czwartek, 18 maja 2023

Spóźnione, ale jest - lato!


Dziś kolejny wpis z serii "miszmasz", bo ostatnio mam wenę tylko do takich. Ci, którzy parają się pisaniem, doskonale wiedzą, że wena na pstrym koniu jeździ. Nie będę więc wybrzydzać, bo jak mawia porzekadło: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby (co ja mam dzisiaj z tymi końmi?!)


Wygląda na to, że do Irlandii zawitało wreszcie lato. A raczej jego namiastka. Od dobrych kilku dni słońce szczerzy się do nas jak wilk do Czerwonego Kapturka, a ja nareszcie mogę przed pracą spokojnie rozwiesić pranie w ogródku, a po powrocie z niej przynieść je suche do domu. Już nie muszę latać z językiem na brodzie, w tę i we w tę, ani z obłędem w oczach, bo na niebie pojawiła się wielka szara chmura. 


Poranki i wieczory nadal bywają chłodnawe, ale w środku dnia temperatura dobija do 18-19°C, czyli dramatu nie ma. Bywa za to czasami szał, kiedy termometr pokazuje aż 20 albo 21! Generalnie to dopiero teraz, czyli pod koniec maja, temperatury zaczęły oscylować bliżej dwudziestki. Wczesny maj wyglądał zaś jak wczesna i zimna wiosna - rzadko zdarzało się, by słupek rtęci dochodził do 16°Celsjusza.


W zeszłym tygodniu miałam dwa szkolenia, na które zapisałam się z własnej i nieprzymuszonej woli, w tym tygodniu jedno, a zaraz po nim doszłam do wniosku, że chyba chwilowo zrobię sobie od nich przerwę. Nie, żeby były złe, ale łącznie mam ich na swoim koncie cztery i odczuwam lekki przesyt. 


Jedno totalnie mnie rozczarowało. Temat wpisywał się w moje zainteresowania - i tak bardzo chciałam nauczyć się czegoś nowego -  niestety prowadząca przeprowadziła je na zasadzie warsztatu nie zaś wykładu, na który liczyłam. W efekcie uznałam je za całkowitą stratę czasu i praktycznie nic z niego nie wyniosłam. Oprócz ogromnego rozczarowania. 


Byłam do tego stopnia zawiedziona, że na następne szkolenie (on-line) nie brałam już dnia wolnego, lecz postanowiłam odbyć je właśnie w pracy. Nie nastawiałam się na nic szczególnego, myślałam sobie nawet, że jak nie uda mi się zainstalować Zooma na moim laptopie i zalogować na czas, to pewnie i tak nic nie stracę. 


Jakie było moje zaskoczenie, kiedy prowadząca okazała się być cudowną wykładowczynią! Była p e r f e k c y j n a! Cudna dykcja, łatwość w przekazywaniu wiedzy, piękna i wyraźna angielszczyzna bez mocnego akcentu - no cud, miód i orzeszki. Całkowicie mnie zaabsorbowała, a po czterech intensywnych godzinach wytężania mózgu, czułam, że przepalają mi się już zwoje. Ala jaka mądra się czułam, haha! 


Oczywiście zasypałam ją później komplementami i stwierdziłam, że przywróciła mi wiarę w wykładowców. Podziękowała i stwierdziła, że kocha to, co robi. I wszystko stało się jasne. Kluczem do sukcesu jest właśnie to: kochanie tego, co się robi. A przynajmniej lubienie. Jest sporo prawdy w tym "rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu". 


A skoro o pracy mowa, to ręce mi opadają. Znów pojawił się w niej nowy kot, a w zasadzie to kotka. Z brzuchem, który mnie niepokoi. Boję się, że jest w ciąży, a maj i czerwiec to właśnie takie miesiące, kiedy pierwsze kocięta zaczynają przychodzić na świat.


Nie zrozumcie mnie źle - cieszę się, że mogę jej pomóc (a apetyt i pragnienie ma ogromne), ale okropnie dołuje mnie to, że nie jestem w stanie uratować każdego zwierzęcia pokrzywdzonego przez zidiociałych ludzi.  Regularnie dokarmiam dwa kocury, ona jest trzecia, a mój ukochany kociak-kuternoga, którego przygarnęłam parę miesięcy temu, też stamtąd pochodził. Teraz jeszcze do tego dochodzi natarczywa myśl "kto się nimi zajmie, kiedy mnie już nie będzie?".


