wtorek, 27 maja 2014

Graffiti w piwnicy i knypek na dachu, czyli wizyta w Enniscorthy Castle


Mama Forresta Gumpa zwykła mawiać: „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co może ci się trafić.” I choć to prosta kobiecina była, wypowiadane przez nią słowa zawierały nieraz mnóstwo mądrości. O prawdziwości powyższego stwierdzenia doskonale przekonałam się w czasie naszej wycieczki do Enniscorthy, całkiem przyjemnego miasta w hrabstwie Wexford na południowym wschodzie Irlandii.



Tego dnia nie było Enniscorthy w naszych planach. Los jednak chciał, że znaleźliśmy się w tym mieście i przeuroczo spędziliśmy w nim czas. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo potrzebowałam takiej wycieczki. Jeszcze do niedawna „zamknięta” byłam w swoim małym światku niczym Roszpunka w wieży. Codzienne pokonywanie tej samej trasy do domu i pracy nie oferowało mi żadnych nowych wrażeń. Niczym nie ekscytowało, niczym nie zaskakiwało. Kwietniowy wyjazd do Enniscorthy szeroko otworzył mi oczy na świat. Na budzącą się przyrodę, na jej tchnącą optymizmem cykliczność i cudną, kojącą zieleń. A to był dopiero początek atrakcji.



Gdyby Roszpunka w wieży nie siedziała, to by się szybciej księcia doczekała. A już na pewno znalazłaby go, gdyby przyjechała do Enniscorthy. Nie pokonałam jeszcze 100 metrów po opuszczeniu auta, kiedy dobiegły mnie słowa pewnego Irlandczyka: „Kręcisz film?” Filmu nie robiłam, fotografowałam tylko front sklepu, który wpadł mi w oko. Kiedy się odwróciłam, głos zmaterializował się w starszego, zadbanego Irlandczyka. Świeżo ogolonego, w czerwonym swetrze. Nieznajomy szybko zasypał mnie gradem pytań: jesteś tu na wakacjach? Skąd pochodzisz? [Z Polski. – Ach, z Rumunii!], napiłabyś się drinka? Nie? To może chociaż kawy? Szybko okazało się, że to jego ogolone lico i elegancki look to tak naprawdę hook – haczyk na kobiety. Wkrótce bowiem padło mało dyskretne: „Masz męża?”



Już miałam poprosić swojego absztyfikanta o wykaz środków na jego koncie, kiedy kątem oka dostrzegłam zbliżającego się Połówka. Pożegnałam się zatem z nieznajomym i ruszyłam lekkim krokiem w stronę zamku. W zasadzie to pofrunęłam niesiona mile połechtanym ego. Bo nagle okazało się, że mężczyźni to faktycznie są ślepi w kwestii naszych niedoskonałości. Niepotrzebnie wyrzucamy sobie cellulit, kurze łapki wokół oczu, niedoskonałe nogi, za mały biust i setki innych kompleksów. Mężczyźni widzą tylko to, co chcą widzieć. Ja przez pół drogi w aucie smarowałam się obficie pomadkami natłuszczającymi, bo ilekroć spojrzałam w lustro, wyrzucałam sobie, że z tymi wysuszonymi ustami, niczym po tygodniowym pobycie na Saharze bez jednej kropli wody, wyglądam jak prawdziwy pasztet albo nawet salceson ozorkowy. Sama słodycz. A tymczasem… każda potwora znajdzie swojego amatora.




Przed zamkiem rzuciła mi się w oczy oryginalna kotwica z emigranckiego statku Pomona, który zatonął w kwietniu 1859 roku u wybrzeży Blackwater w hrabstwie Wexford. Statek wypłynął z Liverpoolu z ponad 400 osobami na pokładzie. Nigdy nie dotarł do Nowego Jorku. Emigranci – wśród których sporo było Irlandczyków – wsiedli na niego w nadziei na lepsze życie pod drugiej stronie oceanu. Zamiast tego stracili je. Ocalały zaledwie 23 osoby.



Jako że spóźniliśmy się na ostatnie oprowadzanie z przewodnikiem, sympatyczna pani z recepcji z uśmiechem wręczyła nam broszurkę informacyjną. Mieliśmy wolną rękę i praktycznie cały zamek dla siebie. Gdyby tylko w dzieciństwie słoń nie nadepnął mi na uszy, z radości zaśpiewałabym flagowy motyw McDonalds: I’m lovin’ it!



