czwartek, 19 października 2023

Pobyt w najbardziej odosobnionym hotelu Irlandii - mieszczuchy dostają lekcję życia na wyspie Tory



Ostatnie chwile w latarni Fanad były rozprawianiem się z zawartością lodówki. Jako że przez minione dni nie zużyliśmy całego przywiezionego prowiantu, nasze śniadanie polegało na dojadaniu resztek, których nie chcieliśmy wieźć ze sobą na wyspę Tory, będącą naszym następnym punktem urlopowego programu.


Jako że w latarni nie było żadnego kociego ani psiego rezydenta, chcąc nie chcąc, w plecaku wylądował niezbędnik każdego Polaka-cebulaka, czyli zapas kiełbasy, z którą Połówek nie zdążył jeszcze się rozprawić. Ewidentnie przeliczył swoje możliwości - ja byłam wówczas świeżo upieczoną i dumną wegetarianką, zatem na moją pomoc nie mógł liczyć. 


Dlaczego o tym wspominam? Bo ta kiełbasa będzie mieć kluczowe znaczenie, o czym niedługo przeczytacie. 


Na Tory, najbardziej odległą wyspę Irlandii, leżącą kilkanaście kilometrów od brzegu Donegalu, można dostać się promem z miejscowości Magheroarty. Jeśli jesteś dorosłym mieszkańcem wyspy zapłacisz 10€, jeśli obcym - "jedynie" 28€ za bilet w dwie strony. 


Tu warto dodać, że port w Magheroarty jest portem pływowym, co oznacza, że czasami rejsy mogą zostać niespodziewanie odwołane. Warto tego pilnować, ale nawet jeśli się zagapicie i zapomnicie, a łódź nie wypłynie, możecie miło spędzić czas na tamtejszej plaży, podziwiając Tory z daleka. 


To zdecydowanie jedna z najładniejszych irlandzkich plaż - tony i kilometry złocistego piasku, choć i tu trzeba mieć się na baczności w czasie pływania ze względu na prądy strugowe. Ratownika nie ma, więc każdy pływa na własną odpowiedzialność. 




Statek jest promem przeznaczonym wyłącznie dla pieszych pasażerów, nie można zabrać na jego pokład samochodu. Zresztą, Tory jest tak kompaktową wyspą, że nie jest on do niczego potrzebny. Cały jej urok polega na tym, że można ją obejść w ciągu jednego dnia, a w te najbardziej malownicze zakątki i tak byście nie dotarli żadnym autem. 


Szczęście dopisywało nam podwójnie, bo choć dno zatoki było w dużej mierze odsłonięte, to jednak było wystarczająco dużo wody, by łódź mogła płynąć. A jakby tego było mało, od samego rana towarzyszyło nam intensywne słońce. 


Pasażerów było całkiem sporo, zdecydowanie więcej niż miejsc siedzących, więc jeśli komuś szczególnie zależy na tym, by siedzieć w czasie rejsu, który w naszym przypadku trwał godzinę bez trzech minut, to powinien zjawić się odpowiednio wcześnie.


Mnie akurat to nie przeszkadzało, bo ja na każdej łodzi zawsze zachowuję się jak nawiedzona - jakbym widziała morze po raz pierwszy w życiu. Nie wiedział tego jednak siedzący za mną dżentelmen, który zaproponował mi, abym sobie usiadła (na jego miejscu, nie na jego kolanach), co było oczywiście bardzo miłe, ale odmówiłam mu, argumentując, że wolę jednak stać niż siedzieć (że nie wspomnę, o ile łatwiej robi się wtedy zdjęcia). Ostatecznie sam uznał wyższość stania nad siedzeniem, bo chwilę później dołączył do mnie i innych stojących, stwierdzając, że już się wystarczająco wysiedział w samochodzie. I w ten oto sposób, opierając się o reling, spędziliśmy resztę tej przyjemnej przeprawy. 


Godzinę później, o 12;30, już byliśmy na wyspie i zmierzaliśmy do hotelu, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. I tu po raz pierwszy spotkało nas małe rozczarowanie - pokój, który według Bookingu miał być gotowy już od 12:00, nie był. Dowiedzieliśmy się za to, że za jakieś pół godziny może być do naszej dyspozycji. Dzielnie przyjęliśmy to na klatę, to w końcu tylko 30 minut, i udaliśmy się do zachęcająco wyglądających "separatorów covidowych" umieszczonych przed hotelem, gdzie zamówiliśmy kawę i ciacho, aby umilić sobie to półgodzinne oczekiwanie na pokój. 



Powiadam Wam, że był to świetny pomysł, bo zarówno kawa jak i ciasto były wyborne, przez co jeszcze bardziej pozytywnie wpłynęły na nasze samopoczucie. Po posiłku, z którym wcale się nie spieszyliśmy, ponownie usłyszeliśmy te same słowa: pokój jeszcze niegotowy, a do tego zapewnienie, że pokojówka zajmie się nim w pierwszej kolejności - mimo że nie robiliśmy problemu z tego powodu. Nawet gdybyśmy chcieli, to i tak byliśmy zbyt rozleniwieni tą anielską przekąską. 


