Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 grudnia 2024

Niezbyt boski dom celtyckiego boga mórz


Gdzieś w którejś, o dziwo całkiem dobrej, książce poświęconej Wyspie Man wyczytałam, że "House of Manannan najbliżej jest do tematycznego parku rozrywki w tym kraju, choć rzecz jasna jest on znacznie bardziej edukacyjny niż Disneyland". Powiem tak ‒ zbrodnią, albo przynajmniej wysoce karalnym występkiem powinno być umieszczanie Disneylandu i House of Manannan w tym samym zdaniu. 


Powiem nawet więcej. Lekko bym się wkurzyła po wizycie w tym muzeum (bo to jednak muzeum jest, nie żadna Energylandia czy inny Disneyland, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), bo w normalnych warunkach uznałabym te 26£ (za dwa bilety) za pieniądze wyrzucone w błoto. Ponieważ jednak wstęp do niego mieliśmy już opłacony, albo - jak kto woli - "darmowy", jako że na zamku Peel kupiliśmy sobie po Holiday Passie (30£ od osoby), to nie czuliśmy aż tak wielkiego rozczarowania. 


Poza tym samo muzeum znajduje się w bardzo bliskiej odległości od zamku, więc niejako żal było nie zaliczyć kolejnej atrakcji. Wraz z momentem zakupu Holiday Passów postawiliśmy sobie za cel dotrzeć do jak największej liczby zabytków, które obejmuje, aby mieć poczucie dobrze wydanych pieniędzy. 


Generalnie może nie jest to zła atrakcja, jeśli ktoś lubuje się w muzeach (ja już chyba jakiś czas temu przestałam), albo kiedy pogoda na wyjeździe wyjątkowo nie sprzyja. Wtedy faktycznie można się tu schronić przed wichurą, na spokojnie poczytać te wszystkie tablice informacyjne, wysłuchać opowiadań, a także obejrzeć filmiki i wszystkie rekwizyty. 


Jednak jak na miejsce, które zostało wybudowane w 1997 za powalającą kwotę ponad pięciu milionów funtów, to ‒ delikatnie i dyplomatycznie mówiąc ‒ szału nie robi, choć mamy w naszym pięknym polskim języku bardziej adekwatny kolokwializm na takie okoliczności. A powiem nieskromnie, że mam niemałe porównanie, bo w zasadzie całą swoją podróżniczą młodość spędziłam zwiedzając na wyjazdach przeróżne muzea. Owszem, Wyspa Man ma w moim sercu szczególne miejsce, zawsze będą ją z rozrzewnieniem wspominać, ale niekoniecznie będę z czułością uśmiechać się na myśl o House of Manannan. 


Pewnie nie pamiętacie z  poprzednich wpisów, więc Wam przypomnę. Manannan to mitologiczny bóg morza, któremu ponoć wyspa zawdzięcza swoją nazwę. House of Manannan to w tłumaczeniu na język polski Dom Manannana, a nie żadne tam muzeum poświęcone Korze i zespołowi Maanam (żeby była jasność). 

Przestępując więc próg domu tego celtyckiego boga, który lubił spowijać wyspę mgłą, razem z nim przenosimy się do przeszłości, gdzie krok po kroku poznajemy jej bogatą historię: jej celtyckie korzenie, erę skandynawskich najazdów, owocny XIX wiek, kiedy to Peel było prężnym portem rybackim, a nawet poznajemy początki Steam Packet Company, armatora, który do dziś ma monopol na morskie połączenie Wyspy Man z Irlandią. I który, tak na marginesie, ma w swojej flocie katamaran o nazwie Manannan. 



Do najbardziej wyróżniających się eksponatów na pewno należy pełnowymiarowy Odin's Raven, Kruk Odyna ‒ replika łodzi wikingów. Łódź została skonstruowana zgodnie z oryginalnym wikińskim projektem, i przypłynęła tu prosto z Norwegii w 1979 roku w ramach obchodu tysiąclecia istnienia tutejszego parlamentu zwanego Tynwald. 


 

Ponieważ kiedyś już mieliśmy okazję obejrzeć prawdziwy drakkar wikingów podczas zwiedzania pewnego muzeum w Norwegii, ten już nie wywołał u nas większego zachwytu. Raczej wrażenie déjà vu, bo tak naprawdę nie widziałam w tym muzeum nic innowacyjnego. To wszystko już było. 


