poniedziałek, 15 czerwca 2020

Roszpunka, czyli Ptaszek Na Uwięzi


Klasyczna ja. Przez kilka pierwszych dni czerwca żyłam myślą o tygodniowym urlopie, który planowałam wziąć sobie z nadejściem drugiego tygodnia. Trzymałam się tej myśli kurczowo niczym rozbitek deski ratunkowej - tak, jakby zależało od tego moje życie, albo przynajmniej zdrowie psychiczne. I w pewnym sensie tak było, bo ta myśl podtrzymywała mnie przy życiu, ogrzewała wewnętrznie i pozwalała przetrwać kolejne długie i męczące dni.
Jeszcze w piątek wychodząc z pracy - a w zasadzie to wylatując na skrzydłach - byłam święcie przekonana, że wrócę do niej dopiero dziewięć dni później. A później przyszedł weekend, ochłonęłam, odpoczęłam i... zmieniłam zdanie. Otrzepałam się niczym bokser na ringu i z bojowym okrzykiem "bring it on!" ruszyłam przed siebie, jakby wstąpiło we mnie nowe życie.
Zmiana mojej decyzji nie była przypadkowa - zbiegła się ona bowiem z jakże optymistyczną informacją o przyspieszeniu kolejnej fazy wychodzenia z lockdownu, co oznaczało, ni mniej, ni więcej, że już od końca czerwca będzie można swobodnie poruszać się po całej wyspie! Wreszcie! I to było to światełko w tunelu, na które z takim utęsknieniem czekałam. Wobec takich informacji doszłam do wniosku, że szkoda mi teraz marnować tydzień urlopu na siedzenie w domu, skoro już za kilkadziesiąt dni będę mogła jakoś sensownie go wykorzystać.
Gdybym nie była takim cykorem, to już dawno zrobiłabym to, co inni - czyli spektakularnie złamała nakaz przebywania w swojej okolicy, i zamiast później wysłuchiwać zachwytów znajomych o samotnych spacerach po klifach Moheru i całym dniu spędzonym na plaży w Clare, może  sama bym na niej siedziała, słuchając tego, co po długiej rozłące mają mi do powiedzenia ocean i morska bryza. Zabrakło mi jednak jaj, bo jakoś nie mogłam pozbyć się przeczucia, że to nie może się udać i że gra nie jest warta świeczki.
Jeszcze gdyby tylko tak otwarto biblioteki, to już w ogóle poczułabym, że żyję! Tymczasem zaś zadowalam się tym, co mam w domu, i czego nie zdążyłam jeszcze przeczytać, ale pomimo tego niesamowicie opuściłam się w czytaniu. Tak źle już dawno ze mną nie było...
Tuż przed nadejściem długiego weekendu Matka Przełożona wcisnęła mi "The Beekeeper of Aleppo", mówiąc, że przeczytała ją za jednym zamachem w pewną sobotę. "Wow!" - rzekłam, trzymając książkę w dłoniach, przejeżdżając kciukiem po jej kartkach, i omiatając wzrokiem obszerną treść. "Całkowicie zignorowałam dzieci" - wyjaśniła, widząc w moich oczach podziw dla jej dokonania. Po czym dodała, że w kolejce do książki już ustawiła się jej koleżanka, czym nieświadomie wywarła na mnie presję.
O książce wiedziałam tylko tyle, że okupowała irlandzką listę bestsellerów - i że jest o jakimś pszczelarzu z Aleppo ;) - co w połączeniu ze słowami Matki Przełożonej pozwalało mi przypuszczać, że będę mieć do czynienia ze świetną lekturą.
Chciałabym móc powiedzieć, że przeczytałam ją za jednym posiedzeniem i to w dodatku jeszcze z wypiekami na twarzy. Choć po prawdzie te ostatnie mogłam mieć, zważywszy na fakt, że często czytałam ją w ogródku w gorące dni długiego weekendu, niestety nie miały one jednak nic wspólnego z samą historią, bo ta mnie nie porwała. Nie skłamię, stwierdzając, że jeśli chodzi o "Pszczelarza z Aleppo", to najbardziej podobała mi się... jego piękna okładka. I jeden cytat: "Inside every person you know, there is a person you don't know". Nie podobało mi się za to to, że zostawiła mnie z pytaniem: "Co ze mną nie tak?!", bo to kolejny czytelniczy hit, który zachwyca, wzrusza i wzbudza podziw. U wszystkich tylko nie u mnie.
