poniedziałek, 29 marca 2010

48 aniołów

Zaraz po paradzie z okazji dnia świętegoPatryka udałam się do mojego ulubionego sklepu, aby kupić butelkę wodymineralnej. Wyszłam nie tylko z wodą w ręku, ale także z dwoma irlandzkimifilmami. Było święto narodowe, dzień wolny od pracy, a co się robi w takie dni?Różne rzeczy. Ja zdecydowałam się spędzić resztę tego dnia popijając irlandzkiepiwo i oglądając irlandzkie filmy.


  

O „48 Angels” i „Borstal Boy”, zakupionychprzeze mnie filmach, nic wcześniej nie słyszałam. Niezbyt mnie to zdziwiło.Mimo że kraj ten ma w swoim dorobku dużo naprawdę interesujących produkcji,które postaram się tutaj od czasu do czasu przybliżać, są one niestety małoznane. Światowy rynek filmowy ciągle bombardowany jest produkcjamiamerykańskimi, pozostawiającymi nieraz naprawdę wiele do życzenia.


 


Szczerze mówiąc, znudziło mi się oglądaniefilmów made in USA. W dużej mierze są one tendencyjne, przewidywalne ipraktycznie nic nie wnoszące do życia przeciętnego widza. Kinematografiairlandzka – ogólnie rzecz ujmując - taka nie jest. I może dlatego tak szybkosię w niej rozsmakowałam. Korzystam zatem z szans, jakich dostarcza mi lokalnyrynek: kupuję i oglądam te irlandzkie filmy, których pewnie nigdy bym nie miałaokazji zobaczyć, mieszając w Polsce. Bo spora ich część to niskobudżetoweprodukcje, znane wąskiej grupie miłośników kina. Niskobudżetowy nie oznaczajednak mniej ciekawy. 

 

Na korzyść miłośników kina w Irlandii przemawiająniskie ceny filmów. W Polsce coś nie do pomyślenia, tutaj norma. Za kilka euromożna nabyć większość filmów. Nawet te najnowsze nie mają wygórowanych cen. Sąw zasięgu przeciętnego zjadacza chleba. Godzina pracy, półtorej i ma się„dukaty” na kupno filmu.

 

Minus tutejszych filmów to wąski obszardystrybucji kinowej i telewizyjnej - to widać już na pierwszy rzut oka. WydaniaDVD najczęściej nie oferują napisów. Bo i po co? Irlandczycy ich niepotrzebują. Problem pojawia się wtedy, kiedy film jest naprawdę godny uwagi,jednak nie można go podrzucić do oglądnięcia kumplowi lub rodzinie, którajęzyka angielskiego nie zna. Całą sytuację pogarsza nieraz mocny, szczególniepółnocnoirlandzki akcent. Dla osób nie mających do czynienia z mieszkańcamitego kraju może być to nie lada problem. Internetowe zasoby nie zawsze oferująnapisy do każdego filmu. I tak błędne koło się zamyka. Mało znane produkcje [bote zdecydowanie bardziej popularne są zazwyczaj wypuszczane na rynek z napisamiw przeróżnych językach] są albo dla Irlandczyków, albo dla tych obcokrajowców,którzy język angielski mają opanowany na bardzo dobrym poziomie. Szkoda. Wielkaszkoda i dla irlandzkiej kinematografii i dla widzów.

 

Wracając do „48 Angels”. Film jaknajbardziej przypadł mi do gustu. Pewnie dla niektórych, szczególnie dlamiłośników akcji i adrenaliny, byłby zbyt nudny i za bardzo przegadany. Nie dlamnie. Jeszcze w sklepie, czytając krótką recenzję na odwrocie opakowania,wiedziałam, że będę miała do czynienia z kawałkiem ambitnego kina. Lubiędramaty, lubię filmy, które stawiają widzowi przeróżne pytania, filmy wymagającechoćby odrobiny myślenia. „48 Angels” właśnie taki jest. Aż do bólurefleksyjny, poruszający ważny temat wiary i Boga. Jednak co ważne – nie jestciężkostrawny i męczący. Oglądałam go z przyjemnością i zainteresowaniem.