Ja tam prosta baba ze wsi jestem i się nie znam, ale dla mnie najciekawszy był tutejszy... sklepik i jego "eksponaty". Mają tutaj też fajną kawiarenkę. Z obłędem w oczach buszowałam pomiędzy pamiątkami, wybierając kolejne widokówki (ładne były choć drogie), a także pamiątki dla moich małych Irlandczyków i opiekunki do kotów. Wyszłam stąd obładowana jak rabuś z banku, ale jakże zadowolona. Niekoniecznie jednak mądrzejsza niż przed wejściem! 



 


niedziela, 27 sierpnia 2023

Wszystko za widok

Opowiem Ci, Czytelniku, bajkę, ale nie będzie to bajka o tym, jak kot palił fajkę, a kocica papierosa - upaliła kawał nosa. Będzie to jednak opowieść o bezwzględnym człowieku, który igrał z ogniem, za nic mając sobie panujące konwenanse, w efekcie czego doprowadził swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem do ludzkiej tragedii.

Miłość od pierwszego wejrzenia

Początek był niczym wyjęty z romantycznego filmu. Neville Presho wypatrzył ją z łódki w czasie połowu ryb. Zamajaczyła mu na horyzoncie w czasie wschodu słońca. Była taką "rozkoszną, pomarańczowo-różową wyspą". Od razu zapragnął na nią dotrzeć. Zafascynowała go. 


Powiedzieli mu, że ta skała na środku oceanu to właśnie Tory Island. Pachniała gnijącymi wodorostami, ale to mu nie przeszkadzało.

Od tamtego momentu już zawsze będą kojarzyć mu się właśnie z nią. 

Jako inżynier budownictwa, a jednocześnie filmowiec, zwiedził kawał świata. Był między innymi w Anglii, Norwegii, USA, Kanadzie, Nepalu. Fascynowała go tematyka zanikającego stylu życia. Był wniebowzięty, kiedy okazało się, że na wyspie znalazł właśnie to - nietuzinkową społeczność, która wiodła wymierający styl życia. Postanowił to uwiecznić tworząc kolejny dokument. Miał ich już kilka na swoim koncie. Był wielokrotnie nagradzanym dokumentalistą. 


W ten oto sposób powstał dokument "Oileán" ("Wyspa") poświęcony właśnie Tory i jej mieszkańcom. Oko kamery wychwyciło w jednej ze scen Patricka - nastolatka pracującego w porcie przy pułapkach na homary.

Neville nie wiedział wtedy, że kilkanaście lat później ten nastolatek wbije mu nóż w plecy.

W tamtym czasie, a były to lata 70. XX wieku, Neville mieszkał w Dublinie, jednak uwielbienie do Tory sprowadzało go na wyspę 2-3 razy w roku. Nie mógł jej wyprzeć z pamięci. Ta fascynująca wyspa, ci sympatyczni mieszkańcy, ten inny świat. Było mu tam tak dobrze.  


Myślał, że chwycił Pana Boga za nogi, kiedy w 1982 roku odkupił za swoje życiowe oszczędności dom od pary staruszków, która postanowiła resztę życia spędzić na stałym lądzie.

Dom nie byle jaki. Urodziwą sześciopokojową, irlandzką chatkę w przepięknej, centralnej lokalizacji. Dom usytuowany przy samym porcie. Panorama, jaka się z niego rozciągała, była spektakularna. Niektórzy "zabiliby" dla takiego widoku. Inni posunęliby się do niewiele mniejszych świństw.

Idylla nie trwała jednak wiecznie. Jego wagabundzki styl życia zaprowadził go jakiś czas później do Australii i Nowej Zelandii. Zanim jednak wyjechał z Tory, zabił okna dębowymi deskami i wręczył klucze swojej dobrej znajomej, Mary. Tak na wszelki wypadek, aby miała na niego oko. Wandalizmem nie musiał się martwić.

Tak mu się przynajmniej wydawało.

Kiedy Neville żył po drugiej stronie kuli ziemskiej, na wyspę Tory wrócił Patrick Doohan, jej rodowity mieszkaniec. Wyjechał do Londynu jako rybak, wrócił w 1992 roku jako biznesman. Dość już miał parania się pracą na budowie i dorabianiem jako klubowy ochroniarz.

I on poczuł zew Tory, tak jak niegdyś miało to miejsce z Nevillem Presho.


