Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Dublin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Dublin. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 października 2014

Jeszcze jeden irlandzki zamek - Ardgillan Castle


Otworzyłam drzwi do recepcji i prawie wpadłam na ladę z ciastami i ciasteczkami. Mało brakowało, bym sama zamieniła się w placek. Nie spodziewałam się jej tutaj. Kiedy po raz pierwszy postawiłam nogę w zamkowej recepcji, pomieszczenie to prezentowało się bardziej przestronnie. Lady zastawionej łakociami nie było. Stare dzieje to jednak były, a miejsca wbrew pozorom też się znacząco zmieniają – nawet w ciągu trzech lat. Nie tylko ludzie mają do tego prawo.



Uciekałam przed złośliwym deszczem, który musiał zacząć padać AKURAT niedługo po naszym przyjeździe. Przez jakieś półtorej godziny drogi w samochodzie pogoda sprzyjała, a my - jak zwykle latem - mieliśmy ustawioną klimatyzację na jakieś 16 stopni. Po dojechaniu na zamkowy parking, popatrzeniu na malowniczo majaczące w oddali Skerries i latarnię Rockabill, zwiadowca w postaci mojej skromnej osoby stwierdził, że warunki pogodowe są jak najbardziej sprzyjające. Wiejska filozofka – to jeszcze jedno z moich wcieleń – wydumała, że kurtka przezornie zabrana z domu do niczego nie będzie jej potrzebna. Bo przecież nie wieje, choć Morze Irlandzkie jest prawie na wyciągnięcie ręki, bo mamy jakieś 18 stopni, bo nie mam zamiaru jej nosić na sobie wewnątrz zamku, a ręce będą mi potrzebne do robienia zdjęć. Została zatem kurtka, smętnie zwinięta w kłębek, na tylnym siedzeniu auta, a jej właścicielka wesoło podreptała w kierunku zamku, by niedługo później szukać schronienia w recepcji i kajać się w myślach: „oj, głupia ty, głupia ty!”.



Och, jak łatwo dałam się podejść irlandzkiej pogodzie. A można by było pomyśleć, że ponad osiem lat życia tutaj nie poszło na marne i nauczyło mnie chociażby jednej rzeczy: irlandzkiej pogodzie się nie ufa. Podobnie zresztą jak koniowi, kobiecie i psu. Przy najbliższej okazji sponiewiera Cię deszczem, przy którym strumień wody z pompy strażackiej wydaje się być żałosną sikawką, zbombarduje bryłkami gradu, oblecze w zdradliwą mgłę, a kiedy już będziesz skamleć o litość, zmrozi Cię przeszywającym wiatrem.



Łakocie świetnie wodziły na pokuszenie, bo w jadłodajni nie brakowało klientów. Nie dostrzegłam za to chętnych na oprowadzanie. Po dywagacjach niezwykle ważnych dla przyszłości naszych brzuchów: „zjeść coś czy nie zjeść?”, doszliśmy do wniosku, że spasujemy. Zaopatrzyliśmy się za to w bilety i w oczekiwaniu na przewodnika przesunęliśmy się zgodnie z sugestiami pani za ladą o parę kroków do przodu, nie tyle by podpierać ściany, co po prostu przeszkadzać księżniczce w masce i nieco zbyt obcisłej sukience, pośpiesznie kursującej między zapleczem kuchennym a tajemniczym pokojem na piętrze. Już kiedyś w innym zamku oprowadzała nas przewodniczka w strojnej sukni, pomyślałam zatem, że kobieta biegająca niczym kot z pęcherzem pewnie będzie nas za chwilę oprowadzać po zamkowych komnatach. Niedługo później jednak ze schodów zbiegł Irlandczyk w średnim wieku. I nawet gdyby zamiast marynarki miał suknię, nie przypominałby wspomnianej księżniczki.



Nie wyglądał mi też na przewodnika, bo ci z reguły mają swoje charakterystyczne uniformy i plakietki. Moje wrażenia pogłębiły się, kiedy weszliśmy do pierwszego pomieszczenia na naszej trasie, a pan przewodnik zaczął zapoznawać nas z historią zamku i jego głównych właścicieli, rodziny Taylor – to w ich rękach Ardgillan Castle znajdował się od 1738 do 1962 roku. Później zamek trafił w ręce niemieckich właścicieli, którzy jednak postanowili pozbyć się go dwadzieścia lat później po tym, jak doszło w nim do nieszczęśliwego wypadku. W taki oto sposób zamek Ardgillan trafił ostatecznie w ręce Fingal County Council i to wtedy rozpoczął się żmudny proces odrestaurowania, który ostatecznie zakończył się pomyślnie, a na oficjalnym otwarciu zamku w 1992 roku pojawiła się ówczesna pani prezydent, Mary Robinson.