Zamek Enniscorthy to miła dla oka pamiątka z przeszłości, a także skuteczny wabik na turystów. Nie jest to jednak średniowieczna perełka – twierdza, która od A do Z byłaby idealna, autentyczna i dopracowana. Zamek nie jest bowiem ani budowlą, w której do minimum ograniczono współczesne elementy, ani też spójną całością. Co absolutnie nie oznacza, że jest beznadziejny.




dawne udogodnienia - filiżanka dla wąsacza


Pierwsze piętro poświęcone jest rodzinie Roche, która w latach 1903-1951 zamieszkiwała zamek. To oni byli jego ostatnimi mieszkańcami. To dzięki wspomnieniom i uprzejmości jednego z przedstawicieli tego rodu możemy dowiedzieć się, jak wyglądał zamek w XX wieku. Jak łatwo się domyślić, Roche’owie nie byli zwykłymi zjadaczami chleba, bo tych nie stać by było na życie w takiej rezydencji, opłacanie guwernantki, czy też urządzanie na dachu zamku spotkań towarzyskich przy herbatce. Fortunę przyniosło im słodownictwo.



Zamek trafił w ręce Josephine Shriver i Henry’ego J. Roche jako prezent ślubny. Hojnym darczyńcą okazał się ojciec Henry’ego. Para doczekała się sześciorga dzieci [czterech chłopców i dwóch dziewczynek], z których później spokojnie mogła być co najmniej tak dumna jak ze swoich nagradzanych królików szynszylowych - rasy, która została wyhodowana na początku XX wieku i szybko zdobyła uznanie hodowców z wielu krajów. „Szczęśliwcy!” – tak można by było ich podsumować. I nie byłoby w tym ani krzty przesady. Bo jak inaczej można nazwać kogoś, kto oszukał przeznaczenie? Kogoś, komu udało się wykiwać kostuchę i wyszarpnąć jej dobre kilkadziesiąt lat życia dla siebie? Roche’owie co kilka lat wybierali się w podróż do Ameryki, by odwiedzić swoich bliskich. Kolejna wizyta przypadła im na rok 1912 – historyczny rok zatonięcia statku, „którego sam Bóg nie byłby w stanie zatopić”. Ich bagaże dotarły do Cobh [dawnego Queenstown], skąd odpływał Titanic. Oni już nie. W ostatniej chwili zatrzymała ich ospa wietrzna jednego z synów. I tylko dzięki temu nie poszli na dno razem z ponad 1 500 innych pasażerów tego tragicznego liniowca.



Drugie piętro przynosi nowe niespodzianki. Rodzina Roche chwilowo odchodzi w zapomnienie, bo na pierwszy plan wysuwa się powstanie wielkanocne z 1916 roku. To namiastka tego, co było tu niecałe dziesięć lat temu. Kiedy w drugiej połowie XX wieku z zamku wyprowadziła się córka Roche’ów, kilka lat później przeobrażono go w muzeum o dość bogatych zasobach. Pokój poświęcony powstaniu z pewnością zainteresuje wszystkich miłośników historii, mnie jednak bardziej przypadł do gustu ten poświęcony Eileen Gray, irlandzkiej projektantce wnętrz i architektowi.



Eileen urodziła się w 1878 roku pod Enniscorthy, ale znaczną część swojego życia spędziła we Francji. Wraz z kolegą po fachu, Jeanem Badovici, zaprojektowali dom, który enigmatycznie nazwali E.1027. E jak Eileen, 10 dla J – dziesiątej litery alfabetu, 2 dla B jak Badovici i 7 dla G. Część jej najbardziej sławnych mebli została zaprojektowana właśnie z przeznaczeniem dla tego domu. W zamku znajdują się niektóre repliki. I naprawdę nie trzeba być specjalistą w temacie, by dostrzec, że Eileen była kobietą, którą wyprzedzała swoją epokę. Jej meble nie trącą myszką, zaskakują zaś nowoczesną formą, futurystycznym designem. Z powodzeniem znalazłyby swoich zwolenników prawie 100 lat później.



Informacja, na którą natrafiam po wyjściu z drugiego piętra w czasie pięcia się po schodach, jest prosta: na dach zamku można dostać się tylko z przewodnikiem. Kiedy już prawie mam zawrócić, dostrzegam Połówka swobodnie przechadzającego się po dachu. Już rozumiem, dlaczego staruszek pytał, czy kręcę film. W zamku w istocie można natrafić na skromną ekipę filmową. O dziwo, nasza obecność nie wywołuje żadnego sprzeciwu. Zamiast gróźb padają prośby o to, by uważać na siebie w czasie wchodzenia na wąską wieżyczkę, z której powiewa flaga.




