sobota, 5 stycznia 2019

Nowy rok i zapomniane świąteczne zwyczaje


Witam wszystkich serdecznie w tym nowym roku!
Mam nadzieję, że wkroczyliście w niego bez kaca giganta, za to pełni optymizmu i o własnych siłach. U mnie jak zwykle obyło się bez szaleństw - przypuszczam, że staruszkowie w Domach Spokojnej Starości obchodzą sylwestra huczniej i z większym wigorem ode mnie.
Jak zwykle wyszła ze mnie też moja przewrotna natura. Zdrowy rozum podpowiada, by przed nadejściem nowego roku pozamykać wszystkie możliwe sprawy, ale ponieważ nigdy nie grzeszyłam inteligencją i nie cierpiałam na nadmiar rozsądku, to w ostatni dzień roku zachciało mi się układania puzzli. Puzzli, które - po tym jak kupiłam je w Rezerwacie Osiołków - przeleżały w szafie kilka lat. Oczywiście nic by się nie stało, gdyby poleżały w niej dzień albo nawet dwa dłużej. Nie miałam przecież noża na szyi. Jednak do ich układania zmobilizowało mnie dostarczenie przez kuriera specjalnej maty do układania puzzli. Kupiłam ją za grosze na wyprzedaży i muszę powiedzieć, że to był dobry zakup. Co się zaś tyczy samych puzzli, to powiem tak. Mam ich dość na kilka następnych lat. Tysiąc elementów ułożyliśmy w zasadzie w dwa dni [trzeciego dnia pozostało tylko kilka niedobitków...] i kosztowało nas to nadludzki wysiłek. Sama nie wiem, po co mi to było, ale nie ukrywam, że kiedy ostatni mały kawałeczek wylądował w przeznaczonym mu miejscu na układance, odczułam sporą satysfakcję. I ogromną ulgę, że to już. Spadł mi kamień młyński z szyi.
Za nami święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok, a już jutro święto Trzech Króli, co oznacza, że z wielu irlandzkich domów poznikały już ozdoby świąteczne. Sąsiad bezlitośnie eksmitował swoją choinkę na podwórko, ja sama również pozdejmowałam część ozdób, a jutro pewnie dokończę, co zaczęłam.
W tym roku wyjątkowo łatwo będzie mi pozbyć się świątecznego drzewka, bo przez własną głupotę miałam najbrzydszą choinkę w całej Irlandii, a może nawet - wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak było - na całym świecie. A wszystko dlatego, że zachciało się damie nowości. Doszłam bowiem do wniosku, że czas wymienić stare światełka i nabyć coś nowoczesnego.
Wypatrzyłam w Tesco sznur srebrnych LED-ów i tak mi się one spodobały, że postanowiłam wrócić z nimi do domu. Nabyłam też przy okazji srebrne światełka w kształcie sopli lodu do powieszenia nad kominkiem. A wszystko to z tęsknoty za śniegiem. Uznałam bowiem, że skoro nie mogę liczyć na białe święta, to sama sobie stworzę efekt "zimowej" choinki.
Stare czerwone światełka zawiesiłam nad oknem w sypialni, co później Połówek skomentował: "O, wygląda jak w burdelu!", a nowe zawisły na choince razem ze srebrnymi śnieżynkami i bombkami. Problem polega na tym, że wszystko pięknie wyglądało w mojej wyobraźni, na żywo - yyy, już nie bardzo. Kiedy wieczorem zapaliłam światełka, dawały one tak mocne i zimne światło, że szybko pożałowałam swojego błędu. Osiągnęłam efekt przeciwny do zamierzonego. Zamiast przytulnego wnętrza stworzyłam zimne i odpychające. A jakby tego było mało, po włączeniu innego oświetlenia w salonie, lub zapaleniu świec jedno światło gryzło się z drugim, więc z któregoś trzeba było zrezygnować, skoro nie chciały ze sobą współgrać. Chyba nie zdziwicie się, jeśli napiszę, że najczęściej padało na choinkę. Po tym doświadczeniu wiem już, że nigdy więcej srebrnych światełek na świątecznym drzewku!
Parę dni temu w czasie szperania w szufladzie natrafiłam na artykuł o zapomnianych tradycjach bożonarodzeniowych w Irlandii. To był coś, o czym chciałam napisać na blogu jeszcze w 2017 roku, ale przez własną opieszałość tego nie zrobiłam. Choć poświąteczne wspomnienia już powoli bledną, jeszcze na chwilę wrócę do tej tematyki.
Odkąd pamiętam, uwielbiałam czytać bajki, legendy, mity i klechdy domowe, a także zapoznawać się z dawnymi zwyczajami i tradycjami. Od zawsze też ubolewałam nad faktem, że nie mogę podróżować w czasie jak bohaterowie telewizyjni i książkowi. W pewien sposób rekompensowałam to sobie czytając właśnie o legendach, tradycjach i podaniach. To pozwalało mi przenosić się myślami do innego świata.