Początkowo monologowi przewodnika nieco brakowało płynności, przez co odnosiłam wrażenie, że albo właśnie zastanawia się „co by tu jeszcze powiedzieć?” albo po prostu wyszedł nieco z wprawy. A może po prostu się rozkręcał? Kiedy po raz pierwszy głośno się roześmiałam słysząc, że ten oto ‘stojący’ przed nami kominek jest rekonstrukcją [i to nawet nie wierną, bo innego koloru], jako że oryginał... zabrał sobie kolekcjoner kominków, atmosfera zrobiła się jakby swobodniejsza, a pan przewodnik spytał chwilę później: So, are you happy? Of course we are! – odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą. Nie miałam powodów do bycia niepocieszoną. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi, a Irlandczyk szybko wkupił się w moje łaski. Kiedy na wstępie dla jasności sprawy zapytałam, czy mogę robić zdjęcia, on stwierdził: rób tyle, ile tylko zechcesz, pod warunkiem, że nie będzie na nich mnie, bo moje ubezpieczenie nie obejmuje kosztów spowodowanych zepsuciem komuś aparatu.




mebel stojący na straży moralności


W kolejnym pomieszczeniu dowiedzieliśmy się ciekawostek na temat kilku eksponatów, w tym nietypowego mebla z lustrem służącym kobietom do upewniania się, czy aby ich kiecki nie są zbyt kuse  i czy czasem bezwstydnie nie odsłaniają zbyt dużej części łydek. Kobiety XVIII i XIX wieku, jak dobrze, że nie doczekałyście czasów, w których to płeć żeńska niejednokrotnie nosi mini, spod której niemalże wystają nici w rzyci, popularnie stringami zwane. To w tym pokoju odbywają się także ceremonie zaślubin, na co zwrócił naszą uwagę przewodnik, wskazując na odpowiednie ku temu rekwizyty.




Nie udało mu się za to wskazać nam gór Mourne, które w normalnych warunkach pogodowych można wypatrzeć z okna. Niebo niestety ciągle się dąsało i zamiast umożliwić nam podziwianie gór, pokazało nam środkowy palec - widoczność ciągle pozostawała wiele do życzenia. Szybko jednak o tym zapomniałam, bo przewodnik sprawnie przerzucił się na tematykę z dreszczykiem, a historie o duchach to to, co tygryski lubią najbardziej.  Ma zatem Ardgillan swoją zjawę, ma swoją tragedię, w którą to zapewne nieumyślnie zaopatrzyła go Louisa Connolly znana także jako Lady Langford.




W 1853 roku Louisa przybyła w gościnę do gospodarzy zamku: wielebnego Taylora i jego żony Marrianne. Jej mąż, krewniak pastora notabene, przebywał w tym czasie w Szkocji, zatem z wiadomych przyczyn nie mógł małżonce dotrzymać towarzystwa. Podczas ostatniego wieczoru Louisa zapragnęła zażyć kąpieli w Morzu Irlandzkim, które swobodnie można podziwiać z zamkowych włości. W tym celu wraz ze swoją służącą Charlotte udała się na plażę Barnageera, leżącą o rzut beretem od zamku. Morze nie było zbyt spokojne, na co Charlotte nieśmiało zwróciła Louisie uwagę, ale Lady Langford nie straszne były takie warunki. Dobrą pływaczką była, a kąpiele w morzu uskuteczniała nawet zimową porą.



Na nieszczęście nie trzeba było jednak długo czekać. Charlotte wkrótce stała się świadkiem tragedii i bezowocnej walki Louisy z wodą, która wydawała się bezlitośnie wciągać ją w swe morskie tonie. Próby ratunku nie odniosły skutku. Jeszcze tego samego wieczoru wyłowiono zwłoki trzydziestojednoletniej Louisy. Tego samego wieczoru z podróży ze Szkocji miał wrócić jej mąż. Niestety Lady Langford już nie doczekała się powitania. Ponoć od czasu do czasu zjawia się na Lady’s stairs bridge, pobliskim mostku nad torami kolejowymi. Błąka się i snuje posępnie, budząc pytania, czy zjawia się tam w oczekiwaniu na powrót męża, czy też może z tęsknoty do dzieci, które osierociła. Można ją o to samemu zapytać, ale nawet jeśli pani raczy odpowiedzieć, to odpowiedź najprawdopodobniej zabierzemy ze sobą do grobu. Lady Langford zwykła bowiem umilać sobie czas na ziemi zrzucaniem z mostku tych, którzy staną jej na drodze.