W to miejsce z pewnością nie zapuści się najstarszy członek ekipy filmowy, który chwilę wcześniej wyznał Połówkowi, że ma tragiczny lęk wysokości. Widok, który rozciąga się z zamkowego dachu, zdecydowanie go nie interesuje. Mężczyzna wcisnął się w wyżłobienie w krenelażu i z powodzeniem nieświadomie udaje figurkę świętego. Ze swoją cierpiętniczą miną i modlitwą na ustach mógłby uchodzić za męczennika. Jego religijna postawa udziela się także i mnie – widząc go, dziękuję Bogu, że mój lęk wysokości nie ma tak ostrej postaci. Nie stanęłabym na szczycie wieżowca bez żadnych barierek, ale spoglądnięcie w dół zza zamkowych blanków nie jest w moich oczach heroicznym wyczynem.



Wisienką na torcie okazała się końcowa wizyta w zamkowym lochu, do którego prowadzi wąskie wejście i szereg kilku schodów. Jasne ściany tego pomieszczenia nie wyglądają nawet w połowie tak strasznie, jak musiało tu być w przeszłości. Loch jest nad wyraz skromny, ale ciekawy – to tu znajduje się średniowieczne, zagadkowe graffiti, którego odkrycie dostarczyło więcej pytań niż odpowiedzi. Prawdopodobnie przedstawia ono szesnastowiecznego halabardnika, który mógł tu przebywać zanim Roche’owi przemienili loch na „kotłownię”, w której znajdował się piec i potrzebny do opału węgiel.



Tak, jak już wcześniej wspomniałam: wiele można powiedzieć o zamku w Enniscorthy. Piękny z zewnątrz, niezbyt „przekonujący” i autentyczny wewnątrz ze swoimi metalowymi i szklanymi elementami, z windą, ale mimo wszystko interesujący i wart odwiedzenia. Wizyta w tym miejscu dostarczyła nam sporo pozytywnej energii – nie tylko ze względu na ciuchowe przebieranki i inne wygłupy z mieczami w rękach i hełmami na głowie, ale przede wszystkim z uwagi na życzliwych i serdecznych ludzi: począwszy od wspomnianego podstarzałego amanta, przez recepcjonistkę i ekipę filmową.


środa, 14 maja 2014

Szwajcaria, odcinek 9: Welcome to Zurich


Kurczę, podoba mi się tutaj! – powiedziałam w zasadzie sama do siebie już po kilkunastu minutach oglądania miasta zza samochodowej szyby. Zlokalizowanie naszego hotelu wcale nie było trudnym zadaniem. Po pierwsze dlatego, że znajdował się w samym centrum. Po drugie – prowadziła nas do niego zabrana z Irlandii nawigacja, co okazało się później doskonałym posunięciem. Przemierzanie szwajcarskich autostrad bez GPS-a byłoby o wiele trudniejsze. Z nawigacją było samą przyjemnością, mimo że trzeba było się ostro pilnować, by nie przekroczyć przepisowych 120 km/h.




To, co zobaczyłam po raz pierwszy w niedzielny wieczór, bardzo przyjemnie mnie zaskoczyło. Zurych to największe miasto boskiej Szwajcarii, liczące sobie około 400 tysięcy mieszkańców. Czasami przylepia mu się etykietkę nudnego i sztywnego. No bo jakie może być centrum szwajcarskiej finansjery, gdzie znajdują się najważniejsze instytucje i największe banki? Z pewnością miastem obrzydliwie nadzianych elegancików, ludzi wyniosłych, tak spiętych i sztywnych, że z powodzeniem wyjęliby tyłkiem korek z butelki.




Nie traktowałam poważnie tego stereotypu. Nie jestem jednak miłośniczką metropolii i betonowych dżungli. Podświadomie bałam się, że zobaczę szare, przemysłowe i nijakie miasto, które w żaden sposób nie będzie w stanie do mnie przemówić. A tymczasem podobało mi się tu. Od pierwszego momentu. Od chwili, kiedy zobaczyłam Stare Miasto, przepływającą rzekę Limmat z zabytkami rozstawionymi po obydwu jej stronach. Od chwili, kiedy w końcu znaleźliśmy parking podziemny, a spotkany tam młody mężczyzna zaczepił mnie i stwierdził, że nie ma potrzeby dźwigania walizki, bo tu jest winda. Wielkie dzięki, ale obejdzie się bez niej. Pomimo odmowy nieznajomy chwilę później znów był w gotowości, by podzielić się dobrymi radami, widząc naszą dwójkę stojącą przed automatem wydającym bilety i analizującą, ile nas będzie kosztować przyjemność pozostawienia auta na tym parkingu. Wiecie, tu wiele parkingów jest darmowych od wieczornych godzin, nie musicie płacić – stwierdził mężczyzna, który jak na mój gust nie wyglądał na rodowitego Szwajcara, ale z pewnością miał wiele z Matki Teresy. Zaimponowała mi i spodobała mi się jego chęć pomocy, ale i tym razem musiałam podziękować.