Kastrowałabym każdego, kto zaniedbuje swoje zwierzęta, żeby się w przyszłości nie rozmnażał i nie rozsiewał głupich genów - nie masz czasu/chęci/środków, to nie bierz zwierzaka! A jak bierzesz, to bierz za niego odpowiedzialność do cholery jasnej, no! Tylko tyle i aż tyle. 


(OK, oddychaj: głęboki wdech, i wydech... Wdech, wydech...)

Żeby się już bardziej nie nakręcać na noc - bo jeszcze nie zasnę! - to zmienię temat na coś przyjemniejszego: książki, które kocham. Jestem z siebie dumna, bo maj jeszcze nie dobiegł końca, a ja już przeczytałam ich dwadzieścia, trzy kolejne "czytają się" i powoli zbliżam się do ich końca. O tak, to mnie relaksuje i pozwala chociaż chwilowo zapomnieć, na jakim popieprzonym świecie żyjemy. 


A tak w ogóle, to serce mnie ostatnio boleśnie zakłuło, bo... Ale od początku. Lubię wiedzieć, co w trawie piszczy, więc w miarę regularnie śledzę sytuację na rynku nieruchomości. Oczywiście trendy tu panujące doskonale odzwierciedlają sytuację panującą w kraju, a więc drożyzna i porąbane ceny, popyt większy od podaży, ale ja nie o tym... I tak przeglądając sobie kolejne strony z nieruchomościami, natrafiłam niespodziewanie na dom niemal idealny. Boziu, jaki on był P I Ę K N Y! Jak z moich marzeń - mogłabym się już dziś do niego wprowadzać, bo w środku był stylowo udekorowany i nie byłoby potrzeby żadnego remontu. I nawet znajdował się w jednym z moich ulubionych hrabstw. 


Przez moment serce szybciej mi zabiło, a w brzuchu zaczęły intensywnie latać motyle - przyjemnie było oddać się fantazyjnym rozmyślaniom na jego temat. Już nawet zaczęłam sprawdzać oferty pracy w tym mieście, haha. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską... 


Miałam nawet ochotę skontaktować się z agentem, ale po przemyśleniu sprawy na zimno, doszłam do wniosku, że dam sobie spokój, bo chcę uniknąć rozczarowania. A i tak już napaliłam się na niego jak szczerbaty na suchary... Serce by oczywiście chciało, ale serce to... serce. Trudno wymagać od niego logiki i chłodnej kalkulacji pozbawionej jakichkolwiek sentymentów. Rozum za to podpowiada, że nie warto się w to zagłębiać. Po pierwsze - dom jest za duży, a ponieważ ma większy metraż, to kosztuje więcej, niż mój budżet kiedykolwiek zakładał. Pewnie nawet żaden bank nie zgodziłby się na kredyt. Po drugie - nie lubię żyć na kredyt. Ba, ja nawet nie mam abonamentu na telefon, bo tak bardzo nie lubię zobowiązań! Po trzecie - biorąc pod uwagę to, co dzieje się w kraju, to nie jestem pewna, czy za jakiś czas nie będę się stąd ewakuować. Pytanie tylko dokąd miałabym się udać, skoro wszędzie wygląda to podobnie? 


Na sam koniec mam do Was prośbę. Powoli dobiega końca piąty miesiąc mojego prywatnego pisania dla mocno okrojonej publiki. Czy moglibyście rzec słówko na ten temat? Jak to Was osobiście dotknęło: mieliście w tym czasie problemy z czytaniem/komentowaniem, czy to, że zamknęłam stronę dla nieznanej mi publiki, wpłynęło pozytywnie/negatywnie na Wasze doświadczenia? A może sprawiło, że zaczęliście rzadziej/mniej chętnie tu zaglądać? Bardzo interesują mnie te aspekty i byłabym wdzięczna za jakiekolwiek opinie. Nie liczę, że każdy z Was udzieli mi odpowiedzi, bo niestety są tu osoby, które komentować nie chcą, mimo wszystko mam nadzieję, że znajdą się jacyś chętni do odpowiedzi. To co? Kto się zgłasza? No dalej, udowodnijcie, że można na Was liczyć, kiedy człowiek jest w potrzebie.

wtorek, 2 maja 2023

No i mamy maj!

Kremowe płatki ostatnich kwitnących drzew wyścielają chodniki tak, jak ma to miejsce w czasie procesji na Boże Ciało.

