piątek, 29 marca 2024

Późna wiosna i wczesna Wielkanoc

Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy faktycznie tak jest, ale irlandzka wiosna w tym roku wydaje się być trochę opóźniona w stosunku do swojej polskiej kuzynki. Zazwyczaj bywało tak, że dość wyraźnie odczuwało się ją już z nadejściem pierwszego dnia lutego, który jest tutaj dniem świętej Brygidy, patronki wyspy. Tymczasem patrzę na te Wasze polskie ogrody, wiosenne zdjęcia, i mam wrażenie, że jesteśmy tutaj trochę do tyłu. 


W zasadzie to nie powinno mnie to zbytnio dziwić. Pogoda jest średnio wiosenna, temperatury tym bardziej. Ten mijający kwartał roku był niemal cały dość szary i mokry. Trochę też zimny - mamy przecież ostatnie dni marca, a ogrzewanie nadal w użyciu.

Taką porą jak teraz, kiedy piszę te słowa (a jest już późny wieczór), termometr pokazuje zaledwie dwa stopnie. Czasami o tej porze roku już nie korzystaliśmy z ogrzewania. Zastanawiam się, czy to taki zwiastun pozostałej części roku, czy może po mało imponującym początku nastąpi nieoczekiwane, czyli długie i słoneczne lato? Pożyjemy - zobaczymy. Wygląda jednak na to, że po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło: w marcu jak w garncu.

Dziś od samego rana odbieram przesyłki - swoje, a nawet dla sąsiadki. Wszystko byłoby cacy, tylko czy kurierzy i listonosz naprawdę muszą zawsze dzwonić do drzwi w najmniej odpowiednim momencie? 

Dziś jednak wszystko im wybaczam, wszak wielką radość mi uczynili, dostarczając zamówione paczki. Parę dni temu nie wytrzymałam i - z myślą o nadchodzącym urlopie - zamówiłam sobie dwie książki z księgarni Eason. Dotarły i są piękne: nowiutkie, błyszczące i pachnące. Teraz siedzę i wącham je jak głupia - zachłannie wciągam ich zapach jak narkoman kolejną działkę. To nawet nie jest takie głupie i przesadzone porównanie, jak mogłoby się wydawać. Chyba naprawdę jestem uzależniona od czytania. Koniecznie chciałam je dostać przed weekendem, i na szczęście się udało. Bowiem moją ulubioną wizją weekendu jest dobra książka do czytania.


Ubolewam tylko nad nadchodzącą zmianą czasu. Co jak co, ale zmrok, książka i koc to trio idealne. Po tym jak czas zostanie przesunięty o godzinę do przodu, już nie będzie tak fajnie - będzie się ściemniało w okolicach 20:30! Nie jestem na to psychicznie gotowa ;)

W drugiej paczce też były fajne rzeczy, ale nie tak istotne jak przesyłka z księgarni. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moja kuchnia jest niekompletna, bo brakuje w niej praski do czosnku (dawno temu się zepsuła) i szczypiec. Te ostatnie udało mi się nabyć w Dunnes Stores, w czasie zakupów spożywczych, praskę też mieli, ale nie przypadła mi do gustu, więc wyszukałam ją w Arnotts, gdzie już miałam na oku parę innych rzeczy. Pewnie już to mówiłam, ale się powtórzę - uwielbiam czosnek. Żaden wampir mi niestraszny! 


A tymi innymi rzeczami były między innymi kubki Le Creuset. Nigdy nie byłam specjalną fanką tej marki, nie lubiłam imbryka, który mieliśmy w pracy, bo leżał w dłoni gorzej niż moje domowe, które były dwukrotnie tańsze, jednak z czasem zmieniłam zdanie. Stało się to mniej więcej niedługo po tym, jak nabyłam dla szefa zestaw kubków do espresso. Były urocze, każdy w innym kolorze, a co najważniejsze, dobrze się spisywały. Kiedy miałam je już przetestowane, zdecydowałam się na prywatny zakup dwóch kubków, ale o normalnej pojemności - 330 ml. Wybrałam niebieski i zielony, a parę dni temu skusiłam się na żółty i pomarańczowy. 