Piłat umywa ręce

Realia, jakie Patrick zastał na wyspie, były nieciekawe. Jeden sklepik z ubogim asortymentem, kilka traktorów, jeden samochód. Wyjałowiona ziemia, brak torfu na opał, bo mocno eksploatowane źródła po prostu się zużyły. A na dokładkę: drastycznie malejąca liczba ryb. Trałowanie denne, które jest zwykłym skurwysyństwem, zdewastowało dno morskie i mocno zaburzyło ekosystem. Komercyjne supertrawlery, które - wbrew swojej nazwie - nie mają w sobie nic a nic z bycia super, już dawno odpłynęły, pozostawiając tubylców sam na sam ze szkodliwymi skutkami ich barbarzyńskiej działalności.

Wiejski wizjoner

Patrick pochodzi z małej i zapyziałej wyspy, ale umysł ma światowy. Nie jest tępym mięśniakiem dobrym tylko w sztukach walki. Jest przedsiębiorczy i zaradny. Ma umysł wizjonera. Wie, że ratunku należy szukać w przemyśle turystycznym. Aby jednak sprowadzić turystów na Tory trzeba najpierw mieć odpowiednie zaplecze. Hotel, restaurację, pub. Przecież nie samymi widokami turyści żyją. 

po prawej stronie: wymarzony dom Neville'a Presho, za nim jest stary hotel (autor zdjęcia nieznany)

Uzyskuje potrzebne zgody i w samym centrum wyspy buduje nowy hotel w miejscu tego starego (patrz: zdjęcie). Jest tylko jeden szkopuł. Dom Neville'a Presho. Stoi ta opuszczona kolubryna bezpośrednio przed hotelem. Zasłania najlepszy widok. A tak byłoby pięknie, gdyby jej tu nie było!

Prawowity właściciel "kolubryny" mieszka od kilku lat w Nowej Zelandii i do Irlandii na razie nie zamierza wracać. Może nawet rozważyłby sprzedaż swojego ukochanego, białego domku na wyspie, gdyby dostał sensowną ofertę kupna, ale taka nie nadchodzi. Patrick, jak na bezlitosnego finansistę przystało, oferuje Neville'owi maksymalnie 1000£. I ani "grosza" więcej. Neville chce 7 x więcej.

Oferta jest uwłaczająca, toteż do sprzedaży nigdy nie dochodzi. Neville zapłacił za ten dom prawie cztery razy tyle - 3810£. To stara, ale solidna chata o grubych ścianach. Jeszcze przez długi, długi czas może dobrze służyć. No i widok, który się z niej rozciąga - jest bezcenny.

Na wyspie Tory zaczynają się dziać dziwne rzeczy. W miarę jak powstaje hotel Patricka, dom Neville'a systematycznie niszczeje.

Zaczyna się niewinnie, od uszkodzonego fragmentu dachu. Kiedy budowniczy hotelu próbuje tę dziurę załatać jedyną na wyspie azbestową płytą, bo w domu Neville'a  - bez wiedzy właściciela - nocuje jego budowlana ekipa, Patrick, który ochoczo deklaruje swoją pomóc, całkiem "przypadkowo" ją niszczy.

Jakiś czas później zaś proponuje mężczyźnie zapłatę za wyburzenie domu. Ten, świadom, że Patrick nie jest prawowitym właścicielem, odmawia.

Alea iacta est

Kości zostały rzucone, teraz już nie ma odwrotu. Ta wyrwa w dachu wystarcza szkodliwym siłom natury. Woda ma już do niego dostęp. A niedługo później nawet ogień. Pewnego styczniowego poranka dom Neville'a częściowo trawi tajemniczy pożar.

Czas mija. Hotel Patricka robi się coraz bardziej okazały. Z domu Neville'a już prawie nic nie zostaje. 


Do Nowej Zelandii do rąk filmowca niespodziewanie trafia urzędowy list z Irlandii, z którego dowiaduje się, że jego dom na Tory uległ poważnemu zniszczeniu w skutek sztormu, i stanowi zagrożenie dla innych.

Niedługo później Neville, wraz z żoną Fioną i dwójką malutkich dzieci, leci do Irlandii, a następnie wsiada na statek na wyspę Tory. Chce na własne oczy zobaczyć, o co w tym wszystkim wchodzi.

Na chwilę obecną nic z tego nie rozumie.

Where is my mind?