Na Toyotę Yaris wypożyczoną z Hertza dmuchaliśmy i chuchaliśmy bardziej niż na własnego Rollsa chwilowo porzuconego na dublińskim parkingu. Przez wszystkie dni dobrze nam służyła i nie nabawiła się ani jednej rysy. Jasne, że moglibyśmy zostawić ją na noc na ulicy – zresztą już byliśmy wcześniej do tego zmuszeni, kiedy zarezerwowane przez nas hotele w centrum szwajcarskich miasteczek nie dysponowały własnym parkingiem. To był jednak ostatni dzień naszej współpracy z tym samochodzikiem i koniecznie chcieliśmy oddać go w ręce Hertza w nienaruszonym stanie. A wiadomo, że los bywa podły i lubi płatać niezbyt śmieszne figle. Po co komu szok z samego rana: opuszczamy hotel, idziemy oddać auto, a tam zastajemy tylko puste miejsce parkingowe. Albo wgniecioną karoserię. A bo tak się złożyło, że jakiś podchmielony rozrywkowniś akurat czuł nieodpartą ochotę zarysowania komuś auta. No, thanks. Wolałam uszczuplić portfel o te prawie 30 franków szwajcarskich. Urlop zaczął nam się cudnie i w założeniu tak miał się skończyć.




Niederdorf, gdzie znajdował się nasz hotel, okazało się być gwarną sceną nocnego życia. Ładny brukowany placyk tętnił życiem, mimo że pora była dość późna. Jak w ulu – pomyślałam sobie otwierając okno na oścież i patrząc na to, co dzieje się na placu. Stoły w restauracjach już dawno były pozajmowane i wcale nie świeciły pustkami. Niejeden dietetyk osiwiałby patrząc nie tylko na wysokokaloryczne dania spożywane przez klientów, lecz także na tarczę zegarka. Wokół roznosił się specyficzny zapach serwowanego fondue i innych, bliżej niezidentyfikowanych potraw.





Nocny spacer po okolicy szybko ujawnił brutalną prawdę. Kiedy po raz kolejny minęłam night-club i przypadkowo znalazłam się przed wejściem do kina dla erotomanów, szybko dotarło do mnie, że to okolica obfitująca nie tylko w restauracje, bary, sklepiki i antykwariaty, lecz także mała „Sodomia i Gomoria”. Z plakatów spoglądały na mnie wyuzdane panienki z minami, które w zamierzeniu zapewne miały być niezwykle kuszące, a niejednokrotnie kojarzyły się z ostrą postacią zaparcia, na jaką zapewne cierpiały sfotografowane kobiety.




Zurych jest właśnie taki – nowoczesny, liberalny, wyzwolony. Kosmopolityczny. Nie ma nic z zaściankowości. Dobrze poczują się w nim ci, którzy szukają nie tylko uciech dla kubków smakowych, dla oczu, lecz przede wszystkim uciech cielesnych. Prostytucja jest w Szwajcarii legalna, a klubów, w których można popatrzeć na roznegliżowane panienki, nie brakuje. Można też dotknąć, jeśli samo patrzenie nie wystarczy. Oczywiście za odpowiednią cenę. Panie uprawiające najstarszy zawód świata spotkać można nie tylko w burdelach, lecz czasami w niektórych stronach miasta.