Dużo bardziej za to przypadła mi do gustu "Normal People" Sally Rooney, którą pożyczył mi szef, i której... Wam nie polecam. Mimo że mi się podobała. "Normal People", podobnie jak "The Beekeeper of Aleppo", również trafiła na listę bestsellerów, a nawet doczekała się szumnej ekranizacji w postaci kilkunastu odcinków serialu, którego - chyba jako jedyna osoba w całej Irlandii - jeszcze nie widziałam.
Niczego nieświadoma zaczęłam ją czytać jeszcze tego samego dnia. Wróciłam z pracy, posprzątałam dom, wzięłam prysznic i zasiadłam w salonie w swoim czerwonym fotelu, nie sądząc, że zbyt długo w nim posiedzę, bo po pierwsze - było już późno, a po drugie - byłam zmęczona. Czytana historia jednak na tyle mnie wciągnęła, że nim się obejrzałam, dotarłam do strony numer 120, czyli praktycznie do połowy powieści.
Zanim jednak to się stało, zdążyłam z dziesięć razy spłonąć rumieńcem wstydu, bo jak przystało na przykładną cnotkę i szanującą się amiszkę, nie czytam takich niegrzecznych książek. A jak w dodatku pomyślałam sobie, że mój szef też to czytał, to od razu nabierałam supermocy kameleona i idealnie wtapiałam się w moje otoczenie, a konkretnie w ten czerwony fotel, w którym zasiadłam.
Książka nie jest ani rewelacyjna, ani rewolucyjna, choć podejście autorki do mowy zależnej w pewnym sensie jest rewolucyjne. Nie ma w niej wartkiej akcji, a główni bohaterowie frustrują. Wielokrotnie miałam bowiem ochotę wpaść do nich w złości, niczym rodzic wyprowadzony z równowagi przez krnąbrne dzieci, pogrozić im palcem wskazującym i powrzeszczeć: "You! [to do niej] Go to therapy! You've got more issues than Vogue!" "And you! [to już do niego] You... you are just a massive arsehole! Learn to communicate your feelings, for God's sake!".
A zatem mój werdykt jest następujący - książka była nieco frustrująca, ale jednocześnie dziwnie interesująca. Z jakiegoś powodu zagmatwana historia tej dwójki przemówiła do mnie i sprawiła, że jak najszybciej chciałam dowiedzieć się, jakie jest jej zakończenie. Może dlatego, że sama jestem dziwna, łatwiej było mi wgryźć się w jej fabułę.
Podobała mi się, ale nie polecam jej, bo jestem przekonana, że znajdzie wielu przeciwników. Nie ciągnęłam szefa za język, kiedy mi ją pożyczał, bo chciałam uniknąć spoilerów, a on sam też był oszczędny w słowa. "Przeczytałem ją w minione wakacje" - rzekł, odrywając na chwile palce od laptopa, i spoglądając przed siebie, jakby przywołując w pamięci ten zeszłoroczny urlop. "It was depressing", stwierdził. "Now, you've got me intrigued!" - odpowiedziałam, przeczuwając, że to coś dla mnie. Nie myliłam się.
A od książki zdecydowanie bardziej dołująco działa na mnie zakaz swobodnego przemieszczania się. Nawet teraz, pomimo tego, że w tej całej sytuacji zaszły zmiany na plus, nadal czuję się jak Roszpunka (a przynajmniej jej dyskontowa wersja pozbawiona pięknego głosu i olśniewającej urody) zamknięta w zamkowej wieży. Za to coraz bardziej zaczynam ją przypominać pod względem długości i koloru włosów. To pierwsze, to wynik porzucenia wizyt u fryzjera, to drugie - działania słońca.
Siedzę sobie zatem w tej mojej wieży i boję robić jakiekolwiek dalekosiężne i zagraniczne plany podróżnicze, tym bardziej teraz, kiedy z Chin zaczynają napływać informacje o rosnącej liczbie zakażeń... Ani na chwilę jednak nie przestaję tęsknie wodzić wzrokiem po horyzoncie, rzewnie wspominając przeszłość. "Kiedyś to było!"
Nie służy mi życie na uwięzi.