 

Przez półtorej godziny mamy okazję śledzićlosy irlandzkiego dziewięciolatka, Seamusa, cierpiącego na poważną chorobę. Tonie jest jednak film o walce z chorobą, a o poszukiwaniu. Poszukiwaniu Boga icudu. Nie jest to też ckliwy obraz mający na celu zmuszenie widza do wylaniamorza łez.

 

Seamus, główny bohater, zdaje sobie sprawę,że nie zostało mu zbyt wiele czasu. Zainspirowany przez świętego Kolumbę [jegoimię oznacza „dove of the church”, czyli gołąbek kościoła – to informacja namarginesie, która może pomóc w odbiorze filmu], decyduje się na dość ryzykownykrok – samotną podróż łodzią. Beż żagli, bez wioseł. I tu zaczyna się jegoprzygoda, na którą pozwolę sobie zarzucić zasłonę milczenia. Nie chcę psućpotencjalnym widzom przyjemności oglądania. Mogę jedynie powiedzieć, że wraz zpoznanymi przez Seamusa osobami, robi się coraz ciekawiej. Bo każdy z nich maswoją, mniej lub bardziej dramatyczną historię.

 

„48 Angels” to jeden z tych filmów, którekończą się, a widz jeszcze przez dłuższą chwilę siedzi zamyślony i rozważa senstego, co zobaczył. I stara się odpowiedzieć w swoich myślach na pytania, którezrodziły się w jego głowie. Warto też wspomnieć o bardzo dobrej, jak na takąobsadę, grze aktorskiej. Dlaczego? Dlatego, że w filmie oprócz przystojniakaShane’a Brolly, znanego szerszej publice, występują głównie mało znane dzieciaki:młodziutki Ciaran Flynn, który dość dobrze poradził sobie ze swoim zadaniem, atakże znany mi z kilku innych filmów, utalentowany John Travers, któremu niemogę nic zarzucić oprócz… wkurzającego, północnoirlandzkiego akcentu ;)

 

Podsumowując, polecam ten film tym, którzylubią ambitne kino. Nie jest to jedna z wielu banalnych produkcji. Nie ma tuporywającej akcji, jest za to umiejętnie wpleciony wątek polityczny, jestgarstka psychologicznej analizy i religijnych refleksji, a także ciekawafabuła.


A tu mały trailer „48 Angels” – polecam.

piątek, 26 marca 2010

Dzień Żonkila

Mogłoby sięwydawać, że to zwyczajny piątek. Ale tak nie jest. Na ulice irlandzkich miast imiasteczek wyszły trzy tysiące wolontariuszy. Z własnej, nieprzymuszonej woli,z pragnienia niesienia innym pomocy będą sprzedawać wiązanki intensywnieżółtych kwiatów. Żonkile, urocze symbole wiosny i nadziei, jedne z moichulubionych kwiatów, mają dziś swoje małe święto. To właśnie w ten piątek wypadadwudziesty trzeci w historii tego kraju Daffodil Day, czyli Dzień Żonkila.

  

Tysiąceściętych żonkili czekają na swych przyszłych właścicieli. Mają dostarczyćradość nie tylko tym, którzy je zakupią, ale przede wszystkim tym, którzyzmagają się z plagą naszego wieku, wszelkimi odmianami raka. Dochody zesprzedaży, jak co roku, zostaną przeznaczone na uskutecznienie walki znowotworami, m.in: na darmową, domową opiekę medyczną dla pacjentów, naróżnego rodzaju terapie, badania, a także na szerzenie wiedzy na temat tejśmiercionośnej plagi.


Inicjatorem tejszlachetnej akcji jest The Irish Cancer Society, tutejsza organizacjacharytatywna, która od blisko pięćdziesięciu lat robi wszystko, co w jej mocy,by ulepszyć życie chorych na raka. To właśnie dzięki jednemu z jej członkówzainspirowanemu kanadyjskim Dniem Żonkila narodziła się jego irlandzka wersja.I, co najważniejsze, cieszy się ona dużym powodzeniem.


