czwartek, 30 listopada 2023

Pat the Baker (i jego przemyślenia)

Szybki rzut okiem na kalendarz dobitnie uświadomił mi, że wypadałoby już coś napisać - przecież to ostatni dzień listopada! Jutro trzeba będzie przekręcić kartkę w kalendarzu na tę ostatnią w tym roku. Dacie wiarę?!

Żeby tradycji stało się zadość, to może zacznę od narzekania na upływ czasu. Kolejny miesiąc zleciał jak z bicza strzelił! A ten bicz to chyba się kurczy każdego roku. Ostatnio nawet złapałam się na myśli, że muszę jeszcze bardziej celebrować tę jesienno-zimową porę, bo przecież już za niedługo nowy rok, a to oznacza więcej światła, dłuższe dni, wiosnę, a nawet lato!

A skoro o tym ostatnim mowa, to oczywiście - jak to ja - wybiegłam już myślami kilka miesięcy do przodu i kilkanaście dni temu zarezerwowałam tygodniowy pobyt we fantastycznym miejscu w Szkocji, za którą stęskniłam się już przeokrutnie. Wstępny plan był taki, żeby zajrzeć do niej jeszcze tej jesieni, jednak teraz, z perspektywy czasu, widzę, że stara mądrość ludowa, czyli "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło" znów się tutaj sprawdziła. Z kilku niezbyt miłych powodów ten miniony październik nie byłby dobrym pomysłem, oj nie byłby. Głęboko wierzę jednak, że lato okaże się dużo bardziej łaskawe - dni będą dłuższe i cieplejsze, a to z kolei będzie sprzyjało lepszemu wykorzystaniu czasu, bo, jak pewnie doskonale się domyślacie, nie jadę tam po to, by wygrzewać się na leżaczku koło basenu, tylko intensywnie zwiedzać ten piękny kraj.

Listopad żegnam dość serdecznie, był dość sympatyczny i upłynął mi w dużej mierze na przyjemnościach: wybieraniu i pakowaniu prezentów świątecznych, relaksujących wieczorach z książkami pod ulubionym kocem, a także na pieczeniu. Przez minioną połowę roku nie napiekłam się tyle, co właśnie w samym listopadzie! Nie obrażę się, jeśli zaczniecie wołać na mnie Pat the Baker.

Najpierw zrobiłam przepyszne ciasto marchewkowe, nad którym rozpływali się w zachwycie koledzy i koleżanki Połówka, a zebrawszy tak pozytywne opinie, postanowiłam zaryzykować i zrobić je także szefowi na urodziny. To łasuch do potęgi n-tej, więc wiedziałam, że ucieszy go coś słodkiego na ząb, nigdy jednak nie widziałam go, by jadł ciasto marchewkowe, więc - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on z tych dziwaków, co ciasta marchewkowego nie lubią - kupiłam mu jeszcze pudełko makaroników i jego ukochane pralinki Lindor z gorzkim czekoladowym nadzieniem. Na szczęście prezent okazał się trafiony w dziesiątkę, a po cieście szybko pozostały tylko okruchy, którymi nie najadłyby się nawet myszy. Podstępnie jednak nikogo nie poinformowałam, że to ciasto marchewkowe było, bo przecież niektórzy dla zasady by go nie zjedli. No bo jak to tak: marchewka i ciasto?!

W następnym tygodniu była jeszcze tarta cytrynowo-pomarańczowa (plan tuczenia szefa nadal trwa), a potem - już na prywatny użytek - szybkie, ale bardzo smaczne placuszki serowe (z twarogu) z cukrem i cynamonem. Najlepsze zaraz po wyjęciu z piekarnika, bo na drugi dzień, no cóż, mogą swoją twardością imitować kamień i w razie potrzeby robić za broń do obrony własnej (lol). Ach, no i jakże mogłabym zapomnieć?! W listopadzie po raz pierwszy zrobiłam też zupę minestrone, bo to jednak taka pora roku, kiedy chce się gorącego, a zupy świetnie się sprawdzają w tej roli.

W ogóle to tak sobie myślę, że chyba mam w sobie coś z feedersa - dokarmianie innych sprawia mi przyjemność, oczywiście im dokarmiany bardziej zadowolony, tym satysfakcja większa. Chyba byłabym doskonałym materiałem na babcię - żaden wnusio nie wyszedłby ode mnie z pustym brzuszkiem. Aż szkoda, że nigdy nie doczekam się swoich wnuków!

Nie rozumiem zatem całej tej dramy, jaką czasami można zaobserwować w internetach. Zdarzyło mi się parę razy podczas wędrówek po YouTube natrafić na shorty (jeżu, jak to uzależnia i wciąga!!! Gorzej niż ruchome piaski, czujcie się ostrzeżeni, żeby potem nie było!), na takie krótkie filmiki (wyjaśnienie dla niewtajemniczonych), w których kobieta przygotowuje coś do jedzenia dla swojego chłopaka/męża, na lunch do pracy albo po prostu na domowy posiłek. Ja naprawdę jestem wysoko empatyczną osobą, ale tego za grosz nie jestem w stanie pojąć. Posypały się komentarze typu:

- jakie to upokarzające!  

- sam se nie może zrobić?

- a chłopak to rączek nie ma? To jakiś niepełnosprawny?

- ja prdl, ta głupia robi mu jedzenie, żeby się dzielił z koleżankami z pracy!