Mój podniesiony poziom zainteresowanie utrzymywał się nawet po wyjściu z pokoju i wysłuchaniu zakończenia historii. Chwilę później zakończyło się spacerowanie po pomieszczeniach gospodarzy zamku i rozpoczął się etap zwiedzania wschodniego i zachodniego skrzydła rezydencji, gdzie niegdyś urzędowała służba. Paradoksalnie ta część oprowadzania podobała mi się najbardziej, choć wygląd kwater służby daleki był od wyglądu prywatnych pomieszczeń właścicieli. Surowość i prostota – tak określiłabym warunki, w jakich pracowała służba na zamku.



Biblioteczka-cudo, nawet drzwi zabudowano książkami. Nie dla klaustrofobików


Zakończenie oprowadzania nie musi oznaczać jednak zakończenia wizyty w tym miejscu. Zamkowe włości liczą sobie jakieś 80 hektarów i co najważniejsze, są absolutnie darmowe. Chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie: jest tu ogród różany z wiktoriańską szklarnią, jest plac zabaw dla dzieci, są malownicze ścieżki spacerowe wśród zieleni, drzew i krzewów. Co prawda współcześnie Ardgillan Castle znajduje się w nieco mniej drzewiastej scenerii, ale i tak jest tu ładnie i urokliwie.



Początkowo teren był zdecydowanie bardziej zalesiony – stąd wywodzi się jego irlandzka nazwa – ale wielebny Robert Taylor zdecydował się nieco przerzedzić las. Oczywiście sam tego nie zrobił. „Czarną robotę” wykonywali dla niego m.in. rezerwowi żołnierze, którzy za pracę otrzymywali dziennie jednego pensa i jeden posiłek. I dach nad głową w nocy.




Przyjemne miejsce, gdzie przy korzystnych warunkach pogodowych można spędzić nawet pół dnia: wylegując się na trawie, siedząc pod drzewem i czytając książkę, piknikując lub po prostu aktywnie spędzając czas. Nawet pomimo tego, że przewodnik nie był najlepszym, jakiego mieliśmy w całej swojej historii zwiedzania, podobało mi się oprowadzanie w jego wykonaniu. Jemu chyba też się coś podobało, bo jego pożegnalny uścisk dłoni wywołał rumieńce na mojej twarzy i z pewnością nie nazwałabym go zwyczajnym.


czwartek, 8 maja 2014

Dalkey Castle - nietypowe zwiedzanie całkiem typowego zamku


Zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum Dublina, w jego południowych przedmieściach, znajduje się miasteczko Dalkey. W średniowieczu miasto pełniło bardzo ważną rolę portu. To tu przybywali podróżni, tu masowo przybijały statki z pokładami wypełnionymi przeróżnymi dobrami. To m.in. przez ten port w połowie XIV wieku do Irlandii przedostała się dżuma. Zanim ładunki wyprawiono w dalszą trasę do Dublina, trzeba było je gdzieś przechować. Tower-houses, ufortyfikowane wieże mieszkalne, którymi usiana jest Irlandia, okazały się być idealnym rozwiązaniem. W Dalkey wzniesiono wtedy aż siedem takich wież. Nie wszystkie przetrwały do naszych czasów, ale te ocalałe są wystarczająco cenną średniowieczną pamiątką.



Bulloch Castle niewątpliwie zdobi port, w wodach którego pływają urocze foki, a dwa inne zamki: Archbold Castle i Goat Castle stoją przy głównej ulicy Dalkey, prawie że na wprost siebie. Ten pierwszy niezwykle ciężko zastać otwartym, bo udostępnia się go zwiedzającym tylko w wyjątkowych sytuacjach. Doskonałą rekompensatą jest za to Goat Castle, który w połączeniu z przylegającymi do niego ruinami St Begnet’s Church, wchodzi w skład Dalkey Castle & Heritage Centre.