Myśli, że coś z nim nie tak, kiedy jeszcze będąc na łodzi, nie dostrzega swojego domu.

Jak to w ogóle możliwe? Postradał zmysły?

Przecież stał tu jak byk: duży, biały, mocny! To nie była rachityczna chatka z "Trzech małych świnek", którą można z łatwością zdmuchnąć!

Do jasnej cholery! Gdzie jest jego dom?!

Niegdyś było tu jego El Dorado. Jego "San Francisco". Teraz pozostało jedynie "ściernisko". Z niedowierzaniem na nie patrzy. Z ziemi sterczy piętnaście centymetrów plastikowej rury jego instalacji wodno-kanalizacyjnej. Na plaży obok leży do góry nogami jego wanna.

Wszystko przepadło. Marzenia, dom wakacyjny, jego chluba - łódź, którą skonstruował własnymi rękami w wieku 17 lat. Boli jak cholera. 

 Tu kiedyś stał dom Neville'a, obecnie jest to przyhotelowy parking

Omerta

Zszokowany wypytuje kolejnych mieszkańców. Słyszy rozbieżne wersje. Coś tam bełkoczą o jakimś tornado, o pożarze, ale nic z tego, co mówią, nie ma sensu. Zresztą, nic więcej mówić nie chcą. Nabierają wody w usta.

Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. W wiosce panuje zmowa milczenia.

Neville zderza się ze ścianą niezrozumienia.

Prawdziwy król jest tylko jeden

Patsy Dan Rodgers, król wyspy Tory, którego Neville uważa za swojego przyjaciela, mówi mu, że najlepiej by było, gdyby przestał drążyć i zadawać niewygodne pytania.

To utwierdza zdruzgotanego mężczyznę w przekonaniu, że Patsy jest tylko królem na papierze. Że prawdziwe rządy sprawuje tu Patrick Doohan. Najbardziej wpływowy człowiek na wyspie. Człowiek, którego mieszkańcy muszą codziennie oglądać. Człowiek, który najwyraźniej myśli, że stoi ponad prawem.

Patrick ma czarny pas w sztukach walki. Nikt mu tu nie podskoczy. Dosłownie i w przenośni.

Loosing My Religion

Nie tylko tubylcy milczą. Policja i urzędnicy okazują się bezużyteczni, adwokaci nie chcą podjąć się jego sprawy. Nawet jego psychiatra mu nie wierzy. Kiedy opowiada mu o tym, że jest dokumentalistą, że miał na wyspie dom, który zniknął, ten myśli, że to tylko historyjki wyssane z palca.

Wyłysiał, skurczył się, widać, że coś go zżera od środka. To wszystko już go przerasta.

Ma dość.

Stres systematycznie ich wyniszcza. Fiona nie pali, ma prawidłową wagę i ciśnienie krwi, a mimo to przeżywa dwa udary i cztery poronienia.

Neville czuje się przytłoczony. Nie jest już w stanie tworzyć filmów. Nic nie idzie tak, jak powinno. Wszystko się komplikuje. Świat wali mu się na głowę. Nie potrafi już myśleć o niczym innym, tylko o tym, czego go pozbawiono.

Po prawej stronie hotel Patricka, tu niegdyś stał dom Neville'a

Zaczyna kopcić niczym parowóz, coraz częściej zagląda do kieliszka. Umiera mu jedyny brat, a 12h później jego teść. Rozsypuje się jego małżeństwo. Przeżywa załamanie nerwowe, ląduje w psychiatryku. Dzieci trafiają do placówki opiekuńczo-wychowawczej.

Czy może być jeszcze gorzej? Chyba już wszystko stracił.

Wolę walki przywraca mu niespodziewane spotkanie na łodzi, kiedy w 2003 roku płynie na Tory. Anton McCabe, świeżo poznany dziennikarz, chce mu pomóc. Daje mu namiary na odpowiedniego prawnika, podsyca wolę walki.

Uff. Ktoś go wreszcie wysłuchał. Ktoś uwierzył. Ktoś chce pomóc w tej nierównej walce o sprawiedliwość.

Is fecit, cui prodest

Stara rzymska zasada prawna mówi: "ten uczynił, komu przyniosło korzyść". Największą korzyść ze zniknięcia domu Neville'a mógł mieć tylko Patrick. Wszyscy to wiedzą, ale nikt głośno nie mówi. Oskarżony oczywiście wszystkiemu zaprzecza.