Czy Wy też tak macie, że musicie mieć inny kubek do herbaty, inny do cappuccino, a jeszcze inny do czarnej kawy? Czy to tylko ja jestem taka stuknięta? Te z Le Creuset mają świetne kolory, a ja wierzę w koloroterapię :) Mówcie co chcecie, ale to naprawdę działa, a kawa pita z żółtego kubka podwójnie stymuluje! 


Naczytawszy się złych rzeczy o plastiku, zaczęłam rozważać wymianę pojemników na lunch - krok pierwszy już poczyniony. Dziś otrzymałam pierwszy szklany pojemnik z bambusową pokrywką. Już nie będę musiała się martwić, że kurkuma (albo inne przyprawy o intensywnej barwie) zafarbuje plastik.

A tak wygląda mój plan na nadchodzące dni:


W zasadzie to już go częściowo wykonałam, bo "przed chwilą" skończyłam czytać "Cracking the Case" autorstwa emerytowanego nadinspektora (tak się chyba tłumaczy "chief superintendent"?) Christy'ego Mangana. Jakie to było rozczarowanie! Pewnie nie pamiętacie, ale kilka lat temu opisywałam tu inną książkę irlandzkiego policjanta, detektywa Pata Marry'ego, i byłam nią zachwycona. Lektura była przyjemnością, a kiedy podzieliłam się nią z moją wykładowczynią z forensic science, również przypadła jej do gustu, bo książka została wpisana przez nią na listę zalecanych lektur. Liczyłam więc na coś podobnego, ale srogo się zawiodłam.

Powiem tak. Podziwiam Christy'ego za jego nieograniczoną empatię w stosunku do winnych, za szacunek i zrozumienie, które zawsze wszystkim okazywał. Na pewno jest wspaniałym człowiekiem, w to nie wątpię. Doceniam wiele jego heroicznych wyczynów, ale książka niestety nie podobała mi się. Była mocno nierówna. Owszem, zdarzały się ciekawe rozdziały, a raczej fragmenty, ale były też te nudnawe, kiedy przewracałam oczami z nudów i nie mogłam się doczekać końca. Dałam jej naciągane trzy gwiazdki, ale tylko i wyłącznie z sympatii dla autora i jego poczynań. Niemniej, przywraca wiarę w dobrych "gliniarzy". 

Za to "Ostatni taniec Chaplina" bardzo mi się spodobał. Przeczytałam kilka kartek i muszę powiedzieć, że zapowiada się super lektura! 


I to chyba wszystko na dziś. Dom udekorowałam już tydzień temu, dziś umyłam okna w kuchni i posprzątałam dom, mogę więc oficjalnie się obijać!

Wesołego Alleluja!

poniedziałek, 25 marca 2024

Muszę to z siebie wyrzucić!

Gdyby się ktoś zastanawiał, co robiłam w piątkowy wieczór, to już spieszę z odpowiedzią.

Byłam przybita do fotela!

Zakotwiczyłam w salonie przed szklanym ekranem, i nic, ani nikt, nie było mnie w stanie stamtąd ruszyć. Aktywiści z Just Stop Oil z powodzeniem mogliby się ode mnie uczyć uporu i determinacji w blokowaniu newralgicznych miejsc.

Ale zacznijmy od początku, jak Bozia przykazała.

Ledwo Połówek przekroczył próg domu, już go ochoczo wołałam: Siadaj, siadaj, tu masz gorący chowder, tam masz kocyk, OGLĄDAJMY! 


Doczekałam się bowiem tego pamiętnego dnia, kiedy na irlandzkim Netfliksie pojawił się "Top Gun: Maverick". Powiadam Wam, to był piękny dzień!

Tak, wiem. Normalni ludzie obejrzeli go już ponad dwa lata temu, a nawet zdążyli o nim zapomnieć. Ja tymczasem po raz kolejny udowodniłam, że mam wybitnie opóźniony zapłon.