Dłuższe siedzenie przed hotelem nie miało jednak większego sensu, zaczęliśmy więc kierować się do pobliskiego sklepiku, aby uzupełnić zapas wody. Mieliśmy bowiem ambitny i intensywny plan zwiedzania na ten dzień - kilkanaście kilometrów w prażącym słońcu, w zasadzie bez większych szans na schowanie się przed nim. Tory jest praktycznie bezdrzewna. 


Jako że dopiero co zjedliśmy po kawałku ciasta, nie czuliśmy potrzeby kupowania czegokolwiek do jedzenia na nasz dalszy pobyt - wzięliśmy jedynie trzy butelki wody, co łącznie dało nam trzy litry, a po jakieś inne zachcianki mieliśmy wrócić do sklepu później. W swojej genialności nie przyszło nam, rozpuszczonym mieszczuchom, do głowy, że to jest wyspa "na środku" Atlantyku - że tu życie płynie inaczej, wolniej, w swoim tempie.


Pokój, do którego ostatecznie dostaliśmy się o drugiej, okazał się mocno rozczarowujący. Poczułam się jak ofiara PhotoShopa. Na zdjęciach pokoje wyglądały skromnie, ale czysto i ładnie. Tymczasem nasz miał brudny i poplamiony dywan, stare biurko z wieloma śladami po gorących kubkach, okropnie niewygodny i umorusany fotel. A do tego wystrój bardzo... włoski. Gdzie rzucisz okiem, tam... włoski! Na boku wanny - długie włosy. W kubku (!) koło czajnika dwa krótkie włosy. 


Dobrze chociaż, że pościel była świeża i czysta. Mimo wszystko łóżka jednak pozostawiały trochę do życzenia. Kiedy wieczorem leżałam w swoim (jednoosobowym) i patrzyłam na to dwuosobowe Połówka, naprzeciwko mnie, dostrzegłam coś, czego wolałabym nie widzieć: plamy na jego lambrekinie łóżkowym. Ta część pościeli na pewno nie była zmieniana po każdym gościu, ani nawet drugim. Myślę, że z powodzeniem można by było wyizolować z niej kilka profili DNA: dziwne plamy i krótkie włoski (nawet nie chcę wiedzieć jakiego pochodzenia), a spod materaca, który nieco się przesunął, wystawały kawałki chipsów. Smacznych snów ;) 


W łazience zepsuty kurek z zimną wodą, kręcił się wokół własnej osi, ale woda z niego nie leciała, z kolei z zaworu z gorącą płynęła jedynie chłodnawa woda. I to się już nie zmieniło przez cały nasz pobyt. Ponieważ jednak gorącą wodę mieliśmy jedynie po zagotowaniu w czajniku, to nie było też potrzeby korzystania z zepsutego pokrętła z zimną. 


W hotelu jest kilkanaście pokoi z łazienką, w tym niektóre na piętrze. Nad nami mieszkały słonie. Tak ich nazwaliśmy na prywatny użytek. Rodzina z dziećmi, która wydawała takie dźwięki i tak tupała, że z powodzeniem można ich było wziąć za stado ryczących słoni, i doprawdy nikt nie mógłby mieć o to pretensji. 


Tak się szczęśliwie złożyło, że pokojowy sufit wytrzymał te wstrząsy na poziomie 2-3 w skali Richtera, za to w drodze powrotnej z klifów z hukiem runął nasz światopogląd ;) Kiedy styrani tą wędrówką jak sandały Włóczykija, z gardłem wysuszonym jak piasek Sahary, stanęliśmy późnym popołudniem u progu wyspiarskiego sklepiku, zastaliśmy złowrogą pustkę. Taką samą, jaką mieliśmy w swoich brzuchach. 


Przy wymownej ciszy, a w zasadzie to melodii kiszek odgrywających nam marsza pogrzebowego, dotarliśmy ostatkiem sił do hotelu. Po zapasach wody nic już nam nie pozostało. Spacerując po rozgrzanej Tory, wypiliśmy wszystko, co do ostatniej kropli. Pragnienia i apetytu mógłby nam pozazdrościć sam smok wawelski. 


Ratunku szukaliśmy w hotelu u recepcjonistki, licząc na to, że uda nam się coś przekąsić - okazało się jednak, że hotelowa restauracja nie dość, że jeszcze nie jest otwarta, to do tego jest już całkowicie zarezerwowana. Padł na nas blady strach, bo to oznaczało przymusową głodówkę przez co najmniej 15 godzin, aż do śniadania na drugi dzień. Piętnaście godzin z wysuszonym gardłem, z burczącym brzuchem - jak żyć, panie premierze? 


Kiedy staliśmy tak jak dwa słupy soli i  układaliśmy w głowie testament, podeszła do nas starsza pani (jak się później okazało, Mary, właścicielka hotelu) i spytała, czy może w czymś pomóc. Błyskawicznie wyłuszczyłam jej całą sytuację, że głodni, że spragnieni, że sklepik zamknięty, że restauracja już zarezerwowana, że nie ma już dla nas ratunku i że może być ostatnią osobą, z którą rozmawiamy. 