 Hotel wybudowany przez Patricka

Po długich i wyczerpujących psychicznie latach nadchodzi ten dzień, na który Neville czekał z utęsknieniem. W 2009 roku decyzją składu orzekającego Patrick Doohan nie musi odbudować domu poszkodowanemu. Sąd jednak nakłada na oskarżonego obowiązek zapewnienia Neville'owi porównywalnego lokum na wyspie, ewentualnie wypłatę jego równowartości. Zasądza również obowiązek zapłaty na rzecz poszkodowanego kwoty 46000€ tytułem zadośćuczynienia za doznaną krzywdę.

Zdrowia, nerwów i straconego czasu mu to nie wróci, ale daje mu namiastkę sprawiedliwości i upragniony spokój. Bo cała ta walka z urzędniczą hydrą nigdy nie miała być zemstą. 


Neville wybacza Patrickowi. Tak czuje. Tak nakazuje mu jego wiara. Jednak w ferworze walki o sprawiedliwość wyspa i jej mieszkańcy stracili na niewinności i uroku w jego oczach. Już nie patrzy na nich z początkowym zachwytem. Zamiast tego gorzko konstatuje, że "na Tory każdy jest mile widziany, dopóki wszyscy się od ciebie nie odwrócą".

Morał tej historii jest taki: nigdy, przenigdy, Czytelniku, nie czyń drugiemu tego, co Tobie nie miłe. Nie da się zbudować szczęścia na cudzej tragedii.

Patrick Doohan już nie jest właścicielem hotelu Óstán Thoraí. Zmuszony był go sprzedać. W 2011 roku posiadłość przyniosła mu straty w wysokości 161 637€.

Nie bez znaczenia pozostały tu również koszty sądowe. Przegrany musiał uregulować nie tylko swój rachunek, lecz także ten Neville'a opiewający na zawrotną kwotę 191 000€ tytułem kosztów sądowych.

Patrickowi udało się jedynie umieścić Tory na turystycznej mapie Irlandii.

niedziela, 23 lipca 2023

Tory Island - odludna irlandzka wyspa na Atlantyku (2)


Odległość od lądu miała na wyspie Tory dwojakie znaczenie. Była mieczem obosiecznym, który czasami okazywał się błogosławieństwem, innym razem zaś przekleństwem. Praktycznie nie docierały tu konflikty i zarazy. Kiedy w latach 40. XIX wieku w Irlandii rozprzestrzeniała się plaga ziemniaczana, i spowodowana nią klęska głodu, ludność Tory całkiem nieźle radziła sobie w porównaniu z resztą kraju. Ponoć była to zasługa korzystnych i dominujących w tych stronach wiatrów, które biegną równolegle do wybrzeża. Dzięki temu pierwotniak siejący spustoszenie na lądzie, nie spowodował wielkich szkód na Tory. 


Taka izolacja stanowi z kolei podatny grunt do pewnych negatywnych zachowań i zaściankowości. Ta hermetyczna społeczność niejako zmuszona jest do kiszenia się we własnym sosie, kultywowania nie tylko dobrych tradycji, ale też utrzymywania przy życiu skostniałych wzorców, przesądów i zabobonów, które szczególnie dobrze miały się tutaj w minionych wiekach. 


W czasie pędzenia bimbru celowo rozchlapywano kilka kropel, aby zapewnić sobie przychylność wróżek. Za złe omeny poczytywano sobie słodki zapach perfum, mrugające światło na poddaszu bądź woń tabaki, jako że źle kojarzyła się tubylcom - ze stypą. 


Wielu rybaków celowo nie uczyło się pływać. Wychodzili z założenia, że nie ma co drażnić morskich bytów. W razie wypadku woleli po prostu pójść na dno bez zbędnej walki. Szybko i "bezboleśnie". Nie oznacza to jednak, że mieli ciągoty samobójcze. Swój los powierzali raczej w ręce Boga. 


Tuż przy samym porcie stoi ciekawy relikt przeszłości - bardzo rzadko spotykany w Irlandii krzyż w kształcie greckiej litery tau (ponoć na Zielonej Wyspie jest jeszcze tylko jeden taki, w hrabstwie Clare), zwany również krzyżem świętego Antoniego. To właśnie przed nim przystawali rybacy przed wyruszeniem na połowy, aby się pomodlić. 