Zamek Dalkey nie oferuje turystom standardowej wizyty, ale coś więcej. Coś, co jest zdecydowanie atrakcyjniejsze dla ludzkiego oka niż nudne ekspozycje i tablice informacyjne. Poprzez swoją inicjatywę – The Living History Tour – zamek stwarza zwiedzającym wyjątkową okazję, by porzucić na chwilę nasz świat i przenieść się kilka wieków wstecz. Profesjonalna grupka teatralna w postaci przewodników odzianych w starodawne kostiumy doskonale przybliża nam średniowieczne realia. I robi to w niesamowicie barwny, wymowny i ciekawy sposób.



Po interesującym filmiku informacyjnym wychodzimy na zewnątrz wprost na grunt starego cmentarzyska przylegającego do ruin St Begnet Church. Niewiele pozostało po tym X-wiecznym kościółku poświęconym patronce Dalkey. Lord zamku zgrabnie wprowadza nas w historię tego miejsca i pokazuje co ciekawsze nagrobki, by w końcu stanąć przed „magiczną” ścianą. Zachęca do podejścia, położenia dłoni na ścianie i pomyślenia sobie życzenia. Ponoć ma się spełnić. Chwilę później wskazuje nam taukę, krzyż rzadko spotykany na tych ziemiach. W międzyczasie zaś wypytuje, jak się dostaliśmy do jego kraju i zamku. Cały czas kurczowo trzyma się swojej roli. Akceptuje odpowiedź o łodzi, ale kiedy mówię mu o samolocie, absurdalnym dla niego środku transportu, a błogosławieństwie ery nowożytnej, robi minę mówiącą „odstaw te halucynogenne grzybki”, po czym dobrotliwie radzi, bym przestała tyle pić.




Lord zamku prowadzi nas do środka twierdzy, bo wizyta na cmentarzu dobiegła końca. Jego rola również się kończy. Jeszcze tylko krzyczy: Rupert, prowadzę gości, nie atakuj!, by z morderczej dziury strategicznie ulokowanej nad wejściem do wieży, nie posypały się na nasze głowy żadne kamienie. Gdybyśmy byli wrogami, zapewne właśnie wrzeszczelibyśmy z bólu, bo Rupertowi, proszę państwa, nawet by nie drgnęła ręka przed wylaniem nam na głowy galonów wrzącej cieczy.



Lord oddaje nas w ręce swojej uroczej i gadatliwej żony, a sam żegna się i znika. Wzywają go pewne sprawy. Lady okazuje się być równie gościnna jak jej mąż. Już po krótkich uprzejmościach pyta: would you like to eat some hedgehog pie? Nawet gdybym przed wizytą w zamku nie wypiła kawy i nie zjadła kawałka ciasta, nie skorzystałabym z propozycji zjedzenia potrawki z jeża. Zdziwieni? Zniesmaczeni? To dopiero początek. Bo Barnaby, nadworny kucharz, chwilę później wyjątkowo plastycznie kreuje przed nami wizję średniowiecznych przysmaków kulinarnych, a swoje opowiadania wzbogaca o sugestywne prezentacje.



Lady jeszcze przez pewien czas opowiada nam o różnych ciekawostkach. Zagłębia nas w tajniki średniowiecznej medycyny i nie waha się posłużyć naszymi skromnymi osobami, by dodać demonstracjom autentyczności i atrakcyjności. I choć oddając się w jej ręce nie wiem, czego na prawdę mam się spodziewać, i czy zaraz moja głowa nie poturla się po podłodze, podoba mi się ta nutka tajemniczości, ta niesamowita forma interakcji między dwoma stronami: przewodnikiem a zwiedzającymi. W Dalkey Castle każda wizyta jest inna i w znacznej mierze zależy od tej drugiej strony - od nas samych. Jakby mało było tego, że między aktorami jest rotacja i nigdy nie wiadomo na kogo się trafi, to przewodnicy dodatkowo dopasowują się do zwiedzających.




Kiedy Barnaby kończy już swój wymowny pokaz wzbogacony o efekty dźwiękowe i różne – niekoniecznie estetyczne – gesty, prowadzi nas wąską klatką schodową na sam szczyt wieży. I dopiero tu na nowo odzywa się rzeczywistość. Średniowieczne realia zostają samoistnie zepchnięte w kąt: u stóp wieży przejeżdżają kolejne samochody, ludzie nie mają na sobie starodawnych strojów, a budynki są jak najbardziej nowoczesne. Tylko Morze Irlandzkie jest takie samo jak w średniowieczu.