Takie filmy to ja rozumiem, proszę państwa! Ile było w tym emocji, dramaturgii, pięknych i dynamicznych ujęć, ile sentymentu, ile dobrej zabawy i rozrywki! Za to zero dłużyzn - zadyszki można było dostać od wartkiej fabuły i goniącej akcji!

Normalnie to jesteśmy chyba najgorszym koszmarem każdego twórcy kinematografii. Publiką z piekła rodu.

On: nie potrafi zwyczajnie siedzieć na dupsku i gapić się w telewizor. Za trudne. Musi coś robić z rękami. I nie, niestety, nie jest to szydełkowanie, tylko granie na komórce. Na tym pierwszym można by było jeszcze zarabiać, drugie zaś jest zwyczajną stratą czasu.

Ona: nie lepsza. Bezwzględnie uważa, że film powinien zgrabnie zamknąć się w 90 minutach. Koniec i kropka. Te ponad dwugodzinne już zaczynają budzić u niej konwulsje. Tych trzygodzinnych nie tyka nawet dwumetrowym kijem.

Reasumując: tak, jak pisałam powyżej - duo z piekła rodem. Z nadpobudliwością ruchową i problemami w koncentracji (niezdiagnozowane ADHD?). Od takiej widowni uchowaj nas Panie.

Tymczasem stał się drugi cud nad Wisłą (a raczej nad rzeką Shannon). W piątkowy wieczór obydwoje grzecznie siedzieliśmy i z zapartym tchem wpatrywaliśmy się w Mavericka niczym cielę w malowane wrota.

On nawet nie dotknął swojego telefonu, ona nawet nie zauważyła, kiedy minęły te dwie godziny. Wspólnie za to orzekli, że już dawno nie widzieli tak angażującego emocjonalnie i dobrego filmu.

Ja tam jak na typową niewiastę przystało, jestem dość sentymentalna, więc "Top Gun 2" już na samym wstępie miał ode mnie plusa tak wielkiego jak krzyż na Giewoncie. Jako że uwielbiam lata 80. w muzyce i kinematografii, nie jestem absolutnie obiektywna. Połówek jednak znaczne bardziej twardo stąpa po ziemi, więc w jego przypadku raczej nie można było mówić o żadnej taryfie ulgowej. Film startował u niego z pozycji czystej karty, nie zaś tej uprzywilejowanej.

Oryginalny "Top Gun" zawsze wywołuje u mnie przyjemne ciepło na duszy, i - co ciekawe - z tym najnowszym było podobnie. W zasadzie już od sceny otwierającej. To było jak przyjemne spotkanie po latach. Otulające nostalgią i zalewające sentymentem.

Z niejakim podziwem spostrzegłam, że starzy "znajomi" niewiele się zmienili. Tom Cruise chyba karmi się boską ambrozją i popiją ją eliksirem młodości. A może po prostu kąpie się w oślim mleku niczym Kleopatra. Nie bardzo wierzę w jego krótki, cztero- i sześciogodzinny sen, a także dietę 1200 kalorii, jestem chyba za to w stanie uwierzyć, że mężczyźni z lat 60. są faktycznie jak wino: im starsi, tym lepsi.

Tom to też po części doskonały przykład na to, że nie ma brzydkich ludzi, są tylko biedni. Tom biedny był przez krótki czas, brzydki - raczej nigdy, ale to i owo sobie poprawił, dzięki czemu dziś można uwierzyć, że nie tylko odnalazł fontannę młodości, ale nawet się w niej wykąpał (i to niejednokrotnie!).

Jennifer Connelly, która jest jedną z moich ulubionych aktorek, również świetnie się tu prezentowała: wiek nie odebrał jej błysku w oku, ani nienagannej figury. Do twarzy jej było z tymi jaśniejszymi pasemkami. I tylko na Kilmera, wcielającego się w rolę chorego Icemana, przykro było patrzeć. Aktor zmagał się z rakiem przełyku, choroba nie była tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni twórców tego kinowego hitu.