W dawnych czasach wielu z nich miało ze sobą garstkę "świętej ziemi", którą pozyskiwali z ruin świątyni i grobu świętego. Trzymali ją w kieszeni albo umieszczali w dziobie łodzi, aby chroniła ich przed czyhającymi na nich niebezpieczeństwami. Przeraźliwie bali się rekinów słonecznych, a jeszcze bardziej wielorybów, które polowały blisko brzegów na ławice śledzi. Bywały bowiem przypadki, kiedy te walenie niszczyły im ich kruche łodzie, albo nawet połykały rybaków niczym biblijny wieloryb Jonasza. 


Mieszkając na morzu, nie sposób było jednak uniknąć morskich tragedii. Te od zawsze wpisane były w życie tubylców. Najbardziej bolesne były jednak te tragedie, których można było uniknąć. Tak właśnie było w przypadku dziadka Donala, jednego z mieszkańców, który wraz z sześcioma innymi rybakami wyruszył w morze. 


Sztorm, który ich niespodziewanie złapał, wywrócił ich łódź. Pomimo tego, że mężczyźnie udało się przedostać na skałę, nikt nie przyszedł mu na ratunek. W głowach mieszkańców sąsiednich wysp (a także niektórych ludzi ze stałego lądu), było bowiem głęboko zakorzenione przekonanie o tym, że morze musi dostać swój przydział. Bali się ratować tonących z obawy, że jeśli to zrobią, niedługo później spotka ich ten sam los. Co więcej, ten zabobon przyjmował niekiedy absurdalną postać - topielec był traktowany niczym trędowaty i nie wpuszczano go do domu. Czasami nawet nie wykorzystywano drewna z rozbitych i zatopionych łodzi, aby nie kusić złego losu. 


Stał więc dziadek Donala, ojciec dwójki małych dzieci, mokry, wychłodzony i umęczony, na tej skale, która miała być jego ratunkiem, a okazała się gwoździem do trumny. Przez półtora dnia tam przebywał i nikt nie przyszedł mu na ratunek. Dla świadków on i tak był już stracony. Ratowanie go byłoby więc - w ich oczach - głupotą. Szczęśliwie, krewni z Ameryki przysłali rodzinie zmarłego pieniądze na rozkręcenie małego sklepiku na wyspie, co pozwoliło wdowie jakoś wiązać koniec z końcem. 


Co ciekawe, mimo że wielu mieszkańców Tory nie potrafiło pływać, zazwyczaj nie wahali się ratować rozbitków, w przeciwieństwie do swoich nieczułych sąsiadów z ościennych wysepek. We wrześniowy poranek 1884 roku uratowali tu nawet sześciu rozbitków z brytyjskiej barkentyny HMS Wasp. Statku, który płynął na sąsiednią wyspę w konkretnym, haniebnym celu: eksmisji trzech biednych rodzin, które nie były w stanie płacić nakładanego na nie czynszu. Łódź zatonęła we wczesnoporannych godzinach, przed czwartą rano, kiedy większość jej załogi jeszcze spała. 


Samo zatonięcie zaś uważano za dość tajemnicze i kontrowersyjne, zważywszy na fakt, że "Osa" zatonęła blisko brzegów Tory, nieopodal jej latarni.  W wersji spiskowej to właśnie tubylcy odpowiedzialni byli za tę tragedię - mieli wystraszyć się nadpływającego statku o wątpliwej reputacji, i z obawy przed płynącymi na nim urzędnikami i policją, mieli zgasić latarnię. 


Według innej wersji ktoś z mieszkańców wyspy rzucił na "Osę" zły urok, jako że wyspa była w posiadaniu tak zwanych "cursing stones", kamieni do rzucania klątw, które wcale nie leżały tutaj odłogiem. Któregoś dnia jednak miarka się przebrała - ksiądz, poirytowany pogańskimi praktykami parafian, wyrzucił je do oceanu, nie życząc sobie tutaj żadnych działań z pogranicza voodoo


Do dobrych aspektów izolacji zdecydowanie należy poczytać mieszkańcom umiejętność posługiwania się rodzimym językiem. Podczas gdy reszta Irlandii w zdecydowanej większości operuje angielskim, lokalna ludność swobodnie porozumiewa się po irlandzku, choć naturalnie mowę angielską zna, i korzysta z niej na potrzeby przybywających tu turystów. Dla wielu z nich są oni tłustą gęsią znoszącą złote jajka. 