Dlatego Zurych jest miastem dla wszystkich. Zapewne na dłuższą metę nie każdy czułby się w nim jak ryba w wodzie, ale na krótki pobyt jest to całkiem dobre miejsce. Miasto oferuje wiele atrakcji: od kilkudziesięciu muzeów, poprzez ciekawe zabytki, relaks wodny, bogate życie nocne i kulturowe. Zakupoholicy z wypchanym portfelem będą wniebowzięci. Bahnhofstrasse, najsłynniejsza ulica handlowa, gdzie znajdują się eleganckie i drogie sklepy przywodzi na myśl oazę zakupów w Mediolanie i Paryżu. James Joyce stwierdził niegdyś, że spokojnie mógłby zjeść zupę prosto z tej ulicy i nie potrzebowałby do tego talerza. Starówka w istocie jest czysta, a to kolejny atut miasta.



czwartek, 8 maja 2014

Dalkey Castle - nietypowe zwiedzanie całkiem typowego zamku


Zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum Dublina, w jego południowych przedmieściach, znajduje się miasteczko Dalkey. W średniowieczu miasto pełniło bardzo ważną rolę portu. To tu przybywali podróżni, tu masowo przybijały statki z pokładami wypełnionymi przeróżnymi dobrami. To m.in. przez ten port w połowie XIV wieku do Irlandii przedostała się dżuma. Zanim ładunki wyprawiono w dalszą trasę do Dublina, trzeba było je gdzieś przechować. Tower-houses, ufortyfikowane wieże mieszkalne, którymi usiana jest Irlandia, okazały się być idealnym rozwiązaniem. W Dalkey wzniesiono wtedy aż siedem takich wież. Nie wszystkie przetrwały do naszych czasów, ale te ocalałe są wystarczająco cenną średniowieczną pamiątką.



Bulloch Castle niewątpliwie zdobi port, w wodach którego pływają urocze foki, a dwa inne zamki: Archbold Castle i Goat Castle stoją przy głównej ulicy Dalkey, prawie że na wprost siebie. Ten pierwszy niezwykle ciężko zastać otwartym, bo udostępnia się go zwiedzającym tylko w wyjątkowych sytuacjach. Doskonałą rekompensatą jest za to Goat Castle, który w połączeniu z przylegającymi do niego ruinami St Begnet’s Church, wchodzi w skład Dalkey Castle & Heritage Centre.



Zamek Dalkey nie oferuje turystom standardowej wizyty, ale coś więcej. Coś, co jest zdecydowanie atrakcyjniejsze dla ludzkiego oka niż nudne ekspozycje i tablice informacyjne. Poprzez swoją inicjatywę – The Living History Tour – zamek stwarza zwiedzającym wyjątkową okazję, by porzucić na chwilę nasz świat i przenieść się kilka wieków wstecz. Profesjonalna grupka teatralna w postaci przewodników odzianych w starodawne kostiumy doskonale przybliża nam średniowieczne realia. I robi to w niesamowicie barwny, wymowny i ciekawy sposób.



Po interesującym filmiku informacyjnym wychodzimy na zewnątrz wprost na grunt starego cmentarzyska przylegającego do ruin St Begnet Church. Niewiele pozostało po tym X-wiecznym kościółku poświęconym patronce Dalkey. Lord zamku zgrabnie wprowadza nas w historię tego miejsca i pokazuje co ciekawsze nagrobki, by w końcu stanąć przed „magiczną” ścianą. Zachęca do podejścia, położenia dłoni na ścianie i pomyślenia sobie życzenia. Ponoć ma się spełnić. Chwilę później wskazuje nam taukę, krzyż rzadko spotykany na tych ziemiach. W międzyczasie zaś wypytuje, jak się dostaliśmy do jego kraju i zamku. Cały czas kurczowo trzyma się swojej roli. Akceptuje odpowiedź o łodzi, ale kiedy mówię mu o samolocie, absurdalnym dla niego środku transportu, a błogosławieństwie ery nowożytnej, robi minę mówiącą „odstaw te halucynogenne grzybki”, po czym dobrotliwie radzi, bym przestała tyle pić.




Lord zamku prowadzi nas do środka twierdzy, bo wizyta na cmentarzu dobiegła końca. Jego rola również się kończy. Jeszcze tylko krzyczy: Rupert, prowadzę gości, nie atakuj!, by z morderczej dziury strategicznie ulokowanej nad wejściem do wieży, nie posypały się na nasze głowy żadne kamienie. Gdybyśmy byli wrogami, zapewne właśnie wrzeszczelibyśmy z bólu, bo Rupertowi, proszę państwa, nawet by nie drgnęła ręka przed wylaniem nam na głowy galonów wrzącej cieczy.