To niesamowite jak działa ludzki umysł. Zupełnie nieproszony przypomniał mi odległe czasy, kiedy przygotowywałam się na wspomnianą procesję. Byłam wtedy małą i niewinną dziewczynką z wiklinowym koszyczkiem, w którym miałam mnóstwo płatków kwiatów świeżo zerwanych z przydomowego ogródka, ewentualnie tego należącego do mojej babki.

Babka nigdy nie była osobą nad wyraz hojną, jeśli jednak chodziło o Kościół, tak ochoczo sypała Rydzykowi groszem, jak zleceniodawcy Wiedźminowi. Z tą małą różnicą, że Wiedźmin miał ubić stwora, a Rydzyk, i jemu podobni, zapewnić wieczny żywot.

Przez bardzo długi czas miałam w życiu dwie babcie, ale tylko jedna z nich nosiła miano "babki".  Nigdy nie było problemów ze zrozumieniem, o kogo chodzi - dla wszystkich jasne było, że matka taty to babka, a mamy to babcia. Ta była moją ukochaną, zawsze miała dla mnie mnóstwo czułości, a także... banknoty, które "magicznie" wysuwała ze swojej dłoni i błyskawicznie wciskała do mojej. Robiła to przy tym z taką zwinnością, że niejeden magik mógłby jej pozazdrościć manualnych zdolności.

Ku zaskoczeniu wszystkich kwiecień okazał się zimny i mokry, ale dopiero maj niesamowicie nas zaskoczył, bo przyniósł ze sobą spore ocieplenie. I to dokładnie na długi majowy weekend. A nie od dziś wiadomo, że ładna pogoda lubi się rozmijać z weekendem jak kłamczuch z prawdą.

Gdzieś tam mignęły mi co prawda krzyczące tytuły artykułów o najcieplejszym weekendzie roku, zbytnio się jednak nimi nie ekscytowałam, bo pismacy nie raz i nie dwa udowodnili, że zrobią wszystko, by przyciągnąć jak największą liczbę czytelników. Już dawno uodporniłam się na ich clickbait, ale artykuły poświęcone wszelkim (mini)falom upałów nieustannie cieszą się sporą popularnością i plasują wysoko w rankingu. Irlandczycy wydają się łaknąć dobrych wieści pogodowych niczym kania dżdżu.

Pewnie teraz niektórych zaskoczę, ale tę ciepłą majówkę z własnej woli całkowicie spędziłam w domu i absolutnie tego nie żałuję. Po pierwsze - już od dłuższego czasu najszczęśliwsza czuję się w momencie, w którym wchodzę do swojego domu i, jednym ruchem ręki zamykającej drzwi, odgradzam się od tego całego syfu na świecie. Ludzie regularnie mnie rozczarowują i wkurzają. W domu odpoczywam. Co prawda nie aż tak bardzo, jakbym chciała, bo okoliczni mieszkańcy skutecznie mi to utrudniają swoim głośnym zachowaniem, ale jednak.

Jak tylko widzę moją ulubioną kotkę, idącą do mnie z podniesionym ogonem, albo "malucha", który każdego dnia udowadnia mi, że przygarnięcie go tego zimnego grudniowego dnia było moją najlepszą zeszłoroczną decyzją, to od razu czuję się szczęśliwsza, a do tego lżejsza o -10 kg balastu - złożonego z przeróżnych trosk i mozołu - i codziennie noszonego na swoich barkach. Szkoda tylko, że nie wyrabiają się od niego muskuły. Dziś miałabym bary wyrzeźbione jak Pudzian.

Jak ja kiedyś mogłam bez niego żyć?! (bez kota-przybłędy, nie Pudziana)

Po drugie - gdybym wyjechała na weekend, to po powrocie zastałabym... zalaną kuchnię. Przeciekający sufit to od jakichś dwóch lat nawracający epizod w moim życiu. Wiem, jak to brzmi, jakbym co najmniej mieszkała w jakiejś lepiance albo ziemiance, takie jednak są realia na Zielonej Wyspie, gdzie znaczna część domów zbudowana jest z dykty i kartonu.

Kiedy zatem zaczął przeciekać bojler, znajdujący się na piętrze nad kuchnią właśnie, to na parterze na suficie zaczęły pojawiać się mokre okręgi, z których sączyła się woda.

