poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Conwy



 
Kiedy stałam na wschodnim barbakanie tej imponującej budowli, przeszła mi przez głowę żartobliwa myśl: jeśli faktycznie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to do Conwy zdecydowanie prowadzą wszystkie mosty. 




Naprzeciwko mnie równolegle biegły trzy mosty spinające obydwa brzegi rzeki Conwy: każdy z nich w zupełnie innym stylu, żaden nie będący tym oryginalnym, powstałym w tym samym czasie, co sam zamek. Aczkolwiek ten środkowy, ukończony w 1826 roku dzięki uzdolnionemu szkockiemu inżynierowi, Thomasowi Telfordowi, najbardziej wpisuje się w zamkowy klimat, bo taki też był cel jego autora. Niegdyś był również budowlą rewolucjonizującą życie w XIX-wiecznym Conwy - dzięki niemu już nie trzeba było korzystać z łodzi, by przeprawić się na drugą stronę estuarium. Obecnie służy już tylko do ruchu pieszego, ale nadal zalicza się go do chlubnego grona pierwszych wiszących mostów drogowych na świecie. 



Po jego prawej stronie biegnie nieco młodszy, ale również dziewiętnastowieczny, most kolejowy wybudowany przez wybitnego angielskiego inżyniera, Roberta Stephensona.  Nie jest on co prawda tak urodziwy jak jego sąsiad, ale nie mniej ciekawy - dziś jest to już jedyny przedstawiciel tego typu projektu stosowanego przez Stephensona.


W pierwotnym zamyśle ten most również miał być wiszący, jednak ostatecznie zaniechano realizacji tego pomysłu z obawy, że most wiszący nie będzie wystarczająco bezpieczny i solidny dla ciężkich pociągów. Zdecydowano się na tę obecną formę w kształcie "tuby". Biorąc pod uwagę, że od blisko dwustu lat wygląd mostu praktycznie się nie zmienił [poza wzmocnieniem go żeliwnymi kolumnami] - była to słuszna decyzja. 



Z całej trójki najmłodszy jest lewy most drogowy. Wybudowano go w drugiej połowie XX wieku i to on odciążył wiszący most Telforda, przejmując na siebie ciężar codziennego ruchu. Ciężar niemały,  zważywszy na fakt, że do wczesnych lat 90. XX wieku Conwy słynęło ze swoich korków drogowych. Dopiero budowa obwodnicy poprawiła tę frustrującą sytuację. 



Ale dość o mostach, bo to nie one są największą atrakcją tego miasta i to nie dla nich ściągają tu tłumy turystów z całego świata. Chlubą miasta są wspaniale zachowane mury miejskie wespół z imponującą cytadelą górującą nad miastem. Całość jest tak piękna, że już dawno temu umieszczono ją na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. 


Zamek, proszę państwa, to mokry sen każdego chłopca. Albo - jak w moim przypadku - dziewczynki. Każdego dziecka, które w dzieciństwie z zapałem budowało zamki z klocków i marzyło, by kiedyś zwiedzać te najprawdziwsze, największe i najbardziej okazałe. Zamek Conwy taki właśnie jest. Wybudowany z rozmachem w zaledwie cztery lata (1283-87) za ogromną jak na ówczesne czasy kwotę 15 000 funtów, znienawidzony przez Walijczyków, reprezentował sobą wszystko to, co utożsamiano z królem Edwardem I, który najechał Walię i się w niej rozpanoszył: władzę, siłę i terror. 



Conwy Castle był jednym z najpotężniejszych walijskich zamków króla Edwarda I, wchodzących w skład jego "Żelaznego Pierścienia", mającego za zadanie tłumienie bojowniczych zapędów Walijczyków. Był kijkiem na niesfornych walijskich rebeliantów, maszynką do zabijania. Zaprojektowano go z pieczołowitością, wzniesiono w najbardziej korzystnym miejscu - na skalnym wzniesieniu, co z miejsca uniemożliwiałoby wrogom ewentualnie podkopanie się, a mury miejskie wyposażono w 22 baszty oddalone od siebie o ponad czterdzieści metrów. 



Co ciekawe, te wszystkie militarne zabezpieczenia, w jakie wyposażono zamek, nie miały żadnego znaczenia w starciu z ludzkim umysłem, przebiegłością i sprytem. Otóż 1.04.1401 roku Walijczycy zrobili niezły "żart prima-aprilisowy" angielskim najeźdźcom. Wykorzystali moment, w którym zamkowy garnizon przebywał akurat na nabożeństwie z okazji Wielkiego Piątku, a bramy strzegła tylko dwójka - najwyraźniej niezbyt rozgarniętych - strażników. Tu, podobnie jak w przypadku wojny trojańskiej, kluczem do sukcesu było... drewno. Pomysłowi Walijczycy nie musieli jednak porywać się na żmudną budowę ogromnego konia trojańskiego. Wystarczyło, że przebrali się za Bogu ducha winnych stolarzy, by uzyskać dostęp do zamku, a następnie zamordować strażników pełniących wartę i przejąć zamek na długie piętnaście tygodni. Zryw ten był zdecydowanie godny pochwały, jednak Walijczycy nie mieli tyle szczęścia, co Grecy i w ich przypadku nie było happy-endu. Ostatecznie wynegocjowano kapitulację, w wyniku której dziewięciu rebeliantów zostało straconych. 



Ciągnące się przez jakieś 1300 metrów mury obronne były dla nas czymś na kształt przystawki. To właśnie od tych starych, tu i ówdzie nadgryzionych przez ząb czasu, murów, będących cudownym, średniowiecznym reliktem, rozpoczęliśmy naszą przygodę z zamkiem. Mury mają nad nim tę przewagę, że są w zasadzie dostępne całą dobę [poza małym, przyzamkowym odcinkiem], a do tego bezpłatne.  Co za tym idzie - można je podziwiać w dogodnej dla nas porze, bez pośpiechu, który jest tu wyjątkowo niewskazany. 



Spacer nimi jest naprawdę przyjemny, choć raczej nie zalicza się do tych lekkich i bezmyślnych, które można by odbyć z zawiązanymi oczami. Nawierzchnia może być zdradliwa, wyłomy w murze bywają mniejsze i większe, warto zatem patrzeć pod nogi, choć czasami trudno oderwać wzrok od widoków rozpościerających się przed nami i mieć na oku dzieci, jeśli już się je ze sobą wzięło na taką wycieczkę. A gdyby komuś na pewnym etapie z jakiegoś powodu znudziło się spacerowanie, to zawsze może skorzystać z jednego z sześciu "wyjść". Każdy z tych sześciu punktów oddalony jest o kilka minut drogi. 



Spacerując po murach obronnych - czule okalających i hermetycznie zamykających w swych objęciach stare miasto, niegdyś przeznaczone tylko dla angielskich osadników - łatwo zapomnieć o tej brutalnej historii i rozlewie krwi. Przez te wszystkie minione stulecia pojęcie zamku się zredefiniowało. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że Conwy Castle, ten niegdyś znienawidzony symbol opresji, jest dziś dumą Walii. Jej ambasadorem. Jej magnesem na turystów. Jej zamkowym celebrytą. Bo przecież gdyby nie ta imponująca, średniowieczna twierdza i jej wspaniale zachowane mury, nie byłoby atencji UNESCO i grubych milionów płynących z turystycznego biznesu. 



Prawdę zatem powiadają, że ze zła może zrodzić się dobro.