Mary, dwukrotnie ode mnie starsza, zapytała jedynie, czy jesteśmy gośćmi hotelowymi, i w uspokajającym geście położyła mi dłoń na przedramieniu. Byłam niemal przekonana, że zaraz śpiewnym tonem popłyną z jej ust słowa piosenki Swedish House Mafia: "Don't You Worry, don't you worry, child, see heaven's got a plan for you..." 


I niczym anioł zesłany prosto z niebios powiedziała, że restauracja co prawda jest zarezerwowana, ale jeśli teraz wybierzemy coś z menu, to kucharz nam to ugotuje jeszcze przed otwarciem restauracji - będziemy musieli tylko zjeść i zwolnić stolik, zanim przyjdą goście (ale to akurat był najmniejszy problem - w tamtym momencie zjadłabym konia z kopytami, a jednocześnie pobiła rekord Guinnessa w prędkości. I pewnie poprosiła jeszcze o źrebaka na deser). 


To, co się z kolei działo w hotelowym pokoju, zaraz po otrzymaniu tej informacji, stanowi jeden z najbardziej wstydliwych momentów mojego życia. Zaraz po przekroczeniu drzwi naszego pokoju rzuciliśmy się jak dwa wygłodniałe psy na tę kiełbasę, którą przywieźliśmy ze sobą z latarni. Szlag trafił mój prawie trzymiesięczny detoks od mięsa. Z wielkim apetytem opędzlowałam kiełbasę Połówka. Ten zaś, zrywając boki ze śmiechu ("to co, wegetarianizm kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwy głód?"), wyjął telefon i zaczął robić mi zdjęcia jak największa hiena cmentarna. Gdybym była celebrytką, a on śledzącym mnie papparazzo, oglądalibyście je teraz na Pudelku prawdopodobnie pod jakimś clickbaitowym tytułem. 


Może nie był to największy kawałek kiełbasy, ale swoją rolę spełnił - uciszył grające kiszki. Z depresyjnego marsza pogrzebowego przerzuciły się bowiem na żwawego marsza Mendelsona. To z kolei pozwoliło nam we względnym komforcie doczekać na wybrane potrawy. 


Całe, dość stresujące doświadczenie, wyszło nam ostatecznie na plus - mieliśmy bowiem całą zamkniętą restaurację tylko dla siebie i dedykowaną obsługę pani kelnerki, która ewidentnie stawała na rzęsach, abyśmy czuli się dobrze zaopiekowani. Było klimatycznie, nastrojowo i na wysokim poziomie: z zapalonymi świecami, z bukietem świeżych lilii, z błyszczącą zastawą... Potrawy zaś to było prawdziwe niebo w gębie. Ja zamówiłam zupę i makaron, Połówek: chowder, purée ziemniaczane z kurczakiem i krążkami cebulowymi. Skusiliśmy się też na kawałek ciasta. Wszystko było W Y B O R N E. Na koniec serdecznie podziękowaliśmy za tę jakże miłą przysługę, zostawiliśmy 11 euro napiwku za posiłek, który kosztował nas niecałe 60 euro, i pochwaliliśmy kucharza. Pani kelnerka odpowiedziała, że zaraz mu to przekaże, bo to jego drugi dzień w nowej pracy i z pewnością przyda mu się taki pozytywny komentarz. 


Podsumowując tę opowieść: wyspa Tory zdyscyplinowała nas niczym bezmyślne dzieci. W miejscach takich jak to, życie toczy się inaczej, o czym ludzie tacy jak my, mieszczuchy świeżo wyciągnięci z wyścigu szczurów, wydają się zapominać. 


Ci, którzy wychowali się tu od maleńkości, nie znają innego życia. Nikt codziennie nie przypomina małym dzieciom, by nie rozmawiały z nieznajomymi. Tu małe dzieci wychowuje cała wioska w myśl piosenki Majki Jeżowskiej - "Wszystkie dzieci nasze są". 


Kiedy pierwszego dnia szliśmy na klify, na środku drogi zatrzymał się mały chłopiec na rowerku (w zasadzie to się przewrócił), by spytać, czy może widzieliśmy jego tatę, bo właśnie go szuka. W istocie, mijał nas tajemniczy brunet na quadzie popołudniową porą, mały potwierdził, że to jego tata, więc wskazałam mu drogę do centrum wyspy, gdzie znajduje się hotel. 


Jako zdeklarowana mizantropka sama nie byłam pewna, czy zazdrościć mu, czy też współczuć. Najwyraźniej nikt go jeszcze nie uświadomił, że ludzie są źli, a świat nie jest bajkowy. 