A jak to stwierdził Owidiusz, taki starożytny mądrala, który niegdyś postanowił uprzykrzyć życie wszystkim licealistom uczącym się łaciny, kropla drąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. I w taki właśnie sposób, po jednym, drugim i trzecim przecieku, w nasączonym suficie zrobiła się wyrwa. Piękna to ona nie jest, ale jednocześnie nie przeszkadza w życiu codziennym (poza tym, że kłuje w oczy).

Właścicielce - po tutejszemu: landlady - niezbyt się spieszyło do naprawy, strach było ją też do tego ponaglać na wypadek, gdyby wpadła na genialny pomysł przeprowadzenia kapitalnego remontu - bo ten z kolei byłby świetnym pretekstem do nieprzedłużenia umowy najmu. A czasy takie mamy, proszę państwa, że strach się bać - w całym mieście ZALEDWIE trzy domy na krzyż dostępne do wynajęcia, a cena każdego przeraża - prawie 2000€! (za miesiąc, nie za rok, i nie, nie są to żadne wille z Malibu, a zwykłe szeregowe domy rodzinne o normalnym standardzie, no i z kartonowymi sufitami).

W sobotę korzystając z ładnej pogody, zrobiłam pranie i rozwiesiłam w ogródku. Wesoło dyndało na sznurku przez kilka godzin, a kiedy już nadawało się do ściągnięcia, nadeszło majestatyczne oberwanie chmury. Zanim się zorientowałam, nie było już czego ratować, wszystko za to nadawało się do wyżymania. Nie wiem skąd, nie wiem, jak pojawiła się ta czarna chmura, a wraz z nią... grzmoty. Ci, co wiedzą co nieco o Irlandii, wiedzą też, że tutaj burza prawie nie występuje w przyrodzie. Tak samo jak węże. Było jak w tym przysłowiu o gromie z jasnego nieba (no dobra, wcale nie było znowu takie jasne...) Gdyby Irlandia była kobietą, miałaby borderline - osobowość z pogranicza. W jednej minucie prażące słońce, w następnej wiatr, chłód i grad - takie atrakcje to chyba tylko tutaj.

O tym, jak bardzo mokry był kwiecień, dobitnie przypomniał mi trawnik w ogrodzie. Korzystając z ciepłego dnia, wyskoczyłam do mojego prywatnego ogródka wstydu, by zrobić porządek z zalegającymi donicami z ziemią. Na bose stopy wsunęłam lazurowe chodaki, a kiedy już zakończyłam prace ogrodowe, i wróciłam do domu, okazało się, że moje stopy wyglądają tak, jakbym właśnie zafundowała im kąpiel błotną. Nie znaleźlibyście ani jednej różnicy, gdybym podsunęła Wam pod nos zdjęcie moich ubłoconych kopyt i świńskich racic.

Sobota była więc nieco kapryśna, ale kolejne dni okazały się już mniej nieprzewidywalne pogodowo.  Dziś zaś - po raz pierwszy w tym roku! - wróciłam z pracy i z wielką ulgą zapakowałam się pod chłodny prysznic, zakończyłam go zaś strumieniem z zimną wodą. Jeszcze w kwietniu kwiczałabym jak świnia - w dodatku odzierana żywcem ze skóry - gdyby ktoś zapakował mnie pod zimny prysznic, dziś prawie doznałam pod nim ekstazy. To  chyba znak, że czas wymienić zimową garderobę na wiosenno-letnią. Wystarczy, że w pracy regularnie podnosi mi się ciśnienie. Temperatura już nie musi.

A skoro o garderobie mowa, to szukałam ostatnio jakiegoś nowego wdzianka do pracy, i... jaka to była katorga, mówię Wam!

Gdyby ktoś mi kazał zdobyć pięć łez jednorożca, dziesięć kropli krwi strzygi, i upuścić trzy wampirowi, to jak Bozię kocham, poszłabym, znalazła i przyniosła. Łatwiej by mi poszło z tym zadaniem niż z wyszukaniem czegokolwiek, co nadaje się do noszenia!

Zalewa nas fala poliestru! Poliester to jest coś, czego unikam w ubraniach jak diabeł wody święconej. A tymczasem co rusz... Jak tylko znajdę coś, co mi się podoba, to oczywiście poliester! To już nie produkują normalnych bawełnianych ubrań?! Nie wiem, jak to wygląda w sklepach stacjonarnych, bo korzystałam ze strony internetowej, z której często zamawiałam różne rzeczy w minionych latach, ale tak źle to chyba nigdy nie było. Wszędzie to gówno rozkładające się setki lat!