Współczesny to widok, ale mimo to trudno odmówić mu uroku w ten pogodny i słoneczny dzień. Łopocąca na wietrze flaga z wizerunkiem kóz przypomina o genezie nazwy – Goat Castle - jaką nadano zamkowi w średniowieczu. A wszystko to za sprawą dawnych mieszkańców twierdzy. Wbrew pozorom nie były to kozy lecz rodzina Cheevers. W pięknym i melodyjnym języku francuskim koza zwie się un chevre. I ta oto wspomniana koza widniała w herbie rodowym rodziny Cheevers.




W jednym z moich przewodników w paragrafie poświęconym zamkowi Dalkey umieszczono następującą informację: w ostatnim czasie ceny wstępu znacznie tutaj wzrosły i ciężko jest powiedzieć, że ten mały zamek wart jest tych 6 euro. Jest tylko jeden sposób, w jaki mogę ustosunkować się do tej wypowiedzi: bullshit! Jedna wielka bzdura. Sześć euro w istocie nie jest najmniejszą kwotą [ale nie jest to też żaden majątek!] za bilet wstępu, ale zdecydowanie odpowiednią do jakości zwiedzania. Wierzcie mi, że płaciłam więcej za dużo mniej ciekawe atrakcje turystyczne. Tu bawiłam się naprawdę wyśmienicie. Absolutnie nie żałuję wydanych pieniędzy – tym bardziej, że dostałam 15% zniżkę – a dla mnie najlepszym „produktem ubocznym” tej wizyty był nieschodzący mi z twarzy uśmiech.




Super było wysłuchać ciekawych historyjek Lorda, tych nieco obleśnych Barnaby i tych zadziwiających, padających z ust Lady. A jeśli rola królika doświadczalnego, otoczonego narzędziami wzbudzającymi co najmniej ciarki, nagromadziła w nas niepotrzebny stres, to doskonałą okazją do jego pozbycia się jest krzyk. Głośny, mający swoje źródło na dachu zamku. Co prawda krzyczymy „Hail to the king!”, ale zawsze to lepsze niż nic.



Dalkey jest naprawdę uroczym miastem. Może już nie jest tak ważnym portem jak kiedyś, ale ciągle zachowało swój niesamowity urok. I ciągle jest niezwykle pożądanym terenem mieszkalnym dla wielu irlandzkich sław. Jeśli moja rekomendacja nie jest dla was wystarczająca, to może ta od Bono, Meave Binchy, czy Van Morrisona to zmieni. Dalkey było/jest bowiem domem dla wielu znanych osobistości irlandzkiego świata i wiecie co? Wcale, ale to wcale mnie to nie dziwi.


niedziela, 7 lipca 2013

Stairways To Heaven, czyli spacerem po klifach w Howth


Wiedziałam, że kiedyś to zrobię, ale przez długi czas zabierałam się do tego jak pies do jeża. Mowa o pokonaniu szlaku klifowego w Howth. Ciekawiło mnie to, intrygowało i kusiło. Ale jednocześnie miałam nieco mieszane uczucia przez wzgląd na to, że fabryka wypuściła mnie na rynek z pewną wadą - lękiem wysokości. Takim częściowym, nie zaś jego ekstremalną postacią. I choć mój znak zodiaku sugeruje, że moim środowiskiem naturalnym jest woda, to jednak najlepiej czuję się na ziemi. Nie z głową w chmurach, nie stojąc gdzieś na szczycie kilkutysięcznika i nie pochylając się nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Bo w takich sytuacjach mój błędnik szaleje, a ja zwyczajnie mam ochotę schować się gdzieś w kącie, z pampersem pod ręką i nieograniczoną możliwością ssania kciuka.




Zanim zatem wybrałam się na klify w Howth, zrobiłam małe rozeznanie terenu. Wirtualne oczywiście. Przeczesałam Internet, bo koniecznie chciałam wiedzieć, co statystyka mówi na temat ofiar śmiertelnych. Rezultaty potwierdziły moje obawy - ludzie stamtąd spadają i to niekoniecznie ci z samobójczymi skłonnościami - ale jednocześnie nieco uspokoiły, bo wiedziałam już, czego mogę się spodziewać. Lepszy wróg znany od nieznanego. Doszłam do wniosku, że mając rozsądek za najlepszego towarzysza na szlaku, nic nie powinno mi się stać.




