Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Walia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Walia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 stycznia 2023

Walijskie warownie: "romantyczny" Raglan Castle

Tak się ciekawie złożyło, że ostatnim zamkiem zwiedzonym przez nas w Walii był Raglan Castle, któremu przypisuje się miano jednego z ostatnich, jakie tu wybudowano. A ponieważ jest to twierdza pochodząca z późnego średniowiecza, nosząca nawet znamiona renesansu, Raglan nieco odbiega swoim wyglądem od innych zamków Walii. 


To nie jest zwykła twierdza mająca głównie zastosowanie militarne, choć i tutaj dochodziło ono do głosu. Doskonale świadczyły o tym zabezpieczenia umieszczone w okazałej bramie wjazdowej, przez którą wchodzi się obecnie na teren zamku. Nie ma już tutaj fosy, zwodzonego mostu, podwójnej brony, czy chociażby trzech par drzwi, ale nadal są imponujące machikuły, a także otwory strzelnicze, które mówią same za siebie. Część z nich jest bowiem tylko na pokaz.  


Ich niepraktyczność i niefortunne rozmieszczenie mogłyby wskazywać na to, że pomysłodawca całego projektu był niepoprawnym optymistą, nie do końca wierzącym w ich przydatność. Tak jak armatorzy "niezatapialnego" Titanica nie widzieli potrzeby umieszczania w nim odpowiedniej liczby szalup ratunkowych. Fortuna może faktycznie faworyzuje śmiałków, ale historia, mam wrażenie, lubi ucierać nosa zarozumialcom.  



A zatem Raglan Castle to nie tylko twierdza obronna. To w połowie elegancki zamek, w połowie wręcz pałac, którego wygląd przywodzi na myśl dostojność tak charakterystyczną dla zamków nad Loarą. 


Skojarzenia z francuską elegancją nie są zresztą mylne, jako że obydwaj jego właściciele: William ap Thomas i William Herbert, ojciec i syn, bywali we Francji, a w późniejszym czasie przemycili do architektury zamku francuskie naleciałości. Część z nich nie dotrwała do obecnych czasów jak na przykład pomysłowy podwójny most zwodzony w Wielkiej Wieży, znacznie ułatwiający życie jej obrońcom i utrudniający najeźdźcom. Był on w tamtejszym okresie doskonałym przykładem innowatorskiego zastosowania, dość popularnego we Francji, nadal jednak nieznanego w Wielkiej Brytanii. 

 


Są tutaj zatem elementy obronne mające odstraszać, manifestować potęgę i sugerować wrogom, że mają do czynienia z zamkiem-śmiertelną pułapką, ale także te dekoracyjne, tak misternie wykonane jak brabanckie koronki. 

 


Bogactwo zdobników architektonicznych miało przede wszystkim demonstrować majątek, klasę i status społeczny jego właściciela. A także zachwycać gości. I to - trzeba przyznać - zdecydowanie wyszło Williamowi Herbertowi, któremu nieznana była zasada: "mniej znaczy więcej". 


Williama numer I i Williama numer II łączyły nie tylko więzy krwi, ale także tajemna wiedza, jak ustawić się w życiu (młodszy postanowił nawet na pewnym etapie swojego życia pozbyć się walijskiego nazwiska rodowego i stać się po prostu Williamem Herbertem). Zaczęli jak członkowie drobnej szlachty walijskiej, skończyli zaś całkiem wysoko usytuowani w "łańcuchu pokarmowym". Ojca mianowano rycerzem (za walkę u boku angielskiego króla Henryka V we Francji), syna zaś (w podziękowaniu za jego lojalność wobec króla Edwarda IV) dopuszczono, jako pierwszego Walijczyka, do angielskiego parostwa i uczyniono hrabią Pembroke w 1468 roku. 

 


Co więcej, to pod jego skrzydła trafił mały Henryk Tudor, który zasłynął później jako król Henryk VII, ojciec Henryka VIII. Tego, który miał nienasycony apetyt na życie i kobiety. Jedno jak i drugie szczęścia mu raczej nie dało. Sam Herbert również nie cieszył się zbyt długo sprzyjającą mu fortuną i dumą ze świeżo nabytego tytułu. Nie dokończył wszystkich swoich planów związanych z rozbudową zamku Raglan. Schwytano go i ścięto w 1469 roku. 

 

Zanim to jednak nastąpiło, zamek stał się za jego rządów synonimem gościnności. William Herbert lubił bowiem za pomocą wystawnych uczt manifestować swoją pozycję społeczną i zamożność. Jako że obca była mu koncepcja "mniej znaczy więcej" za jego czasów, niczym za króla Sasa, jedzono i popuszczano pasa. 