poniedziałek, 8 czerwca 2020

Running To The Sea - zapiski z samotni latarnika (2)


Chciałam hardcore'u i go dostałam. 

Moja pierwsza noc w samotni latarnika daleka była od bycia błogą. Sztorm Dennis ewidentnie chciał odejść z hukiem. Wiatr żałośnie zawodził i do spółki z deszczem szaleńczo atakował okna sypialni w małym, białym domku latarnika - ostatnim przybytku, w jakim toczyło się życie na tym wyeksponowanym cyplu Donegalu. Budziłam się więc co jakiś czas lekko skonsternowana hałasem, a upewniwszy się, że to nic groźnego, a jedynie wichura, naciągałam kołdrę po same uszy, niczym mała dziewczynka chowająca się przed wyimaginowanym potworem, i ponownie zatapiałam się w objęciach Morfeusza. 
 SJ Schooner, drugi dom latarnika - lustrzane odbicie SJ Clippera
Z mojego ambitnego planu zerwania się z łóżka tuż przed wschodem słońca nic zatem nie wyszło. Obudziłam się po ósmej, kiedy za oknem już mocno świtało, uśmiechnęłam na widok latarni odpoczywającej po nocnej służbie, a następnie wyskoczyłam z łóżka niczym diabeł z pudełka, nie zawracając sobie głowy poranną higieną. Prysznic, śniadanie, mycie zębów - to wszystko wydało mi się tak prozaiczne i tak mało znaczące w tym momencie, że odsunęłam je na potem. Najważniejsze było zapoznanie się z moimi tymczasowymi włościami. A jako że poprzedniego wieczoru było zdecydowanie za ciemno, by zrobić rozpoznanie terenu, koniecznie chciałam jak najszybciej to nadrobić.  

Mama byłaby ze mnie dumna - opatuliłam się bowiem niczym Marek Kamiński przed ekspedycją na Antarktydę, założyłam rękawiczki, naciągnęłam czapkę głęboko na uszy i tak okutana wyszłam na zewnątrz. Nie wzięłam ze sobą lornetek uczynnie pozostawionych do dyspozycji gości, ale zabrałam aparat. Nie chciałam, żeby cokolwiek mi umknęło z tego niecodziennego spaceru. 

Po trzydziestominutowym obchodzie, wspinaniu się po mniejszych i przystępniejszych murkach prostopadle wzniesionych do tych głównych okalających posesję, zdrętwiała mi twarz - jedyna nieokryta część mojego ciała. Poczułam się, jakby ktoś wstrzyknął mi toksynę botulinową i sparaliżował mięśnie twarzy. Do domku wróciłam więc z zaróżowionymi policzkami, które jeszcze bardziej się zaczerwieniły po tym, jak przez kilkanaście sekund się policzkowałam, by odzyskać w nich czucie. 

Warto jednak było wyeksponować się na bezlitosny chłód lutego. Miałam wreszcie idealną okazję do tego, by podziwiać imponujący pejzaż: łagodne wzgórza z porozrzucanymi po nich domkami, morski kolor oceanu w Donegal Bay, góry majaczące w oddali, a przede wszystkim wisienkę na torcie - białą, niewysoką i przysadzistą latarnię, obiekt moich westchnień. 

Po nieco wzburzonym oceanie z zadziwiającą prędkością sunął statek i z identycznie zadziwiającą gracją radził sobie z atakującymi go falami. Przypomniał mi się wówczas mój jesienny rejs na Inishmaan, co z kolei sprawiło, że odpłynęłam chwilowo do świata fantazji, zastanawiając się, kto jest na jego pokładzie, jakby to było być właśnie tam, po przeciwnej stronie, i jak na panujące warunki zareagowałby mój błędnik. Bywały bowiem takie momenty, w których wiatr i falujący ocean unosiły kadłub do góry, odsłaniając przy tym gruszkę dziobową w całej jej okazałości, co z kolei owocowało imponującym przechyleniem, i sprawiało, że patrzyłam na ten obraz niczym cielę na malowane wrota. 

Szybko zauważyłam też, jak wielki wpływ na otoczenie mają tak często szalejące tutaj wichury. Hulającym podmuchom wiatru nie wystarczyło formowanie fal na oceanie, więc rosnącej tutaj trawie też nadały kształtu falującego morza. Pobielone murki i budynki już nie były tak śnieżnobiałe jak na zdjęciach, które widziałam na stronie Irish Landmark Trust. Miejscami przypominały wręcz zapomnianą, zaniedbaną, zrujnowaną i niekochaną posiadłość. A mimo tego, gdybym kiedyś niespodziewanie stała się obrzydliwie bogata, jedną z pierwszych rzeczy, którą bym zrobiła, byłoby wystosowanie zapytania do ILT i CIL: "How much for this gorgeous property?".  

Tego poranka szczęście było po mojej stronie - mimo że dzień zaczął się w kapryśny sposób, w czasie spaceru udało mi się doczekać momentu przejaśnienia, kiedy - jak za dotknięciem magicznej różdżki - szare chmury rozpierzchły, torując drogę promieniom słonecznym, i odsłaniając połacie niebieskiego nieba. Dokładnie w tym samym momencie gdzieś nade mną przeleciała skrzecząca mewa. To była "bardzo fajna chwila" - jak zapisałam później w swoim dzienniku. Jednak jak wszystko, co piękne, nie trwała zbyt długo. 