I to by było tyle, jeśli chodzi o moje w miarę mądre posunięcia. Bo to, co zrobiłam później, mogłoby posłużyć do napisania poradnika: „Czego nie robić przed wyjściem na szlak”. Na swoje kiepskie usprawiedliwienie mogłabym dodać tylko, że tego dnia tak naprawdę nie do końca wiedziałam, co będę robić w Howth. Najważniejszą sprawą było dotarcie do miasteczka, cała reszta miała znacznie mniejszą rangę.



Kiedy jednak znaleźliśmy się na miejscu, nasze nogi podstępnie zaczęły prowadzić nas w kierunku East Pier, a później w górę drogi. To, co pojawiało się przed naszymi oczami, coraz bardziej nam się podobało. Niebo przywdziało błękitne szaty, po wodzie sunęły żaglówki, a słońce obiecująco oświetlało nam drogę. Nim się obejrzeliśmy, staliśmy już przed niewielkim sklepikiem The Cliff Stop, jak się później okazało, jedynym takim przybytkiem na kilkukilometrowym odcinku. Stoliki, na których poukładano małe sterty z książkami, świeciły pustkami i choć miejsce nie oferowało zbyt ekskluzywnych warunków do wypoczynku, to jednak ceny były tu przystępne, a widoki na Oko Irlandii, czy pozostającą coraz dalej marinę, przyciągały skuteczniej niż najbardziej wyszukana reklama.





W sklepikowym ogródku zaś dumnie prezentowała się para psich olbrzymów, dogów niemieckich, jeśli się nie mylę. Bliskość stolików i psów, które oddzielał tylko niewielki płot, mogła świadczyć tylko o dwóch rzeczach: o łagodnej naturze dogów, albo o tym, że właściciel karmi je… klientami, co w dużej mierze tłumaczyłoby opuszczone stoliki i krzesła. W to pierwsze przestałam wierzyć, kiedy zobaczyłam jak dogi popisowo witają nieświadomego niebezpieczeństwa szczuropodobnego psa spokojnie tuptającego obok swojego właściciela. Dość powiedzieć, że siatka odgradzająca psy od drogi naciągnęła się chyba do granic możliwości, ale szczęśliwie wytrzymała napór masy psiego olbrzyma. Widać dogi uznały, że yorki i inne chihuahua więcej wspólnego mają ze szczurami niż psią rasą, bo ludzkie pieszczoty przyjmowały z wdzięcznością.



mniam, mniam, ale smaczna ręka!


Wchodząc na szlak cały czas miałam w głowie jedną myśl: pospaceruję sobie trochę, a potem wrócę do centrum Howth. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo naiwny tok myślenia prezentowałam. Bo na górze było tak fajnie, że absolutnie nie było mowy o powrocie. Spodobało mi się spacerowanie w takich okolicznościach przyrody, choć to był dopiero maj i wzgórze nie prezentowało się jeszcze w swej najpiękniejszej odsłonie. Mijający mnie ludzie tylko potwierdzali swoją obecnością to, co właśnie odkryłam: pięknie tu! Nie chciałam wracać na dół teraz, kiedy przede mną rozciągał się jeszcze taaaaki kawał drogi. Nie wróciłam, choć śmieszną ilością zabranej wody nie nasyciłoby się nawet Siedmiu Krasnoludków, a co dopiero trzy osoby.




Pierwszą część trasy pokonałam niemalże na haju. Nim się obejrzeliśmy, dotarliśmy do Summit Junction, punktu, w którym trzeba było podjąć decyzję: co dalej? Trzy z czterech szlaków zawracały w stronę Howth, tylko jeden z nich –  purple trail -  prowadził dalej i obiecywał jeszcze długą wędrówkę przez 1h 45 min. Popatrzyłam chwilę na wdzięczny obiekt, jakim była latarnia Bailey majaczącą w oddali i bez zastanowienia wkroczyłam na fioletowy szlak.




Druga część trasy przywitała nas nieco odmiennymi widokami, które w moim odczuciu wypadły odrobinę gorzej od tych, które miałam okazję podziwiać w pierwszej części. Ścieżka stawała się momentami naprawdę wąska i zarośnięta przez krzewy, które w wielu przypadkach próbowały się wydostać z ogrodów rezydencji bogaczy. Bywała też mocno wyeksponowana, dzięki czemu można było w całej okazałości podziwiać Doldrum Bay i Drumleck Beach.