Wstrategicznych punktach miast, w popularnych centrach handlowych, przy głównychulicach, wszędzie tam, gdzie jest duży ruch, znajdują się stoiska wolontariuszysprzedających żonkile. Prawdopodobnie nikt z nich Cię nie zaczepi i nie będzienamawiał do wsparcia akcji. Nie o to tutaj chodzi. Wolontariusze nie sąnachalnymi żebrakami, a sama inicjatywa jest na tyle popularna i lubiana, żeludzie sami się zatrzymują i zostawiają kilka euro w zamian za wiązankę żonkili.Sporadycznie trafia się ktoś, kto marudzi, że kwiaty są za drogie. Na uwagęzasługują Ci, którzy płacą za nie dużo więcej i robią to z uśmiechem na twarzy.Tak promiennym, jak promienne są żonkile.


Za stoiskami zżonkilami stoją najczęściej ci, którzy od lat chętnie kwestują. Niektórzy odponad 10, czy 15 lat. Są różnymi osobami o różnej pozycji społecznej: zdarzająsię młodzi, ludzie w średnim wieku, jak i emeryci. W wielu przypadkach łączyich jedna rzecz: albo sami chorowali na raka, albo ktoś z ich bliskich się znim zmagał. Często decydują się na wolontariat w ramach swojej wdzięczności:zmagając się z rakiem, otrzymali pomocną dłoń od Irish Cancer Society. Dziśsami chcą za nią podziękować i podać ją innym.


Żonkile powolistają się międzynarodowym symbolem walki z rakiem, a Daffodil Day obchodzonyjest nie tylko na wyspie, lecz także w innych krajach, takich jak NowaZelandia, Australia i Stany Zjednoczone.


Każdy z nas,tutaj w Irlandii, może dołożyć małą cegiełkę do walki z rakiem. Każdy z nas możestać się ofiarą nowotworu, który nie jest absolutnie ograniczony żadnymikryteriami wieku potencjalnych ofiar, ich statusu materialnego, czy pozycjispołecznej. Jak szacuje Irish Cancer Society, w tym roku zdiagnozuje się raka uokoło 30.000 ludzi. Jaką masz pewność, że jedną z tych osób nie będziesz Ty lubktoś z Twoich bliskich? Nie przechodźmy obojętnie przed stoiskami wolontariuszysprzedających żonkile i nie udawajmy, że nie widzimy puszek Irish CancerSociety stojących przy kasie w wielu irlandzkich sklepach.

poniedziałek, 22 marca 2010

Z aparatem wśród owiec

Zastanawialiście się kiedyś, co jestgłównym symbolem Irlandii? Na to pytanie można by udzielić kilka, jeśli nawetnie kilkanaście diametralnie różnych odpowiedzi. Dla jednych byłaby towszechobecna zieleń, dla drugich koniczynka, dla jeszcze innych deszczowa aura,harfa, okrągła wieża, Guinness, leprechaun, albo… owce.

  

Jakie są irlandzkie owce, każdy widzi. Aszczególnie ten, kto mieszka na Zielonej Wyspie. Bo zobaczyć owce wcale, ale towcale nie jest trudno. Na tutejszych pastwiskach wypasa się jakieś 11 mlnowiec. Imponująca liczba, szczególnie biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary tejwyspy.

  

Irlandia słynie ze szmaragdowych wzgórz, atakże z miękkiego i puszystego dywanika wyścielającego tutejszą ziemię. Pada tudość często, nierzadko obficie. Blisko 70% powierzchni tej wyspy to terenyrolnicze. Dlaczego więc Irlandczycy mieliby nie wykorzystać sprzyjającychwarunków do hodowli owiec?