Ten wspomniany artykuł okazał się dla mnie nie tylko ciekawą lekturą, ale także bodźcem do refleksji nad przemianami, jakie nieustannie zachodzą w społeczeństwie. Sama widzę, jaką transformację przeszła Irlandia w przeciągu ponad dwunastu lat mojego pobytu tutaj.
Wiele zwyczajów, które opisano w gazecie, miało miejsce na początku XX wieku i dziś już ich nie uświadczymy. Tak właśnie jest z pierwszą tradycją na naszej liście, czyli wstawionym i zataczającym się listonoszem przynoszącym pocztę w Boże Narodzenie. Warto pamiętać, że w tamtych czasach listonosz przemieszczał się po wsi na rowerze, a jako że grudzień nie jest zbyt przyjemnym miesiącem do uskuteczniania przejażdżek rowerowych, a sam zawód bywa niewdzięczny - domownicy czuli się w obowiązku pokrzepienia i rozgrzania biedaka. Praktycznie w każdym domu podawano mu tutejszą "wodę życia". Whiskey może dobrze robiła listonoszowi, samej poczcie - nie bardzo, bowiem często ginęła w akcji. Co akurat dziwić nie może, skoro sam listonosz z trudem utrzymywał się na nogach, a z objechaniem jednej wioski i jej okolic schodziło mu czasem do północy.
Właśnie. Północ. Północ, czyli pora o której odbywa się Pasterka. A raczej kiedyś odbywała się w Irlandii. Jako że i tutaj w grę wchodził destrukcyjny alkohol "midnight mass", czyli msza o północy z czasem zamieniła się w "evening mass", mszę wieczorną odbywającą się najczęściej o 21:00. Wszystko dlatego, że przed udaniem się na Pasterkę ludzi składali wizyty swoim znajomym i rodzinie. Wielu z nich umilało sobie spotkania alkoholem, a później - już w kościele wszczynało bójki. Z kościelnych ławek regularnie też dochodziły pochrapywania. Zdarzały się również omdlenia, jako że wiele osób odbywało dwunastogodzinny post.
Na parapetach ustawiano sporych rozmiarów świeczki - za świeczniki służyły zaś wydrążone rzepy. Obowiązek i honor związany z ich zapalaniem spoczywał na barkach najmłodszego członka rodziny. Jeśli świeca z jakiegoś powodu z jednej strony spalała się szybciej niż z drugiej, było to odczytywane jako zły znak. Tutaj na marginesie dodam, że ja osobiście bardzo nie lubiłam takich przesądów, a  jako małe dziecko stresowałam się przy wigilijnym i uważałam, by nie zrzucić sztućców na podłogę, bo ktoś mi kiedyś powiedział, że to oznacza śmierć.
Na środku irlandzkich stołów wigilijnych ustawiano sito z owsem, a wokół niego umieszczano dwanaście małych świeczek. To kolejna wyspiarska tradycja będąca mariażem pogaństwa i chrześcijaństwa. Owies symbolizował tutaj pomyślne żniwa w nadchodzącym sezonie, świeczki - dwunastu apostołów. W moim rodzinnym domu na środku stołu lądowało sianko, a na nim duże opłatki, na które z kolei kładło się półmisek z jedzeniem. Jeśli płatki przywarły do półmiska, spodziewano się dobrych zbiorów.
W XX wieku gorączka świąteczna trwała zdecydowanie krócej, a na zakupy świąteczne wybierano się zaledwie kilka dni przed Bożym Narodzeniem. I to nie po to, by wydać małą fortunę na prezenty, lecz kupić brakujące składniki na uroczysty obiad. Prezenty dla dzieci były dość symboliczne i często były nimi pomarańcze, a dla chłopców np. pistolety na korki. Lokalne sklepy zaś obdarowywały swoich wiernych klientów świątecznymi ciastami. Ich rozmiar różnił się w zależności od tego, ile pieniędzy wydawali w owych przybytkach poszczególni klienci.
Ja żyłam w trochę innych czasach, zatem nigdy nic nie dostawaliśmy od właścicieli sklepów, w których się zaopatrywaliśmy, za to moja mama przez cały rok regularnie przynosiła do domu upominki od wdzięcznych pacjentów. Mandarynki i pomarańcze faktycznie często trafiały do naszych mikołajkowych prezentów, a na pistolety na korki był szał w latach 90. Co się zaś tyczy listonosza, to jako że mieszkałam na wsi, znali go wszyscy. Przemieszczał się na motorze, a ludzie nie poili go whiskey. W dobrym tonie było za to oddać mu jakiś tam procent swojej renty bądź emerytury, kiedy ją wręczał.
A jak to wyglądało u Was? Macie jakieś typowe dla Waszej rodziny bądź regionu zwyczaje, zabobony i tradycje, którymi chcielibyście się podzielić?