Po tym stymulującym spacerze wróciłam do domku, by przy filiżance aromatycznej kawy i wczorajszych "sconesów" celebrować dalszą część poranka. Na deszcz nie musiałam zbyt długo czekać. Byłam już jednak wtedy w kuchni, gdzie spędziłam sporo czasu przyklejona do grzejnika, czytając "Horyzont" Małeckiego, później zaś przygotowując obiad. 

I to właśnie z tą czynnością wiąże się kolejne moje miłe wspomnienie z tego dnia. To był bowiem pierwszy raz, kiedy miałam okazję gotować w kuchni z tak pięknym widokiem. A jako że w domu praktycznie zawsze robię to, słuchając i gibając się do muzyki, szybko zorientowałam się, że właśnie tego mi brakuje - muzyki. Na szczęście stojące na kuchennym kredensie retro radio nie było tylko rekwizytem - włączyłam je i momentalnie się uśmiechnęłam. Z głośników popłynęły bowiem energiczne dźwięki "Long Time No See" Wild Youth, kolejnej irlandzkiej grupy, którą z przyjemnością usłyszałabym kiedyś na żywo. Później zaś "Hold Me While You Wait" Lewisa Capaldi, co jeszcze bardziej sprawiło, że zrobiło mi się cieplej na sercu (i nie była to zasługa rozpalonych palników kuchennych), bo to właśnie jego płytę dostałam parę miesięcy wcześniej na prezent i to z nią kojarzy mi się droga powrotna z "epickiego" sylwestra w Portmagee. Od tego przełomowego momentu słuchanie Today FM stało się stałym punktem mojej urlopowej rutyny. 

W czasie wieczornego gotowania makaronu miałam zaś niebywałą okazję wysłuchać lewitującego nad moją głową śmigłowca Irish Coast Guard, i nawet przez moment myślałam, że wyląduje on na heliporcie nieopodal kuchni (czego mieli kiedyś okazję być świadkami inni goście), ale jednak do tego nie doszło. 

Tego wieczoru słuchałam też płonących drew, leżąc na dywanie koło kominka i na szarej sofie, która okazała się wyjątkowo wygodna. Rozpalanie ognia stało się dla mnie nie tylko miłym rytuałem, ale także koniecznością. W budynku takim jak ten, pochodzącym z XIX wieku, termoizolacja pozostawia sporo do życzenia, co o zimnej porze roku szybko daje się we znaki. Byłam jednak doskonale przygotowana na taką możliwość - przywiozłam ze sobą nie tylko worek drew, zakupiony na stacji paliw w Leitrim (jako że posiadłość oferuje jedynie symboliczną ilość), ale także butelkę Johnnie Walkera, który miał mnie rozgrzewać w zimne wieczory. Jednak tego konkretnego wtorkowego wieczoru nieco przesadziłam z jego ilością i do wanny udałam się niemal zygzakiem ;) Popsułam sobie tym całą przyjemność z kąpieli, bo co to za frajda wylegiwać się w gorącej wodzie, kiedy samemu płonie się od wewnątrz niczym smok nafaszerowany siarką przez podstępnego Szewczyka Dratewkę? 
 Killybegs
Wyszłam z niej zatem szybciej, niż do niej weszłam, i grzecznie udałam się do łóżka chłodzić, czytać notatki i rozmyślać nad tym, jak wiele dobrych i pięknych rzeczy spotkało mnie tego dnia. W Killybegs wreszcie udało mi się kupić... trzy bukiety kwiatów, których tak mi tutaj brakowało, w Glencolmcille znaleźć skrzynkę i wysłać listy, które napisałam poprzedniego wieczoru, i które tak pieczołowicie przyciskałam do piersi, by uchronić je od siąpiącego deszczu, a do tego pochodzić po plażach, na nowo zakochać się w Irlandii, zobaczyć ryczący ocean i najpiękniejsze... gradobicie, jakie kiedykolwiek widziałam! Do tamtego momentu nawet nie miałam pojęcia, że taka destrukcyjna czynność jak gradobicie może wzbudzać zachwyt! 

Wycisnęłam ten dzień niczym cytrynę, i może dlatego nie powinnam się dziwić, że nie obyło się bez cierpkiego posmaku. Za szybko to wszystko minęło...   

środa, 3 czerwca 2020

Sobota


Biała pościel powiewająca na wietrze.
Kos wydający z siebie nerwowe dźwięki.
Sąsiedzi zbyt głośno słuchający muzyki.
Playlista z lat 90. Wspomnienia.
Smak lodów rozpływających się w ustach.
Ramiączko sukienki niesfornie zsuwające się z zarumienionego ramienia.
Słońce pieszczące skórę.
Wiatr buszujący w trawie.
Nagrzany beton pod stopami zamiast piasku.
Wygrzewające się koty.
Książka o pszczelarzu z Aleppo.
Długi weekend w czasie zarazy.
Tęsknota.
Sobota.