 

 

***

Więcej wpisów o fascynującej wyspie Tory znajdziecie poniżej:

1. Wstęp - tu

2. Muzyka i malarstwo w życiu jej mieszkańców - tutaj

3. Król Tory, wierzenia, zabobony i przesądy - tu 

4. Niesamowita historia o tym, jak powstał jedyny na wyspie hotel - tu

wtorek, 10 października 2023

Krótkotrwałe babie lato

Ależ przyjemny i ciepły weekend za nami - nie spodziewałam się, że w drugi tydzień października wejdziemy z temperaturą wynoszącą 23 stopnie! Sobota i niedziela były co prawda o dwa stopnie chłodniejsze, i choć nie do końca była to aura na paradowanie po plaży w bikini, to mimo wszystko udało mi się wysuszyć w ogródku mnóstwo rzeczy.

Niestety te dwa cieplejsze dni nie osuszyły wystarczająco gruntu, więc trawa nie nadawała się do koszenia. Pozostaje nadzieja, że jeszcze uda się ją skosić przed nadejściem zimy. Jej zieleń potrafiłaby zmylić niejednego - w takie łagodne dni, jak te minione można z powodzeniem zapomnieć, że mamy już jesień, a nie lato. O tym drugim nie dają mi zapomnieć moje kwitnące kwiaty. Chciałam wywiesić jesienny wieniec na drzwi, ale jakoś tak dziwnie, kiedy jeszcze nie przekwitły letnie kwiatki. Dam sobie jeszcze trochę na wstrzymanie. 


Tu muszę wspomnieć o moim tegorocznym odkryciu - gazanii. Jaka to wdzięczna i bezproblemowa roślina! Wypatrzyłam ją kilka miesięcy temu na dziale ogrodniczym Woodie's, a ponieważ od razu wpadła mi w oko, a do tego nie była droga, bez wahania zapakowałam ją do koszyka, usprawiedliwiając się w myślach, że jeśli nawet ją niechcący uśmiercę, to nie będzie wielkiej straty, bo nie zapłaciłam za nią chyba nawet 3 euro.

O tym, jak małej wiary człowiekiem jestem, doskonale świadczy fakt, że wcisnęłam ją do doniczki wraz z bratkami, spodziewając się, że pewnie za jakiś czas zobaczę uschniętego kikuta. Ku mojemu zaskoczeniu gazania rosła jak magiczna fasolka i była wdzięcznym obiektem do obserwacji. Zamykała swoje pąki na noc, w ciągu dnia z kolei ochoczo wystawiała główkę do słońca, przez co wyglądała jak minisłonecznik. 


Jak niedawno wspominałam, miałam właśnie w tym czasie być w Szkocji, ale ostatecznie do wyjazdu nie doszło. Nieco żal mi było tego niedoszłego urlopu, ale już mi całkowicie przeszło. Monitorowałam bowiem tamtejszą pogodę i z ulgą odnotowuję, że u szkockich sąsiadów źle się w tym czasie działo. Co ciekawe, było znacznie chłodniej i bardziej mokro niż w Irlandii. Zamiast rozpaczać, że nie włóczę się po szkockich klifach i nie oglądam się za przystojnymi Szkotami w kiltach, od razu poczułam się lepiej. Nic tak nie poprawia humoru jak niedola sąsiada! 


W ramach wyrabiania dobrych nawyków zaczęłam częściej pisać, jak być może już zdążyliście zauważyć. Do tej pory wyglądało to tak, że mój perfekcjonizm/OCD, albo nadmierny samokrytycyzm - sama nie wiem - nie pozwalał mi tego robić. Bowiem postów, z których naprawdę byłam dumna i zadowolona było w rocznym rozrachunku może kilka. Z pewnością można by było zliczyć je na palcach jednej ręki. Jak się można domyślić, blokowało mnie to - część wpisów nigdy nie ujrzała światła dziennego, bo wylądowała głęboko w szufladzie, część nigdy się nie narodziła, bo temat umierał śmiercią naturalną, niegodzien w moich oczach, aby go w ogóle poruszać. Sabotowałam samą siebie, ale przy okazji sami obrywaliście rykoszetem. Nie pokazałam Wam przez to wielu wspaniałych i naprawdę ciekawych miejsc. 


Chciałabym to zmienić. Nie piszę żadnych rozpraw habilitacyjnych, które muszą być na tip-top, bo inaczej źle odbije się to na mojej karierze naukowej. Piszę zwykłego bloga. Nikogo nie przymuszam do czytania. To jest mój prywatny pamiętnik - jeśli kogoś interesuje, to czyta, jeśli nie, nie musi. W sieci nadal jest zatrzęsienie innych stron internetowych. Przy odrobinie wysiłku każdy znajdzie coś dla siebie.

Muszę przyznać, że taki sposób rozumowania okazał się dla mnie bardzo wyzwalający. Fajnie jest dać sobie pozwolenie na bycie niedoskonałą. Sama zresztą czytam trochę blogów i nie każdy wpis jest dla mnie tak samo interesujący, jedne uważam za lepsze, inne za gorsze - zupełnie normalna rzecz. To TYLKO blogi - wirtualne pamiętniki. Kiedy jednak zastanawiam się nad tym, co jest dla mnie najważniejsze w przypadku tych blogerów, to za każdym razem udzielam tej samej odpowiedzi - to że są i że piszą. 