Kiedy ostatniego dnia pobytu udałam się na cmentarz, i tak po nim krążyłam, od nagrobka do nagrobka, dołączył do mnie starszy Irlandczyk. Po wstępnym powitaniu każde z nas pogrążyło się w swoich sprawach. Ja czytałam tragiczne nieraz historie zmarłych, on zaś stanął przed docelowym grobem i zaczął recytować modlitwę. Na głos, po irlandzku. Miałam wtedy dreszcze. Na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć, ile razy słyszałam tutaj mowę irlandzką w codziennym, naturalnym użyciu. 


A skoro o dłoniach mowa, to niech ręka boska broni jednak tych przyjezdnych, którzy będą traktować lokalną ludność z góry, niczym zacofanych, wiejskich przygłupów. Nikt nie lubi być traktowany protekcjonalnie, a gruby stos certyfikatów i papierów z wyższej uczelni absolutnie nie przekłada się na życiową mądrość i zaradność. Zdolności survivalowych nikt nie może tubylcom odmówić. 


Już żyjący tu w XIX wieku Paddy Heggerty, król Tory, słynął ze swojej inteligencji i mądrości.  Nie był co prawda oryginalnym mieszkańcem wyspy, bo wywodził się z hrabstwa Sligo, to jednak nie przeszkodziło tubylcom w okrzyknięciu go ich królem. Ten tytuł oczywiście nie był dziedziczny, jako że wybory były demokratyczne.


Paddy był dość nietypowym człowiekiem - miał czarną, kręconą czuprynę i był karzełkiem. Mierzył jakieś 120 cm wzrostu. Jego wpływ na wyspę był jednak duży: swego czasu był nawet dyrektorem tutejszej szkoły, jako że był to człowiek wykształcony i inteligentny. Jego rządy nie trwały jednak zbyt długo, bo jakiś czas później skłócił się z lokalnym księdzem. Wyspa okazała się za mała dla nich dwóch. Ostatecznie przeniósł się na inną wyspę (Rathlin w Irlandii Połnocnej). Księżulo chyba nieźle zaszedł mu za skórę, bo Paddy przeszedł tam na protestantyzm. Tam też zmarł. 


Jak więc pokazuje powyższy przykład - nie trzeba było mieć błękitnej krwi, by zostać królem Tory. Wystarczyło cieszyć się poważaniem tubylców i coś sobą reprezentować. 


Następcą Paddy'ego został później tamtejszy latarnik, Niall Ward. Niall przybył na wyspę za pracą, pochodził z Burtonport w hrabstwie Donegal, tu jednak poślubił lokalną kobietę. Ich syn zdecydowanie uatrakcyjnił życie rezydentów Tory, jako że założył tu hotel, sklep i pub. W końcu sam został królem Tory. Był nim, dopóki nie zdecydował się porzucić wyspy na rzecz stałego lądu. 


Ostatnim królem wyspy był Patsy Dan Rodgers, który zmarł po długiej chorobie 19/10/2018 roku, w wieku 74 lat. Ponieważ przybyłam na wyspę kilka lat później, to niestety nie miałam okazji go poznać. 



 

piątek, 30 czerwca 2023

Tory Island - intrygująca irlandzka wyspa na Atlantyku (1)

Dystans od lądu, jaki dzielił wyspę Tory od północnych brzegów hrabstwa Donegal, wymuszał na jej mieszkańcach samowystarczalność. "Torysi" wysysali wraz z mlekiem matki uniwersalną prawdę: jeśli umiesz liczyć, to licz na siebie. W tym wypadku - na ich małą, hermetyczną społeczność.


Nikt tak jak oni nie wiedział, jak to jest być na łasce szalejących sztormów. I choć nie każdy z nich był tak samo dotkliwy, raz na jakiś czas zdarzał się taki, o którym opowiadało się później przez kolejne dziesięciolecia.

Najstarsi mieszkańcy doskonale pamiętają pewną zimę w latach 70. XX wieku, kiedy w czasie "sztormu stulecia" zostali odcięci od świata na prawie dwa miesiące. Przez te długie, zimne i ponure tygodnie mieli tylko siebie nawzajem. Nikt nie przyszedł im na ratunek - nie przypłynęła żadna łódź, nie przyleciał żaden helikopter. Nikt nie podjął się brawurowych i samobójczych prób przybicia do jej brzegów. Ratunkiem była jedynie wiara w to, że po każdej burzy, kiedyś w końcu wychodzi słońce.