What the fuck? Się pytam. Na jakim ja świecie żyję? Czy troska o bliskich wymarła razem z dinozaurami? I naprawdę ludzie muszą wszędzie dopatrywać się podtekstów? To już nie można podzielić się z koleżanką czy kolegą czymś do zjedzenia? W Polsce ludzie nie znają zwyczaju przynoszenia do biura ciasta? Tu jest to coś jak najbardziej normalnego. Nikt się nie boi, że ktoś odbije mu żonę czy męża, bo on/ona są w pracy częstowani czyimś posiłkiem.

Już abstrahując tutaj od niezdrowych i toksycznych związków, gdzie jedna strona jest zwyczajnie wykorzystywana i niedoceniana, to zawsze wydawało mi się, że miłość odznacza się troską o tę ukochaną osobę, a zdrowy związek opiera się na przyjaźni, partnerstwie, (ponownie) trosce i wzajemnym szacunku. A także na pewnej regule wzajemności: ty robisz dobrze mi, ja robię dobrze tobie (niekoniecznie mówię tu o aspekcie seksualnym). Ja zrobię ci pyszne śniadanie, a ty zrobisz coś innego z myślą o mnie. Pozmywasz naczynia, odkurzysz, pojedziesz na koniec miasta, by kupić mi mój ulubiony smakołyk. Długo by wyliczać.

Tymczasem, czytając te wszystkie paskudne komentarze, miałam wrażenie, że takie pojęcie jest już mocno przestarzałe. Wygląda bowiem na to, że współczesne pokolenie ma zupełnie inną wizję związku/małżeństwa. Dość samolubną, gdyby mnie ktoś pytał, ale ja tam się nie znam, bo jestem głupia i pochodzę ze wsi. Wygląda na to, że dziś młodzi (generacja Z), bo to głównie oni komentowali, myślą, że normą jest to, że w związku każdy sobie rzepkę skrobie, a rzeczony związek jest chyba tylko po to, by mieć łatwy dostęp do seksu. Jak w HBO - on demand. Przemawiałyby za tą teorią komentarze w stylu:

- chciałbym mieć taką dziewczynę

- gdzie szukać takich kobiet?

- chciałabyś zostać moją dziewczyną?

To by właśnie wskazywało na to, że wielu młodych nie doświadcza takiej troski w swojej relacji. Ponownie: nie pojmuję, nie kumam, przechodzi to moje zdolności rozumienia. No bo jeśli dwoje ludzi, będąc ze sobą razem, nie strzela do tej samej bramki, to po co w ogóle ze sobą są? Nie uwierzę, że w takich relacjach panuje harmonia i zadowolenie.

I żeby nie było - absolutnie nie jestem za tym, by niańczyć swojego partnera. Gdybym chciała być w związku z dzieckiem, a nie mężczyzną, zostałabym... pedofilką.

Z lżejszych tematów, to w ten weekend chyba już dekoruję dom i wyruszam na polowanie na choinkę. W ostatnich tygodniach już nie mogłam wytrzymać - cały czas miałam wrażenie, że coś mi ucieka, przez to, że nie mam jeszcze żadnych dekoracji świątecznych. Gdzie spojrzeć, tam każdy wydaje się już coś mieć! Mam dość tego poczucia bycia "late to the party".

Tu - dla przypomnienia - panują zupełnie odmienne zwyczaje do tych naszych polskich. Wiem, że w wielu polskich domach (także w tym moim rodzinnym) świąteczne drzewka goszczą dopiero tuż przed Wigilią, choć mam wrażenie, że to też się mocno zmienia i ta granica ciągle jest przesuwana przez młodsze pokolenie, jednak w Irlandii, podobnie jak w USA, ozdoby bożonarodzeniowe wjeżdżają już w listopadzie. Niektórzy to wręcz ściągają te halloweenowe i od razu zakładają świąteczne.

Nie mamy tu bowiem tradycji trzymania tych dekoracji do wizyty księdza chodzącego po kolędzie  czy święta Matki Boskiej Gromnicznej. W Irlandii ozdoby najpóźniej zdejmuje się szóstego stycznia, po święcie Trzech Króli. I muszę przyznać, że ta tutejsza tradycja jest mi bliższa. Wolę mieć świąteczne dekoracje na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, bo to wprowadza mnie w przyjemny nastrój, wiąże się z miłą ekscytacją i czasem oczekiwania, niż trzymać je w domu przez cały styczeń i luty, kiedy po świętach pozostało już tylko wspomnienie. Choinka po świętach to już nie to samo. Dosłownie i w przenośni - żywe drzewka często nadają się już wtedy do wyrzucenia.

Trochę mnie poniosło w tym roku z ozdobami, przyznaję bez bicia. Zamówiłam kolejne girlandy, wieńce, światełka, laski cukrowe, mikołaje, wstążki i wstążeczki, a nawet świąteczną matę i bieżnik na korytarz! Tylko patrzeć, jak moja przesympatyczna pani kurier mnie znienawidzi. Po naoglądaniu się tych wszystkich tragedii na świecie chciałam uczynić te święta jeszcze fajniejszymi - zrekompensować sobie całe to zło, którym jesteśmy zalewani z każdej strony. Ale święta to przecież nie tylko rzeczy materialne - to nade wszystko ludzie. Nie zapominajmy więc o tych wszystkich, którzy okazali nam serce w tym dobiegającym końca 2023 roku. Zróbmy dla nich coś miłego.