wtorek, 1 marca 2016

"Sekrety francuskiej kuchareczki" i niespodziewana podróż sentymentalna do przeszłości

Początkowo podeszłam do niej dość sceptycznie, tak jak pies może patrzeć na dziwadło w postaci jeża. Z pewną dozą zdziwienia, ale też zaciekawienia.



Jej tytuł wydał mi się dość tandetny i niefortunny. A jakby tego było mało, bardziej przywodził mi na myśl film dla dorosłych niezbyt wysokich lotów, bądź też tanie romansidło, których unikam jak diabeł wody święconej.


Zapowiadało się zatem tak sobie, ale ostatecznie wyszło zupełnie inaczej. Już w trakcie czytania kilku pierwszych stron uśmiechałam się sama do siebie, co było tylko i wyłącznie dobrą wróżbą. Zapowiadała ona lekką i przyjemną lekturę, a to jest w ostatnim czasie to, czego szukam, kiedy wracam po pracy zmęczona i chwytam za książkę. Tego mi trzeba. Nie chleba i igrzysk, a ciszy i relaksu.



„Sekrety francuskiej kuchareczki” ukazały się na rynku pod koniec lutego nakładem Wydawnictwa Kobiecego. To najnowsza powieść autobiograficzna dziennikarki, Marie-Morgane Le Moël, w której autorka wprowadza czytelnika w swój świat, dzieląc się z nim wydarzeniami ze swojego barwnego życia. A ma o czym opowiadać, bo mimo iż jest stosunkowo młoda, nie spędziła przeżytych lat jako leń kanapowy. Dość powiedzieć, że meandry losu rzuciły ją do Kanady i Australii.



Będą zatem te kraje, do spółki z Francją - która jest przecież dla każdego szanującego się Francuza świętością i swoistym El Dorado położonym nie nad Orinoko lecz nad Sekwaną - przewijać się na kartach powieści Le Moël. Nie oczekujcie jednak dogłębnych rozpraw nad tymi krajami, bo w lekkiej książce Marie brak dla nich miejsca. Trzeba było gdzieś przecież zmieścić te 24 przepisy, tytułowe sekrety, z francuskiej kuchni, a ta jak wiemy, uchodzi za jedną z najsmaczniejszych na świecie. Rozdziały są zatem krótkie, kilkunastostronicowe i zawsze wieńczy je przepis na jakiś francuski specjał, który z jakiegoś powodu ma znaczenie dla naszej autorki.


Najbardziej zaskoczyło mnie to, że książka otworzyła u mnie furtkę w pamięci, za którą schowane były wszystkie wspomnienia z Francji. Nie te jednak, kiedy odwiedziłam ją w celach stricte turystycznych, lecz te sprzed kilku lat wcześniej, kiedy to miałam przyjemność żyć, mieszkać i pracować z prawdziwymi Francuzami. I poznawać ten piękny kraj.


Powieść Le Moël zadziała na mnie niczym wehikuł czasu. Musiałam od czasu do czasu przerywać czytanie i dać sobie chwilę na sentymentalne wspominki w stylu Marcela Prousta, któremu wystarczyło dać magdalenkę, by obudzić w nim błogie wspomnienia z dzieciństwa. U mnie było podobnie. Z tym że rolę magdalenki pełniła autobiograficzna powieść Marie.


Chyba robię się sentymentalna na starość, bo z łezką w oku wspominałam te czasy, kiedy robiłam ratatouille z prawdziwym Francuzem, a on za zwykłe krojenie warzyw co rusz nagradzał mnie komplementem „impeccable!”, jakbym dokonała nie wiadomo jakiego wyczynu.


Nie sądziłam też, że książka rozbudzi we mnie kulinarny zapał. A tymczasem pewnego wieczoru [po nieco męczącym dniu pracy!] udałam się do kuchni w celu zrobienia sałatki nicejskiej według przepisu Marie. Bo tak. Bo akurat miałam ochotę na coś lekkiego. Recepturę oczywiście lekko zmodyfikowałam i zamiast 4 jaj dodałam 6, tak dla jaj. Z kuchni zaś wyszłam… jakieś dwie godziny później, bynajmniej nie dlatego, że robiłam wszystko w slow motion. Włączyłam płytę „Only by the Night” Kings of Leon i dosłownie przepadłam. Tak się rozkręciłam, że oprócz sałatki z rozmachu machnęłam jeszcze ratatouille dla ubogich, bo o tej porze roku nigdzie nie mogłam dostać bakłażanów, a następnie terrine de deux poissons, czyli pasztet z czerwonej i białej ryby, bo tak się doskonale składało, że już drugi dzień z rzędu rozmrażałam w lodówce łososia i dorsza, no i wszystko wskazywało na to, że jeśli wkrótce nie wyjmę ryb z lodówki, niedługo same z niej wyjdą.


Na drugi dzień zaś przygotowałam łatwe i przyjemne ciasto quatre-quarts, które jadłam i robiłam po raz pierwszy właśnie we Francji. Już wtedy urzekło mnie swoją prostotą: 4 składniki [nie wliczając szczypty proszku do pieczenia], około 10 minut roboty i po krzyku. I tu nie obyło się bez niewielkich modyfikacji. Po dodaniu jabłek i udekorowaniu go polewą czekoladową i Smarties ciasto robiło za tort urodzinowy dla najsłodszej kilkulatki na świecie. Następnym razem jednak piekłabym je w nieco mniejszej temperaturze, nie w 180 stopniach, bo gdyby nie szybka reakcja, miałabym Murzynka zamiast quatre-quarts.


Plus przyznaję autorce za to, że jej przepisy są naprawdę łatwe nawet dla totalnych beztalenci kulinarnych [erm, that would be me!] a jedzenie smaczne i dość szybkie w przygotowaniu. Wszystko w myśl zasady: ułatw sobie życie. Co mi się jeszcze podobało? To, że przy każdym przepisie znajduje się krótka geneza dania. Muszę otwarcie przyznać, że dzięki temu dowiedziałam się wielu ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia.


Zaskoczyło mnie to, że mimo iż urodziłyśmy się w zupełnie innych zakątkach świata, kilkukrotnie „łapałam się” na tym, że identyfikowałam się z niektórymi dziecięcymi [i nie tylko] problemami autorki.  Też bolało mnie to, że dorośli podpisywali wyrok na króliki i inne zwierzęta, też się wtedy dąsałam na wszystkich, a nawet złorzeczyłam mamie, którą normalnie ubóstwiałam. I też namiętnie oglądałam „McGyvera”. Ku mojemu zaskoczeniu w książce znalazły się nawet odnośniki do Irlandii, co było miłym akcentem.


Jeszcze do niedawna nic nie wiedziałam o Marie-Morgane Le Moël. Teraz wiem już, że autorka łączy w sobie zalety dobrej pisarki i solidnego dziennikarza: ma zarówno lekkie pióro, talent przykuwania uwagi czytelnika, dystans do siebie, a także poczucie humoru – nieocenione zawsze i wszędzie. W przyszłości zaś nie miałabym oporów, by sięgnąć po kolejną książkę jej autorstwa.


Za przyjemną lekturę i podróż sentymentalną dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.