Między innymi przez takie epizody wyspa stała się bardzo umuzykalniona. Kiedy prowadzisz prosty i odizolowany tryb życia, to siłą rzeczy twoimi rozrywkami stają się proste czynności. Nigdy nie było tu teatru ani kina, był za to dostęp do darmowych występów muzycznych. Taniec i muzyka były tanimi uciechami. Czego nie można było powiedzieć o alkoholu.


Mieszkańcy Tory nie przez przypadek upodobali sobie akordeon - to jeden z tych instrumentów muzycznych, które nie wymagały intensywnej troski, a co więcej, przez długie miesiące nie musiały być nastrajane.

 

Muzyka niosła im nie tylko ukojenie i ratunek, ale nade wszystko była źródłem dobrej zabawy. Nie słuchało się jej, biernie siedząc na krześle. Do muzyki się tańcowało, jakby jutra miało nie być.


Ta tradycja do dziś ma się dobrze - mieszkańcy nadal gromadzą się tu w swojej świetlicy na muzyczne sesje, a w trakcie naszego rejsu na wyspę czas umilał nam akordeonista wygrywający kolejne dźwięki na melodeonie.


Odludność Tory, ale także jej proste, surowe piękno działało jak magnes na artystów, którzy szukali tu weny i inspiracji. W drugiej połowie XX wieku niespodziewanie narodziła się tu szkółka prymitywnych malarzy. Wszystko zaczęło się od przyjazdu angielskiego portrecisty, Dereka Hilla, który pod wpływem spektakularnych widoków na Tory, postanowił dla odmiany zacząć malować lokalne pejzaże, a nie tylko ludzkie gęby.


To tu w latach 60. XX wieku na malującego Dereka natrafił James Dixon, mieszkaniec Tory: prosty człowiek, farmer i rybak, który niemal całe swoje życie spędził na wyspie. Przyglądając się malującemu artyście, bezpardonowo stwierdził, że sam namalowałby to lepiej :-)) Niezrażony Derek zaoferował mu swoje pędzle, by Irlandczyk pokazał, co potrafi. Tymczasem James znów wykazał się nietaktem, stwierdzając, że sam sobie zrobi pędzle... z ogona własnego osła.


O dziwo, to, co namalował, zrobiło wrażenie na Angliku. Derek dopatrzył się w nim sporego potencjału, a ponieważ nie był przy tym małym, złośliwym i zawistnym człowieczkiem, zachęcał wiekowego Irlandczyka (bo nie wiem, czy wiecie, ale James miał wówczas ponad 70 lat!) do szlifowania swojego talentu.


Z biegiem czasu mężczyźni zaprzyjaźnili się, a prace tego prostego farmera doczekały się uznania wśród krytyków. Chociaż on sam wyspy nie opuścił, tu zmarł i tu spoczywa, to jego obrazy wyruszyły w świat, gdzie wystawiano je m.in. w galeriach sztuki w Belfaście, Dublinie i Londynie.

 

Co ciekawe, za przykładem Dereka i Jamesa ruszyli inni. Z czasem okazało się, że wśród tej małej społeczności jest kilku innych malarzy: Anton Mehan, Patsy Dan Rodgers (król wyspy), Rory Rodgers... A to, co ukazywali na swoich obrazach, przemawiało do koneserów sztuki. Może dlatego, że ich malarstwo było w dużej mierze takie jak oni: nieokiełznane, dzikie, surowe, rządzące się swoimi prawami.



Jako że nigdy nie pobierali oficjalnych lekcji malunku, nie przestrzegali tradycyjnych norm, zasad związanych z perspektywą i proporcjami. Malowali tak, jak im serce podpowiadało, nie zaś podług sztywnych ram narzucanych przez nauczycieli. Jak pokazał przykład ponad siedemdziesięcioletniego Jamesa, nasze ograniczenia niekoniecznie są związane z wiekiem - po prostu tkwią w naszej głowie.


                                                                                                chatka Hilla

Również ta tradycja nie wymarła ze śmiercią lokalnych malarzy czy Dereka Hilla, jako że na wyspie do dziś znajduje się mała galeria sztuki z ich pracami. Z kolei na zachodnim krańcu Tory, nieopodal latarni, zachowała się miniaturowa chatka Hilla, w której malarz spędzał długie godziny malując poszarpane klify Tory.