(Potencjalny spoiler poniżej)

Na zakończenie dodam jeszcze tylko, że film był naprawdę dobrym widowiskiem o wysokich walorach rozrywkowych. Finał zaś był wisienką na torcie. Miło było się mylić! Bo widzicie, myślałam, że jestem taka mądra i że przewidziałam zakończenie. W głowie miałam już gotowy scenariusz: heroiczną śmierć Mavericka będącą jednocześnie aktem poświęcenia i zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy Roosterowi. Jak ja się cieszę, że on przeżył! Że oni przeżyli!

(koniec spoilera)

To miało prawo się nie udać, wszak obydwa filmy dzielą grube dekady, a sequele już mają to do siebie, że wypadają gorzej na tle pierwowzoru (choć oczywiście bywają chlubne wyjątki, tak na szybko przychodzi mi tu do głowy "Dexter", a także "Love Story" - w moim odczuciu obydwie te produkcje są znacznie lepsze niż ich książkowe odpowiedniki). A jednak się udało! Co niektórzy nawet z pełnym przekonaniem twierdzą, że "Top Gun" z 2022 roku przebił tego pierwszego.

A skoro już jestem w temacie filmów, to wczoraj skończyliśmy oglądać serial "Dżentelmeni", i już niestety nie było takiego szału jak w przypadku Mavericka. Może to świeży efekt wysoko zawieszonej poprzeczki, a może zwyczajnie serial nie jest tak dobry, jak film o tym samym tytule z 2019 roku? Czegoś mi w nim zabrakło. To niby ten sam Guy Ritchie, ale jednak inny. Oglądałam go głównie z uwagi na świetną kreację Susie Glass - w moim odczuciu Kaya Scodelario (serialowa Susie) zmiotła z planszy pozostałych aktorów.  

poniedziałek, 11 marca 2024

The Beach is Always a Good Idea


Za każdym razem, kiedy mam przyjemność przebywać nad morzem albo oceanem, zastanawiam się, czy taki widok może się kiedykolwiek znudzić. Czy po wielu latach można przestać go dostrzegać? Czy może się znudzić, spowszechnieć? Zarówno rozum jak i serce podpowiadają mi, że to niemożliwe, ale przemawia przeze mnie romantyczny człowiek, który nigdy nie mieszkał nad wielką wodą. 


Co ciekawe, ta sama wielka woda była mi dość długo obojętna. Od Bałtyku zawsze dzieliły mnie długie kilometry, a kiedy wreszcie znalazłam się nad nim w swoje pierwsze nadmorskie wakacje, byłam... nawet nieco rozczarowana. Ten znamienny wyjazd nie odmienił mojego życia, nie wróciłam z niego ani zakochana w morzu, ani w przygodnym amancie. Myślałam sobie raczej wtedy "i o co tyle szumu?" Morze ani mnie ziębiło, ani grzało. Rzeki, stawy i jeziora tym bardziej nie ruszały. 


Wszystko zmieniło się niecałe dziesięć lat później, i jak to już w życiu bywa z miłością, trzeba było po prostu trafić na odpowiedniego kandydata. No i ja trafiłam. Na Atlantyk. Od tamtego momentu już zawsze wodziłam za nim rozmarzonym wzrokiem niczym zakochany kundel za swoją ukochaną Lady. I zawsze też kombinowałam, niczym stęskniona kochanka, jak doprowadzić do kolejnego upojnego spotkania. 


Jeśli jechałam gdzieś na irlandzki urlop, od razu było wiadomo, że jadę gdzieś nad ocean. Lata upływały, a moja lista ulubionych nadmorskich miejscówek tylko się powiększała. Jakiś czas temu dołączył do niej właśnie Termon House. Jego lokalizacja była spełnieniem moich mokrych snów. Z niemal każdego okna masz piękny widok na Atlantyk. Otwierasz drzwi wejściowe, a tam... BAM! TAKI widok! Trzeba się jedynie trzymać futryny, żeby się nie przewrócić z wrażenia! 