Lord oddaje nas w ręce swojej uroczej i gadatliwej żony, a sam żegna się i znika. Wzywają go pewne sprawy. Lady okazuje się być równie gościnna jak jej mąż. Już po krótkich uprzejmościach pyta: would you like to eat some hedgehog pie? Nawet gdybym przed wizytą w zamku nie wypiła kawy i nie zjadła kawałka ciasta, nie skorzystałabym z propozycji zjedzenia potrawki z jeża. Zdziwieni? Zniesmaczeni? To dopiero początek. Bo Barnaby, nadworny kucharz, chwilę później wyjątkowo plastycznie kreuje przed nami wizję średniowiecznych przysmaków kulinarnych, a swoje opowiadania wzbogaca o sugestywne prezentacje.



Lady jeszcze przez pewien czas opowiada nam o różnych ciekawostkach. Zagłębia nas w tajniki średniowiecznej medycyny i nie waha się posłużyć naszymi skromnymi osobami, by dodać demonstracjom autentyczności i atrakcyjności. I choć oddając się w jej ręce nie wiem, czego na prawdę mam się spodziewać, i czy zaraz moja głowa nie poturla się po podłodze, podoba mi się ta nutka tajemniczości, ta niesamowita forma interakcji między dwoma stronami: przewodnikiem a zwiedzającymi. W Dalkey Castle każda wizyta jest inna i w znacznej mierze zależy od tej drugiej strony - od nas samych. Jakby mało było tego, że między aktorami jest rotacja i nigdy nie wiadomo na kogo się trafi, to przewodnicy dodatkowo dopasowują się do zwiedzających.




Kiedy Barnaby kończy już swój wymowny pokaz wzbogacony o efekty dźwiękowe i różne – niekoniecznie estetyczne – gesty, prowadzi nas wąską klatką schodową na sam szczyt wieży. I dopiero tu na nowo odzywa się rzeczywistość. Średniowieczne realia zostają samoistnie zepchnięte w kąt: u stóp wieży przejeżdżają kolejne samochody, ludzie nie mają na sobie starodawnych strojów, a budynki są jak najbardziej nowoczesne. Tylko Morze Irlandzkie jest takie samo jak w średniowieczu.



Współczesny to widok, ale mimo to trudno odmówić mu uroku w ten pogodny i słoneczny dzień. Łopocąca na wietrze flaga z wizerunkiem kóz przypomina o genezie nazwy – Goat Castle - jaką nadano zamkowi w średniowieczu. A wszystko to za sprawą dawnych mieszkańców twierdzy. Wbrew pozorom nie były to kozy lecz rodzina Cheevers. W pięknym i melodyjnym języku francuskim koza zwie się un chevre. I ta oto wspomniana koza widniała w herbie rodowym rodziny Cheevers.




W jednym z moich przewodników w paragrafie poświęconym zamkowi Dalkey umieszczono następującą informację: w ostatnim czasie ceny wstępu znacznie tutaj wzrosły i ciężko jest powiedzieć, że ten mały zamek wart jest tych 6 euro. Jest tylko jeden sposób, w jaki mogę ustosunkować się do tej wypowiedzi: bullshit! Jedna wielka bzdura. Sześć euro w istocie nie jest najmniejszą kwotą [ale nie jest to też żaden majątek!] za bilet wstępu, ale zdecydowanie odpowiednią do jakości zwiedzania. Wierzcie mi, że płaciłam więcej za dużo mniej ciekawe atrakcje turystyczne. Tu bawiłam się naprawdę wyśmienicie. Absolutnie nie żałuję wydanych pieniędzy – tym bardziej, że dostałam 15% zniżkę – a dla mnie najlepszym „produktem ubocznym” tej wizyty był nieschodzący mi z twarzy uśmiech.




Super było wysłuchać ciekawych historyjek Lorda, tych nieco obleśnych Barnaby i tych zadziwiających, padających z ust Lady. A jeśli rola królika doświadczalnego, otoczonego narzędziami wzbudzającymi co najmniej ciarki, nagromadziła w nas niepotrzebny stres, to doskonałą okazją do jego pozbycia się jest krzyk. Głośny, mający swoje źródło na dachu zamku. Co prawda krzyczymy „Hail to the king!”, ale zawsze to lepsze niż nic.



Dalkey jest naprawdę uroczym miastem. Może już nie jest tak ważnym portem jak kiedyś, ale ciągle zachowało swój niesamowity urok. I ciągle jest niezwykle pożądanym terenem mieszkalnym dla wielu irlandzkich sław. Jeśli moja rekomendacja nie jest dla was wystarczająca, to może ta od Bono, Meave Binchy, czy Van Morrisona to zmieni. Dalkey było/jest bowiem domem dla wielu znanych osobistości irlandzkiego świata i wiecie co? Wcale, ale to wcale mnie to nie dziwi.