Fajny to był weekend. Ponownie zagraliśmy w grę planszową "Marvel Zombies: A Zombicide Game", jednak po raz pierwszy z wszystkimi pomalowanymi figurkami. 


Połówek dokonał niemożliwego i ukończył malowanie wszystkich postaci (a było ich prawie 100). I nawet całkiem fajnie mu to wyszło. Podziwiam jego cierpliwość i zaangażowanie. Ja bym z pięć razy jajo zniosła. 


Po raz drugi w tym jesiennym sezonie zrobiłam szarlotkę - jedną dla szefa (ciamkał w zachwycie), i jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Zrobiłam też placki ziemniaczane, do czego zainspirował mnie Połówek, stwierdzając "zjadłbym coś dobrego". Trochę wjechał mi tym stwierdzeniem na ambicję - stałam się straszna nudziarą w kuchni, i już sama jakiś czas temu doszłam do wniosku, że już najwyższa pora nieco poeksperymentować z nowymi daniami. Macie coś, co uwielbiacie, a co jednocześnie jest szybkie i proste? Nie cierpię długich i skomplikowanych przepisów. 


Chciałam też zrobić jakieś przetwory na zimę, najlepiej to ukisić ogóry, ale niestety w polskim sklepie same nieciekawe i miękkie fajfusy! Szkoda na nie zachodu. Czas chyba zadzwonić do znajomego, który sam hodował i sprzedawał ogórki gruntowe. Może jeszcze nie jest na to za późno?

sobota, 7 października 2023

Na jesienne wieczory - do koca i herbaty

Dużo czytam, ale rzadko o tym piszę, chyba głównie dlatego, że mierzę Was swoją miarką - z reguły nie sugeruję się cudzymi poleceniami i nie oczekuję, że ktokolwiek zasugeruje się moimi, stąd też wpisy takie jak ten są według mnie zbędne i mało interesujące. 


Jestem już na takim etapie życia, że doskonale wiem, co lubię, mam swoich sprawdzonych autorów, nie zawsze zresztą renomowanych bądź modnych, i wiem też, że to, co często bywa okrzyknięte przez innych hitem, zwyczajnie mi nie podchodzi.

Trochę też wyrosłam już z czytania Balzaca i Dostojewskiego. Po latach zagłębiania się w obowiązkowych klasyków literatury, wieloletniego odhaczania kolejnych pozycji z listy lektur, teraz czytam dla własnej przyjemności i relaksu. I jest mi z tym naprawdę dobrze.  

Jesień to jednak taka pora roku, która sprzyja siedzeniu pod kocem z nosem w książce. A ponieważ już dawno nie było tutaj wpisu z tej serii, to doszłam do wniosku, że pokażę Wam kilka z przeczytanych pozycji. 


Zacznę może od dwóch książek o podobnej tematyce: "13 rzeczy, których nie robią silni psychicznie ludzie. Zaryzykuj zmianę, staw czoło własnym lękom i ćwicz się w dążeniu do szczęścia i sukcesu" Amy Morin i "Reguły pięciu sekund" Mel Robbins. Obydwie dotyczą samorozwoju - tę pierwszą przeczytałam już jakiś czas temu, tę drugą niedawno rozpoczęłam i już wiem, że z tego duetu zdecydowanie bardziej odpowiadała mi ta pierwsza. 

Być może pomyślicie sobie teraz: "eee, to nie dla mnie". Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ten poradnik jest dla wszystkich. Dla każdego, bez wyjątku. Tak, dla Ciebie też.

Z całym szacunkiem, ale nie wierzę, że jesteście chodzącymi ideałami, które nie muszą dopieścić jakiegoś konkretnego aspektu swojego życia. Nie wierzę, że w tych trzynastu rozdziałach dotykających różnej tematyki/problemów, nie znajdziecie siebie. Ja znalazłam. I było mi wstyd. Nie wszędzie, nie w każdym, ale jednak były takie rozdziały, które - mogłabym przysiąc - zostały stworzone z myślą o mnie. Były też takie, które w ogóle mnie nie dotyczyły.

Autorce "13 rzeczy..." z pewnością nie można zarzucić, że nie jest silna psychicznie ani inspirująca. W wieku 23 lat Amy niespodziewanie straciła matkę, co miało na nią druzgocący wpływ. Kiedy już oswoiła się ze stratą i nauczyła żyć w nowej rzeczywistości, los wymierzył jej kolejny bolesny cios. Cios, który niejednego potrafiłby znokautować. W dniu trzeciej rocznicy śmierci matki znów straciła ukochaną osobę - tym razem męża. Tym razem również niespodziewanie. Lincoln zmarł na zawał serca. Był jej rówieśnikiem, miał tylko 26 lat. A wraz z jego śmiercią umarły ich wspólne plany na przyszłość. Jeśli tylko macie w sobie choć odrobinę empatii, to z pewnością możecie sobie teraz doskonale wyobrazić, co autorka musiała wówczas czuć.

