten dzień, na który Neville czekał z utęsknieniem. W 2009 roku decyzją składu orzekającego Patrick Doohan nie musi odbudować domu poszkodowanemu. Sąd jednak nakłada na oskarżonego obowiązek zapewnienia Neville'owi porównywalnego lokum na wyspie, ewentualnie wypłatę jego równowartości. Zasądza również obowiązek zapłaty na rzecz poszkodowanego kwoty 46000€ tytułem zadośćuczynienia za doznaną krzywdę.

Zdrowia, nerwów i straconego czasu mu to nie wróci, ale daje mu namiastkę sprawiedliwości i upragniony spokój. Bo cała ta walka z urzędniczą hydrą nigdy nie miała być zemstą. 


Neville wybacza Patrickowi. Tak czuje. Tak nakazuje mu jego wiara. Jednak w ferworze walki o sprawiedliwość wyspa i jej mieszkańcy stracili na niewinności i uroku w jego oczach. Już nie patrzy na nich z początkowym zachwytem. Zamiast tego gorzko konstatuje, że "na Tory każdy jest mile widziany, dopóki wszyscy się od ciebie nie odwrócą".

Morał tej historii jest taki: nigdy, przenigdy, Czytelniku, nie czyń drugiemu tego, co Tobie nie miłe. Nie da się zbudować szczęścia na cudzej tragedii.

Patrick Doohan już nie jest właścicielem hotelu Óstán Thoraí. Zmuszony był go sprzedać. W 2011 roku posiadłość przyniosła mu straty w wysokości 161 637€.

Nie bez znaczenia pozostały tu również koszty sądowe. Przegrany musiał uregulować nie tylko swój rachunek, lecz także ten Neville'a opiewający na zawrotną kwotę 191 000€ tytułem kosztów sądowych.

Patrickowi udało się jedynie umieścić Tory na turystycznej mapie Irlandii.

niedziela, 20 sierpnia 2023

Indyczka

Jestem.

Ale tak jakby mnie nie było. Od mojego powrotu z urlopu minął już grubo ponad tydzień, a ja nadal czuję się tak, jakbym doznała - tu czytamy uważnie, nie pomylcie tego słowa z czynnością poetycko zwaną "zemstą Faraona" - rozdwojenia (oby tyko nie jaźni!): niby jestem fizycznie obecna w Irlandii, niby już wróciłam do swojej rzeczywistości, niby chodzę do pracy, ale to wszystko tylko pozory - tak naprawdę mentalnie, całą sobą, nadal bujam się na urlopie, który swoją drogą był f a n t a s t y c z n y!

Zabrzmi to paskudnie górnolotnie, i sama się wstydzę, że to piszę, ale znów czuję się tak, jakbym pozostawiła tam swoją cząstkę, i dopóki tam nie wrócę, nie zaznam spokoju i będę się nieszczęśliwie wałęsać jak duchy z "Dziadów". Spokojnie możecie mnie od teraz nazywać Rózia. Albo Zosia, z którą tak po prawdzie miałabym więcej wspólnego niż z biedną Rózią.

Pierwsze dni po powrocie do pracy były - o dziwo! - nawet znośne, ale to głównie dlatego, że wróciłam do niej dopiero w czwartek, przez co zamiast pełnego tygodnia przepracowałam jedynie dwa dni. Z kolei ten dopiero co zakończony tydzień to była prawdziwa orka na ugorze.

Nie dość, że nieznośnie ciągnął mi się w nieskończoność, to do tego cały czas byłam jakaś "niedzisiejsza": już w poniedziałek miałam wrażenie, że jest wtorek, we wtorek byłam święcie przekonana, że jest środa, a w środę pocieszałam się, że jeszcze tylko jeden dzień i weekend, co oczywiście było wierutną bzdurą, bo przecież czekał na mnie jeszcze czwartek, a po nim, o zgrozo!, piątek.

Cud, że do niego dożyłam. Przez cały tydzień bowiem zachowywałam się jak ten indyk z popularnego porzekadła, który myślał o niedzieli, a w sobotę (jeśli są tu jakieś dzieci, to nakazuję Wam natychmiast zamknąć tę stronę i absolutnie nie czytać ciągu dalszego!)... mu łeb ścięli.

Drugiego dnia po powrocie Boss przyszedł się przywitać i radośnie zaświergotał: "witaj z powrotem! Jak tam po urlopie?"

Och - odrzekłam rozmarzonym głosem - było cudownie. I nie zważając na to, że może zabrzmieć to nietaktownie, dodałam, że nie chciałam wracać.

W odpowiedzi usłyszałam najbardziej zdziwione: REALLY???, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.

No. Serio, serio. Jak babcie w kapcie! Pogoda była świetna, tylko jeden deszczowy dzień, i nawet przypaliłam się na słońcu (nie pytajcie, jak to się stało, bo sama nie wiem - na pewno niepostrzeżenie). Jeszcze do niedawna zrzucałam złuszczony naskórek jak jaszczurka skórę i z powodzeniem można było po nim do mnie trafić jak po nici Ariadny.

A tu trzeba dodać, że Boss miał powody, by mi nie dowierzać - pogoda stanowiła dla mnie dość mocne źródło niepokoju, bo praktycznie do samego wyjazdu mieliśmy tu mały biblijny potop. Lipiec okazał się bardziej deszczowy niż ustawa przewiduje, a ponadto wszystkie znaki na niebie i ziemi wydawały się potwierdzać, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. W tym wypadku jabłkiem był sierpień, a jabłonią lipiec.

Dlatego też pakując się, i rzucając okiem na pogodę za oknem, dorzuciłam do bagażu dodatkową książkę, a o kremie z filtrem już nie pamiętałam.

Oczywiście żadnej książki nie skończyłam, bo przecież miałam ciekawsze rzeczy do robienia. Mam nadzieję, że uda mi się je tutaj wkrótce pokazać, zanim to jednak nastąpi opublikuję jeszcze jeden niezwiązany z moim urlopem wpis - mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.

Do poczytania wkrótce!