Po naszym zapasie wody zostało już wspomnienie, a ja coraz bardziej poważnie zaczęłam rozważać możliwość pokonania dalszej trasy w samym bikini. Każda dodatkowa szmatka niemiłosiernie dawała o sobie znać i choć rzeczywista temperatura wynosiła wtedy kilkanaście stopni, ta odczuwalna była znacznie wyższa. Słońce prażyło bez przerwy, co zresztą zaowocowało później pierwszą tegoroczną opalenizną, choć by oddać prawdę, raczej wypadałoby napisać „spaleniem twarzy na raka”.




W tym momencie mieliśmy za sobą już mocno ponad 10 km i każdy dodatkowy wydawał się być nie lada wyczynem. Choć w przeszłości bywały takie sytuacje, w których musiałam udowadniać, że nie jestem wielbłądem, teraz bardzo pragnęłam nim być. Zmniejszyłoby się moje zapotrzebowanie na wodę, a ja mogłabym w pełni skoncentrować się na podziwianiu pejzażu i kolcolistu, który swą żółtą barwą znacznie uatrakcyjniał trasę.




W pewnym momencie przy życiu trzymała mnie tylko jedna myśl - ta o wodzie, którą w końcu będziemy mogli kupić, kiedy zboczymy ze szlaku i wyjdziemy na drogę prowadzącą do Howth. A kiedy wreszcie przed naszymi oczami coraz mocniej zaczął się zarysowywać The Summit Inn i pobliski sklepik, nasze obroty zwiększyły się dwukrotnie. Wiedzieliśmy, że przeżyjemy i usługi grabarza nie będą potrzebne.




Po wykupieniu całego zapasu wody i zregenerowaniu zapasu energii wszystko potoczyło się już z górki. I to dosłownie. Choć od parkingu, na którym znajdował się nasz pojazd, dzieliło nas jeszcze ze trzy kilometry, to ich pokonanie było śmiesznie łatwe. Od tej pory kroczyliśmy znaną i łatwą drogą, a w oddali coraz bardziej majaczyła niebieska woda w zatoce. Dotarcie do centrum Howth wiązało się już tylko z sielanką – zero jakiegokolwiek wysiłku, same przyjemności. A tych ostatnich nie pożałowałam sobie, kiedy dotarłam do mojego ulubionego sklepiku z książkami. Opuściłam go z torbą wypchaną sześcioma grubymi książkami, przy czym jedna była prezentem od sympatycznej pani właścicielki.




Ach, cóż to był za dzień! Ileż pięknych widoków, ileż emocji… Ile mądrości na przyszłość! Dwie z nich: w przyrodzie równowaga musi być zachowana i karma to mściwa bitch - dopadnie człowieka wszędzie, nawet na krańcu Europy. Pamiętacie, jak chwaliłam się, że w czasie jednej z wizyt w Howth znalazłam mapę Dublina i okolic? W czasie tego wyjazdu zgubiłam moją. Przechowywanie mapy w bluzie przewieszonej przez biodra to nie jest najlepszy pomysł. Mądrość trzecia: met.ie kłamie, nigdy więcej nie sugerować się ich prognozą pogody. Z szesnastu przepowiadanych przez nich stopni zrobiło się o kilka więcej.




Tego dnia przeszłam niemalże 20 km, wylałam z siebie siódme poty na szlaku, usychałam z pragnienia, wpadłam w krzaki robiąc miejsce biegnącemu przystojniakowi, wbiłam sobie oset w palec, pokłułam uda kolcolistem, ale i tak za nic nie cofnęłabym czasu, by wymazać choć jedno z powyższych wydarzeń. Bo spacer w słoneczny dzień po klifach w Howth to najprzyjemniejszy sposób na spalanie kalorii. A ponieważ ostatnio ktoś magicznie zamienił umiarkowany klimat Irlandii na ten tropikalny, to pogoda jest idealna do aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu. Howth czeka!




Tylko zabierzcie ze sobą kremy z filtrem ochronnym i dużą ilość wody. I nie ma się czego bać! Ścieżki nie są umiejscowione tuż nad pionowymi urwiskami. Jeśli zachowacie rozsądek, to nic Wam się nie stanie.