Nikt
mnie w tym zamku nie oczekuje, nikt mnie tu nie zapraszał, a mimo to mam
zapewnione bezpieczne przejście. Jakże inaczej mogłyby się potoczyć sprawy,
gdybym spróbowała dostać się na jego teren ponad siedemset lat temu. Nikt by
mnie tu raczej nie wpuścił "na piękne oczy", a łucznicy zrobiliby ze
mnie sito, zanim skończyłabym mówić "hi". Te czasy jednak szczęśliwie
przeminęły. Nikomu nie wylewa się tutaj gorących cieczy na głowę, nie sypie
rozżarzonym piaskiem za zbroję, z nikogo nie robi ruchomego celu.
Niegdyś
złowrogi i odstraszający, dziś - przyjazny i zapraszający. Taki jest zamek
Harlech na północnym-zachodzie Walii. Jego wrota, ongiś tak pieczołowicie
chronione i zabezpieczone, że do kompletu brakowało tam już tylko Cerbera, dziś
stoją szerokim otworem dla każdego, kto
zechce zapłacić prawie siedem funtów.
Jego
ówcześni mieszkańcy byliby nieco skołowani, gdyby zobaczyli zamek w obecnych
czasach. Sporo się od tego czasu zmieniło. Przede wszystkim otoczenie. Nie
mówię tutaj nawet o współczesnych budynkach i architekturze. Samo morze mocno
się wycofało. Pod koniec XIII wieku obmywało sześćdziesięciometrowe skalne
wzniesienie, na którym budowano zamek. Dziś od warowni dzieli je ponad
kilometr. To dobitny dowód na to, że natura nie tylko nie lubi próżni, ale
także constansu.
Nie
ma tu już żadnego śladu po zwodzonym moście. Ba, nie ma nawet żadnych
pozostałości po kilkudziesięciu drewnianych schodkach, które jeszcze kilka lat
temu pozwalały odwiedzającym pokonać fosę i dostać się na teren zamku. Pewnie
były obiektem narzekań turystów, albo zwyczajnie okazały się niepraktyczne, a
dodatkowo stwarzały za duże zagrożenie dla odwiedzających. Dlatego wąskie, drewniane
schody zastąpiono stalowo-drewnianą, na wskroś współczesną kładką. Choć
schody były zdecydowanie bardziej klimatyczne i adekwatne do wyglądu zamku,
teraz niewątpliwie jest łatwiej, bo pomost jest szeroki i "prosty". Osoby
poruszające się na wózku inwalidzkim bez problemu się tu teraz dostaną. A w
ramach bonusu nie będą musiały płacić za wstęp.
Zamek
wchodzi w skład "żelaznego kręgu", czyli zespołu twierdz wybudowanych
w XIII wieku na polecenie króla Edwarda I w celu umocnienia jego pozycji w
podbitej Walii. O królu piszę Wam tak wiele w ostatnim czasie, że pewnie wiecie
już o nim wszystko i czujecie się tak, jakby był Waszym najlepszym przyjacielem
;)
Edward
nie był kowalem, ale lubił kuć żelazo póki gorące. Świeżo po pokonaniu wrogów
wydał rozkaz zbudowania czterech potężnych zamków i podreperowania trzech
innych, którym się oberwało w czasie ostrych starć Anglików z Walijczykami. I
tym razem powierzył to zadanie swojemu militarnemu architektowi, któremu był
tak samo wierny jak swojej żonie.
Do
roboty zabrano się tak ostro, że imponującą twierdzę postawiono w przeciągu sześciu
lat, co było doprawdy zacnym wynikiem. Częściowo to nie dziwi, jako że w
szczycie robót uwijało się tutaj prawie tysiąc pracowitych mróweczek, a król
"grosza" nie szczędził. Koszty budowy przekroczyły nieco ponad £8000,
co z kolei stanowiło prawie 10% całej sumy wydanej przez niego na budowę zamków
w Walii. Nie był to ani najdroższy, ani największy zamek Edwarda I, ale mimo to
stanowił całkiem przyjemne miejsce do życia jak na ówczesne czasy.
Jego
mieszkańcy musieli czuć się tu całkiem bezpiecznie - mieli po swojej stronie
dzieła matki natury. A jakby tego było mało, z tyłu zamku znajdowały się
schodki prowadzące do morza. Tak w razie "w". Bardzo przydatna rzecz,
zwłaszcza w czasie oblężenia, kiedy wsparcie jest na wagę złota. W 1294 roku
schodki uratowały tyłek trzydziestu siedmiu żołnierzom zaatakowanym przez
walijskich rebeliantów.
Co
ciekawe bilans porażek i zwycięstw nie prezentuje się zbyt dobrze dla obrońców
zamku. Trudne warunki geograficzne nie powstrzymały atakujących, i jak pokazuje
historia - ich upór się opłacił. Pięciokrotnie poddawano Harlech Castle
oblężeniu, aż czterokrotnie z sukcesem! Jednym ze szczęśliwców, którym udało
się zdobyć zamek, był książę Owain Glyndŵr. Tak mu się tu
spodobało, że w 1404 rok uczynił twierdzę swoim centrum dowodzenia na długie
pięć lat, oszczędzając ją tym samym od okrutnego losu, który zgotował
"sąsiedniemu" zamkowi Criccieth.
Praktycznie nic nie pozostało po
dawnych budynkach. Dziedziniec porasta trawa i tylko rachityczne, kamienne
kikuty przypominają, że Harlech Castle był kiedyś czymś więcej niż tylko
wieżami zamkniętymi w objęciach muru z krenelażem. Dziś kluczowym punktem
wizyty jest nie tyle spacer po murach, choć rozciągają się stąd naprawdę ładne widoki, co wizyta na szczycie południowo-zachodniej wieżyczki w strażnicy.
Choćby z tego powodu warto tu
zajrzeć. Uprzednio jednak trzeba się solidnie odziać, bo Harlech to miasteczko
górzyste i nawet latem wiatr może nas mocno wychłostać, kiedy będziemy
paradować po kamiennym wybiegu. Na rozgrzewkę polecam pobliską restaurację. Nie
zjadłam tam najlepszej zupy pomidorowej z bazylią, ale już panini z tuńczykiem
i serem było bardzo smaczne i pożywne.
Jedyne, czego mogę żałować to to, że
nie zostałam w miasteczku choćby godziny dłużej.