Nie miejcie mi za złe, że bombarduję Was takimi samymi zdjęciami, ale dla mnie każde z nich jest inne. Tak samo jak ten sam Atlantyk każdego dnia jest inny. W słoneczne dni wygląda jak Morze Karaibskie, przyciąga wówczas plażowiczów jak magnes opiłki żelaza, ale nawet w te szare i zachmurzone jest piękny. Chyba nawet bardziej mi się podoba, kiedy jest taki grymaśny, naburmuszony i stalowoszary. Ten, kto twierdzi, że szary jest nudnym kolorem, chyba nigdy nie widział szarego Atlantyku. 


Korzystałam więc, oj korzystałam, ile tylko mogłam z tego krótkiego pobytu w Termon. A to nie było znów wcale takie proste i łatwe, bo ocean miał największego konkurenta właśnie w postaci Termon House'u. Każde z nich walczyło o moją uwagę, a żadne nie przebierało w środkach. 


Ocean szumiał zalotnie, wodził mnie na pokuszenie niczym zdradzieckie syreny Odyseusza, nie chciał, bym wracała do mojej Itaki, ale dom, który tymczasowo pełnił jej funkcję, również równo mnie bałamucił. Wabił ciepłem drew trzaskających w kominku, wygodą foteli, interesującą książką i otulającą miękkością koca. Termon - którego irlandzka nazwa oznacza sanktuarium - okazał się dla mnie właśnie tym. 


O tej porze roku, czyli jego schyłku, życie turystyczne praktycznie nie istniało. Sezon letni już dawno się zakończył, a nowy jeszcze nie nadszedł. Pobliskie plaże świeciły pustkami i miało się je na wyłączność. Inni ludzie byli tu tak rzadko spotykani jak wędrowcy na pustyni. Niewątpliwie miało to swój niepowtarzalny urok, ale też mały minus. 


Pobliski bar, do którego z powodzeniem można dojść z domu w przeciągu kilkunastu minut, był pusty jak turecki bęben. Moja wizja wieczoru spędzonego w pubie wśród miejscowych i muzyki na żywo pękła z hukiem niczym przekłuty balon. 


Jak zupełnie inaczej musi to wyglądać latem, kiedy wioska zaczyna tętnić życiem, a miejscowe domki letniskowe zapełniać się kolejnymi wakacjuszami: ciepłe letnie wieczory spędzone pod niebem i sznurem nastrojowych lampek, sukienki wirujące w tańcu, głowa i nogi podrygujące do muzyki sączącej się z baru, jowialne towarzystwo z płynnym złotem w szklaneczkach, lody dla ochłody i ciepły piasek pod gołymi stopami... 


O tym mogłam jedynie pomarzyć. Spacer po Maghery i tak był przyjemny. Na dłużej zatrzymałam się przy ruinach skromnego kamiennego domku,  w którym w XIX i XX wieku mieszkał tkacz Noble Hunter wraz ze swoją żoną Bridget i ich dziesięciorgiem dzieci. 


W 2016 roku lokalna ludność pięknie ich upamiętniła za pomocą muralu przedstawiającego ich wyimaginowane życie. Noble zmarł 13 grudnia 1868 roku w wieku 60 lat, co jak na tamte czasy było naprawdę wyczynem, ale pamięć po nim pozostała.  



 

Od realiów, w których żył Noble upłynęło ponad 150 lat, ale charakter tej nadmorskiej wioski nie zmienił się jakoś znacząco. Nadal ma swój niepowtarzalny rustykalny charakter, nadal dominuje tu niska zabudowa, nadal można natknąć się (albo potknąć!) tutaj o relikty z zamierzchłej przeszłości: kamienne kręgi i grobowce. Gdzieniegdzie zaś natrafić można na domek dla wróżek czy sterty suszącego się torfu. Niektóre rzeczy nigdy nie zmieniają się w Irlandii.