Pomimo tego, że zamkowa kuchnia jest dość mocno nadgryziona zębem czasu, nadal widać, że zaprojektowano ją z głową. Wszystko działało tu jak w dobrze naoliwionej maszynie nawet wtedy, kiedy kucharze i służba musieli wyprawić ucztę dla kilkuset gości Herberta.


Wiele darów ziemi czerpano z przyzamkowych włości, sadów, pól i ogrodów. Nie skąpiono przy tym środków finansowych, by importować z drugiego końca świata tak drogie przyprawy jak goździki, cynamon czy gałka muszkatołowa. Zdaje się, że już w późnym średniowieczu znane było powiedzenie "zastaw się, a postaw się". Dodam jeszcze tylko, że posiłki były odpowiednio celebrowane, a przy nakrytych lnianymi obrusami stołach obowiązywały niewiele tylko gorsze maniery niż te w restauracjach Michelina - nikt nie rzucał się tutaj na jadło niczym Reksio na szynkę z obawy, że zostanie wzięty za nieokrzesanego dzikusa i chama, albo wykluczony z uprzywilejowanego kręgu. 


Po niegdysiejszych pięknych ogrodach z XVI i XVII wieku nic już niestety nie pozostało. Nie ma tu stawów wypełnionych rybami, bo te już dawno osuszono, ani dostojnych jeleni przechadzających się po łąkach. Nie ma też zbyt wielu murów, po których można by było pochodzić, ale są inne ciekawe zakątki i elementy architektoniczne, które nadrabiają straty. 




Wielka Wieża sama w sobie stanowi interesujący widok i przykład swoistej reduty. Nie jest - jak wiele jej podobnych wież i jak można by było tego oczekiwać - wcielona w główną część zamku. Znajduje się poza nią, jest otoczona fosą wypełnioną wodą z mnóstwem nenufarów, a ponieważ w przeszłości doznała znacznych zniszczeń, złośliwy los uczynił z niej doskonały przekrój samowystarczalnego "panic roomu", jakim niegdyś była. 



Można się na nią tak wysoko wspiąć, że bujanie głową w chmurach nie wydaje się być już nierealne. Rozciągają się stąd widoki na walijską prowincję: rozległe pora rzepaku i zbóż. I choć nie mieliśmy tutaj aż tyle czasu, ile by się należało zamkowi na jego dokładną eksplorację (wkrótce go zamykano), to było całkiem przyjemne zakończenie naszej przygody z walijskimi warowniami.  




 
















sobota, 13 listopada 2021

Wioska, której nazwy na pewno nie wymówisz


Moja wychowawczyni z liceum zwykła mawiać, że w życiu trzeba wiedzieć, jak się sprzedać. Jej słowa wywoływały wówczas nasze ironiczne uśmieszki. Traktowaliśmy je jako jeszcze jedno z jej żartobliwych powiedzeń, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że właśnie w tamtym momencie udzielała nam ona jednej z ważniejszych lekcji życiowych. 

 

Im starsza się robiłam, tym większą mądrość odkrywałam w tym powiedzeniu. Odpowiednia umiejętność "sprzedania się w życiu" otwiera furtki, które wydają się zamknięte i sprawia, że niemożliwe staje się możliwym. Jeśli zatem wiecie, jak się dobrze sprzedać, to darujcie sobie czytanie reszty tego wpisu. Zamiast tego możecie sobie pogratulować - osiągnęliście najwyższy poziom wiedzy w "The Game of Life". Teraz możecie już wszystko. Możecie nawet sprzedać piasek Beduinowi. 

 

Tej umiejętności zdecydowanie nie brakuje mieszkańcom pewnej walijskiej wioski na wyspie Anglesey. Z powodzeniem mogliby prowadzić warsztaty z marketingu, bo - co by nie mówić - prawdziwą sztuką jest zrobić coś z niczego, z czym pewnie zgodziłby się sam Salomon jako ten, który nie potrafił nalać z pustego. 

 

Choć obszar, który zajmuje wioska, zamieszkiwany był już w neolicie, świat usłyszał o niej stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec XIX wieku. Przez długi, długi czas była niczym nie wyróżniającą się osadą Llanfairpwll o nudnej nazwie - tak bliźniaczo podobnej do wielu innych walijskich miejscowości mających ten sam prefiks. Aż któregoś dnia jednego z jej mieszkańców oświeciło niczym Archimedesa. Nie wiem, czy krzyknął wtedy "Eureka!" i czy zażywał kąpieli, jedno jest jednak pewne - doznał iluminacji. Nie odkrył wprawdzie żadnego prawa hydrostatyki, ale kolejną z życiowych prawd: rozmiar jest kluczem do sukcesu. 