Amy mogła zatracić się w błędnym kole i labiryncie pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi: dlaczego to właśnie ją spotykają te wszystkie nieszczęścia, dlaczego inni mają łatwy i przyjemny żywot, a ona po raz kolejny zmaga się z cierpieniem i bólem? Dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO?! Pytanie stare jak świat.

Zamiast tego któregoś dnia po prostu usiadła i sporządziła listę trzynastu rzeczy, z którymi musiała się rozprawić, aby znów zacząć żyć. Nie wegetować, tylko właśnie żyć pełną parą. Każdy z nas ma swoje nawyki: jedni więcej tych dobrych, inni - tych złych. Każdy ma mieszankę dobrych i złych. I to przeważnie te złe stają nam na przeszkodzie w osiągnięciu obranych celów (jakiekolwiek by one nie były). Jeśli uda nam się je wyeliminować, albo chociaż znacznie zredukować, tym samym znacząco poprawimy swój komfort życia, oraz zwiększymy szanse na sukces i szczęście. Przede wszystkim jednak staniemy się mentalnie silniejsi, co pozwoli nam lepiej radzić sobie z życiowymi problemami.

Okładka paskudna, zawartość bardzo ciekawa - naprawdę rozważam kupno własnego egzemplarza. 


"Regułę pięciu sekund" nie czyta mi się już tak dobrze jak jej poprzedniczkę, choć jest to szybka i nieskomplikowana lektura. Na pewno sporo brakuje jej do ideału, jej objętość jest sztucznie nadmuchana niczym cyce Pameli Anderson, ale jednak robi to, co obiecuje na okładce - uczy jak za pomocą prostej reguły dążyć do realizacji swoich planów, i jak się skutecznie motywować do akcji. Bez czekania na odpowiednią koniunkcję planet, na idealne warunki, które przecież NIGDY nie wydają się być odpowiednie. Każdy prokrastynator wie, o czym mowa.

"Później", "nie teraz", "jutro", "od poniedziałku", "od nowego roku" - jeśli te hasła mówią Ci więcej, niżbyś chciał(a), to chyba najwyższy czas zapoznać się z Mel Robbins. Autorka udziela też motywujących mów, które można znaleźć na YT, ale jeszcze ich nie odsłuchiwałam, choć planuję.

Czy reguła pięciu sekund faktycznie działa? Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz. Mel, która niegdyś znajdowała się w fatalnej sytuacji życiowej, zawodowej i rodzinnej, zdecydowanie pomogła. Setkom tysięcy obcych również, czego dowody znajdziecie w książce. 


Po "Wild Atlantic Women" ("Kobiety dzikiego Atlantyku" - moje własne tłumaczenie) sięgnęłam zachęcona krótką recenzją, na którą przypadkowo natrafiłam w moim lokalnym tygodniku. Wydała mi się intrygująca z kilku powodów - po pierwsze, ze względu na samą autorką, Gráinne Lyons, która znalazwszy się na życiowym zakręcie, postanowiła odbyć wędrówkę wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii - wędrówkę śladami jedenastu inspirujących i nietypowych Irlandek, o których czasami się już tutaj nie pamięta. Przyznam, że część bohaterek Gráinne była mi znana (i to o nich czytałam z największym zainteresowaniem), sporej części jednak w ogóle nie kojarzyłam. Chwała i cześć autorce za przybliżenie mi ich sylwetek.

Jako że uwielbiam książki o podróżniczej i irlandzkiej tematyce, a ta łączyła je w jedno, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Na szczęście była dostępna w mojej bibliotece, a jej lektura sprawiła mi dużo przyjemności. Doskonale też spełniła swoją edukacyjną rolę - poszerzyła moje horyzonty. Podobało mi się w niej to, że nie była nudnym i suchym zlepkiem historycznych informacji, od których stronię, lecz zawierała wiele osobistych przemyśleń autorki. 


Nie wiem, jak Wy, ale ja nierzadko mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których mężczyźni nienawidzą kobiet. Widzę to najczęściej w czasie korzystania z Instagrama, gdzie mali i zakompleksieni faceci (armia wyhodowana przez TikTokera Andrew Tate'a, typa, który nawet nie zasługuje na miano mężczyzny) dają upust swoim mizoginistycznym poglądom.

Czasem wprost nie mogę wyjść z podziwu, jak do zupełnie niewinnych filmików potrafią dorobić swoją hejterską ideologię oraz wykrzywić do granic możliwości postulaty feminizmu. Dziwi mnie jedynie, że są jeszcze na tym świecie przedstawicielki płci przeciwnej, które chcą mieć do czynienia z tym osobnikiem.

W zasadzie to nie powinna mnie dziwić mowa nienawiści tego osobnika i jego seksistowskie, mizoginistyczne poglądy, wszak jego kickbokserska kariera wpłynęła negatywnie na jego zdrowie. Ktoś taki jak on może mieć już jedynie papkę zamiast mózgu. Mózgojad nie miałby czego u niego szukać. Wkurza mnie tylko to, że takie zero robi pranie mózgu milionom młodych mężczyzn.

Dlatego też, na przekór wszystkim tym, którzy głoszą mądrości o tym, że kobiety są głupie i bezwartościowe, wspominam tu o "Wild Atlantic Women", która jest nowością na wydawniczym rynku. Nie dajmy się uciszyć i nie dajmy odejść w zapomnienie kobietom, które wielokrotnie wyprzedzały swoją epokę, mimo że wielu ludzi, w tym właśnie mężczyzn, chciało je stłamsić i zgnieść jak karalucha. 


"Ragged Edge" to już ostatnia pozycja na mojej czytelniczej liście. Książka, po którą jeszcze do niedawna raczej bym nie sięgnęła, bo jej tematyka nie leży w obrębie moich zainteresowań.

Jeśli jeszcze się nie domyśliliście po okładce, dotyczy ona niezwykle popularnych i znanych na całym świecie wyścigów motocyklowych, Tourist Trophy, które od 1907 roku odbywają się niemal nieprzerwanie (pandemia się kłania) na Wyspie Man. Autor obiecywał "brutalnie prawdziwą historię najniebezpieczniejszego wyścigu motocyklowego na świecie" i właśnie to dał czytelnikom.

Zawsze podobały mi się piękne samochody, nigdy jednak nie byłam Perettim ani Sebą z A1 za nic mającymi ludzkie życie (pal licho ich własne!). Nie do końca więc rozumiałam ideę "need for speed". Sama stoję bowiem po przeciwnej stronie barykady - nie dość, że nie byłam nigdy specjalnie kompetytywna, to do tego nie odczuwam potrzeby podnoszenia sobie poziomu adrenaliny. Dopaminę czerpię ze znacznie bardziej bezpiecznych, ale też nudnych źródeł. Jestem nudziarą i jest mi z tym całkiem dobrze.

Zawsze jednak odczuwałam swoisty głód wiedzy i chciałam poznać tajniki ludzkiej psychiki. Moją siostrę pewnie do dziś dręczą koszmary nocne - ileż to razy chodziłam za nią, niczym bohater "Tata, a Marcin powiedział..." i pytałam "a dlaczego...?"

Jeśli kiedykolwiek łapaliście się za głowę, śledząc szaleńcze prędkości rozwijane na torze TT przez jej uczestników, i zadawaliście podobne do moich pytania, to ta książka udzieli Wam na nie odpowiedzi, a już na pewno doskonale przybliży punkt widzenia samych zainteresowanych - uczestników wyścigów TT. A także pozwoli zrozumieć, co takiego w nich jest, że nawet po wielu tragediach (zdarzało się bowiem, że w wyścigach ponosiło śmierć kilku członków tej samej rodziny) nadal znajdują się śmiałkowie jadący ze swoimi maszynami na Wyspę Man (w samym 2022 roku śmierć poniosło pięciu uczestników). W poszukiwaniu wrażeń, adrenaliny, poklasku.

Niezwykle zdziwiło mnie to, że w jednym z rozdziałów Gary Thompson dokładnie opisał to, co ja często odczuwam, mimo że źródła tych odczuć są w naszym przypadku zupełnie inne - u niego związane z wyścigami, całym tym zamieszaniem wokół nich, u mnie zaś z podróżami, a raczej powrotami z urlopów i trudnymi próbami ponownego zaadaptowania się do szarej rzeczywistości:

"After the TT is over it's almost as if you've had an out-of-body experience and it didn't really happen. It's surreal, and it's a real downer. (...) Going back to normality is horrible and it takes me about two weeks to adjust".

Zawsze miło wiedzieć, że nie jest się osamotnionym w swoich odczuciach i że ktoś inny czuje dokładnie tak samo. Zawsze bowiem wydawało mi się, że coś ze mną nie tak - to uczucie rozbicia i przygnębienia, ten długi, dwutygodniowy czas potrzebny na aklimatyzację... Dziś już wiem, że inni też przez to przechodzą.

Ta książka pobudziła mnie też do rozważań z serii "co by było gdyby?". Zastanawialiście się kiedykolwiek, co byście zrobili, gdyby Wasza najukochańsza osoba na świecie oznajmiła Wam, że decyduje się na coś, czego Wy nie popieracie - na ogromne ryzyko zagrażające jej zdrowiu/życiu albo wręcz to życie kończące? Co wówczas zrobilibyście? Uszanowalibyście jej prawo do swojej śmierci, czy też może próbowalibyście wpłynąć na jej decyzję? Miałam mnóstwo takich myśli najpierw po obejrzeniu filmu "Me Before You" ("Zanim się pojawiłeś"), a  później po lekturze "Ragged Edge". 


Każda z tych lektur była na swój sposób ciekawa. Przede mną jeszcze dwa grubaśne tomiska autorstwa Camilli Lackberg i Henrika Fexeusa. Niby jestem ciekawa, jak wyszła im ta współpraca, ale przeraża mnie rozmiar tych książek! Muszę się do nich odpowiednio zmotywować - chyba już czas zastosować rady wyczytane w powyższych poradnikach ;-)

Ciekawa jestem, czy któraś z tych książek Was zainteresowała, i czy macie odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania. Piszcie śmiało.

niedziela, 1 października 2023

Córka marnotrawna powraca na blogowe łono

Ale mnie tu dawno nie było!