"Nudną" i krótką nazwę wioski wydłużono więc do granic możliwości. Nie była już tylko jedną z wielu, stała się jedyną w swoim rodzaju:

Llanfair­pwllgwyngyll­gogery­chwyrn­drobwll­llan­tysilio­gogo­goch

(nie - kot nie wszedł mi na klawiaturę, i tak - przyznaję, skopiowałam tę nazwę z Internetu!). I to nic, że jej nazwa nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym i szczególnym tylko zlepkiem wielu słów, które w swobodnym tłumaczeniu na język polski można by było zapisać następująco: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary". 


Śmieszne? Trochę tak. Ale zadziałało - stacja kolejowa w wiosce miała najdłuższą, a co za tym idzie, najbardziej wyróżniającą się na tle innych nazwę, co z kolei przykuwało uwagę turystów i sprawiało, że zaczęli do niej lgnąć niczym ćmy do światła. Lgnąć. Do. Wioski. W. Której. Nie. Ma. Praktycznie. Nic. Nic oprócz szyldu z niemożebnie długą nazwą miejscowości. Najdłuższą w całej Europie (całe 58 znaków! Jako niewierny Tomasz sama liczyłam!). 

 

Co ciekawe, biorąc pod uwagę wielkie zasługi pomysłodawcy całego przedsięwzięcia marketingowego, zadziwiająco niewiele wiadomo na temat jego samego. A szkoda, i to nie tylko dlatego, że za jego zasługi dla lokalnej społeczności już dawno winien był powstać odpowiedni pomnik. Gdyby żył, pierwsza udałabym się do niego na kolanach, pokornie błagając: "teach me, master!". 


Wioskowa starszyzna mówi, że był krawcem. A ja mówię, że był niesamowitym profetą. Bo jak rzekł kiedyś jeden ze współczesnych wizjonerów, nieżyjący już geniusz, Steve Jobs, nie chodzi o to, żeby dać klientowi to, czego chce. Sęk w tym, żeby odczytać to, co nie zostało jeszcze zapisane. Ustalić, czego klient będzie chciał, zanim on sam tego zapragnie: "Ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażę". I... trudno się z nim nie zgodzić. Wiedział już o tym zresztą sam Henry Ford. On też nie pytał ludzi, czego sobie życzą ("bo powiedzieliby, że szybszego konia!"). Po prostu dał im coś, co okazało się szybsze niż wszystkie mustangi tego świata. Wiedział o tym też krawiec z Llanfairpwll. Dał im więc wioskę o najdłuższej nazwie w całej Walii, w całym UK, w całej Europie. I jedną z najdłuższych na świecie. 

 

Przyznam jednak, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby geneza tej nazwy była zgoła inna, a stojąca za nią historia bardziej trywialna i żartobliwa. Jak zresztą sami wyspiarze. Jeśli Walijczycy są choć w połowie tak dowcipni jak Irlandczycy, to któryś z nich na pytanie amerykańskiego turysty ("Jak nazywa się ta wioska?") mógł kiedyś z powodzeniem odpowiedzieć: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary!", a potem spokojnie udać się do pubu, szturchnąć w ramię swojego kumpla i powiedzieć: "nie uwierzysz, stary, co właśnie zrobiłem!". A potem, przez długie, długie lata, razem z nim zaśmiewać się do rozpuku z bujdy na resorach sprzedanej łatwowiernemu jankesowi, i nie dowierzać, że coś tak absurdalnego potrafiło się przyjąć! 


Jeśli więc będziecie kiedyś zapisywać bądź wymawiać którąś z tych nazw: Księżomierz Gościeradowska, Potrzymiech Rzeszynkowski albo Tworkowizna Oraczewska i zastanawiać się, kto wymyśla te wszystkie twory, przypomnijcie sobie ten wpis i tę walijską wioskę. 


 

A tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, dla porównania kilka najdłuższych irlandzkich nazw miejscowości: Glassillaunvealnacurra i Muckanaghederdauhaulia (hrabstwo Galway), Newtownmoneenluggagh (hrabstwo Kildare), Scartnadrinymountain (hrabstwo Waterford). 

 

 

Ach, i jeszcze jedno! Na koniec małe ostrzeżenie: nie próbujcie wymawiać nazwy tej walijskiej wioski w towarzystwie innych osób. Ja spróbowałam - brzmiało to tak, jakbym się krztusiła. Albo spróbujcie, dlaczego nie? W końcu co złego może się stać? Najwyżej jakiś niewtajemniczony, ale dobry samarytanin zastosuje na Was uchwyt Heimlicha. 


 

Wioska jest niewielka, ale ma dość duże "centrum handlowe" - jako że znajduje się stosunkowo niedaleko od portu w Holyhead, można tu z powodzeniem kupić przeróżne pamiątki z Walii