To znaczy, byłam i nie byłam. Co prawda nic nie pisałam, choć Bóg mi świadkiem, że były takie dni, kiedy miałam wenę i chciałam! Gdzieś tam jednak w tle byłam obecna i czuwałam, jak zatroskana matka nad kołyską chorego niemowlaka.

Wchodziłam czasem na bloga, aby sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze zagląda, i za każdym razem myślałam sobie, że trzeba napisać coś nowego, bo ten stary wpis jest już mocno przeterminowany i zapewne odbija się Wam nim jak po ciężkostrawnym posiłku. 

Po upałach, będących tematem przewodnim ostatniego posta, pozostało już tylko wspomnienie i coraz bardziej wypłowiała opalenizna - namacalny dowód minionego lata, choć niektórzy twierdzą, że go w tym roku nie było. Po tym pierwszym tygodniu września, jakże nietypowym i gorącym, wszystko wróciło już do irlandzkiej normy - temperatury znacząco spadły, a moje znajome zmarzluchy znów zaczęły regularnie rozpalać wieczorami ogień, narzekając jak zimno i nieprzyjemnie. Mnie póki co z powodzeniem wystarcza ulubiony koc.

Deszcz na nowo stał się naszą codziennością, i choć ani razu nie było tak źle, jak ma to miejsce w Nowym Jorku, mieliśmy już pierwszy poważniejszy sztorm zrywający dachy (to na szczęście w innym hrabstwie), a koty zgodnie przeszły w tryb jesienno-zimowy, który objawia się tym, że teraz śpią więcej i dłużej, oraz niechętnie wychodzą na podwórko. Baczniej przyglądam się też Małemu, który ostatnio wydaje mi się niezdrowo osowiały - zawsze był zlepkiem wszystkich kocich nieszczęść i dolegliwości, to mu jednak nigdy nie przeszkadzało być pełnym energii i szczęścia wariatem, teraz chyba jednak doszło mu coś nowego, więc w tym tygodniu czeka go wizyta u weterynarza, z czego na pewno nie będzie zadowolony, ale ciii - nic mu nie mówcie, niech jeszcze przez te dwa dni żyje w słodkiej nieświadomości.

I tak właśnie oto, zupełnie niepostrzeżenie, wskoczyliśmy w październik, który jest dla mnie miesiącem dość rozrywkowym, jeśli chodzi o urodziny/imieniny moich bliskich, toteż jutro w ruch znów idą kartki okolicznościowe, które zapewne będą szły do adresatów z tydzień (ech, kiedyś to było! Pamiętam czasy, kiedy wysyłałam do domu list, a on był już w Polsce dwa dni później). Przyznam też, że coraz częściej myślę o nadchodzącym Bożym Narodzeniu, w czym na pewno nie pomagają oferty sklepów stacjonarnych i tych online. Komercyjna karuzela musi się kręcić. Halloween jeszcze nie nadeszło, a tu już wjeżdża świąteczny asortyment!

Piękny dzień za oknem, słonecznie i sucho, siłą rzeczy myślę też o tym, co by było gdybym, jednak skusiła się na wyjazd do Szkocji, za którą już mocno tęsknię.  Właśnie dziś siedziałabym na promie, śmiejąc się pewnie jak głupi do sera. Lepszego dnia na rejs nie mogłabym sobie wymyślić, na szczęście reszta dni, zarówno tu jak i w Szkocji, ma być gorsza pod względem pogodowym, więc jakoś łatwiej będzie mi przełknąć tę gorzką pigułkę. Cóż, jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa - co się odwlecze, to nie uciecze. Myślę jednak, że lepszą i praktyczniejszą porą na wyjazd będzie późna wiosna albo wczesne lato. A wtedy będzie się działo! :-)

Nie byłabym też sobą, gdybym czegoś nie wykombinowała, więc z serii "nie miała baba kłopotu...", wymyśliłam małe przemeblowanie, a także sprawiłam sobie nowe biurko do pracy, bo stare już wołało o pomstę do nieba - wyglądało tragicznie, ale przynajmniej miałam kozła ofiarnego, na którego mogłam zrzucać swój brak weny.

Po wyjeździe do Dublina i męczącym buszowaniu w IKEA mam teraz wreszcie wymarzone pojemne biurko! Alleluja! Ile ja się tego "świętego Graala" naszukałam! No dobra, pod względem wyglądu nie jest może powalające, ale ma mnóstwo szuflad, a na tym mi właśnie zależało. Zajmuje też więcej miejsca, niżbym chciała, przez co zdarza mi się nadziać na krawędź łóżka, które "nagle" wyrosło za moimi plecami, ale to tylko takie małe niedogodności, na które jestem jak najbardziej w stanie przymknąć oko. Jest klasyczne, estetyczne, i co najważniejsze, chętniej do niego zasiadam, co powinno przełożyć się na większą liczbę postów - miejcie się zatem na baczności! ;-) Here I come!