  

Mimo że wychowałam się na wsi i miałamkontakt z wieloma zwierzętami, w Polsce nigdy nie widziałam tak wielu owiec.Można by było policzyć je na palcach jednej ręki. Tutaj już w parę dni poprzyjeździe zobaczyłam ich więcej, niż przez całe swoje życie. Bo trzeba Wamwiedzieć, że te sympatyczne stworzenia są wszędzie.

  

Jeśli wybierzesz się na samotną wędrówkę poodludnych wzgórzach prawdopodobieństwo, że spotkasz tam owce jest niezwyklewysokie.

  

Czasem mam wrażenie, że nie ma takiegozaułka, do którego nie dostałaby się owca. Czasem jestem niemalże pewna, żeirlandzkie owce za punkt honoru stawiają sobie zdobycie jak najbardziejodległych szczytów, trudnych wzgórz i skałek.

  

Nie straszne im góry, nie cierpią na lękwysokości. Ze swoim napędem na cztery kopyta dostaną się wszędzie. Lubują sięw  pięknych widokach, zatem często możnanatrafić na nie w malowniczych miejscach. Zdarza się, że odznaczają się zmysłemartystycznym i w ciszy kontemplują zapierające pejzaże zapierające dech wpiersiach ;)

  

Są różne. Mniej lub bardziej kudłate.Większe i mniejsze. Masywne i drobne. Czasami czarne, biało-czarne lub brązowe,najczęściej zaś białe. Bardziej lub mniej ładne.

  

Nie trzeba być super znawcą, by zauważyć,że w różnych regionach wyspy różne są też owce. Farmerzy wiedzą najlepiej, jakdobrać rodzaj owiec do swoich potrzeb. Wiedzą, które mają najsmaczniejszemięso, które są najbardziej odporne i wytrzymałe na trudne warunki, wreszcie -które przyniosą im największy zysk. Wiedzą też co trzeba zrobić, kiedynowonarodzonym nieszczęśnikom zdechnie matka – wtedy w ruch idą dziecięcebutelki z mlekiem i substytutem owczego mleka. Każda sztuka, każde jagnię jestna wagę złota.

  

Pomimo tego że to właśnie jagnięta generująfarmerom największy zysk, bardzo wiele owiec hoduje się do późnej starości. Niez sympatii i sentymentu, a z bardziej prozaicznej przyczyny. Za każdą sztukęnależy się hodowcom roczna premia w wysokości kilkudziesięciu euro. To właśniem.in. dlatego irlandzka ziemia żywi obecnie siedem razy więcej owiec niżdwadzieścia lat temu.

  

Co ciekawe, plotki głoszą, że cosprytniejsi farmerzy zamieszkujący tereny przygraniczne między Republiką aIrlandią Północną, znaleźli dodatkowe źródło dochodu. Na czas kontroli komisjipaństwowej zliczającej posiadane owce, farmerzy powiększają liczbę swojegoinwentarza… wypożyczając stada od sąsiadów. Nie wiem jednak, ile jest w tymprawdy.

  

Owce są nieodłącznym elementem irlandzkiegokrajobrazu. Czasem bardzo niebezpiecznym. Kryją się wśród bujnych krzaków,wybiegają na drogę, skaczą. Czasem wprost pod koła samochodu.

  

Tutejsi kierowcy muszą szczególnie uważać wtypowo wiejskich okolicach, na typowych dla Irlandii wąskich dróżkach. To nic,że pastwiska są najczęściej ogrodzone i zabezpieczone. Irlandzka owca jest jakJames Bond. Jak MacGyver. Sforsuje ogrodzenie, przeciśnie się, przeskoczy,pokona każdą przeszkodę. Niczego się nie boi. A już na pewno nienadjeżdżającego samochodu. Śpi zatem na środku jezdni, a kiedy skonsternowanykierowca zatrzymuje swój pojazd, owca podnosi leniwie jedną powiekę, spoglądalekceważąco, po czym wraca do snu. Jakie to irlandzkie :)

  

Wśród irlandzkich owiec zdarzają sięosobniki buńczuczne. Jakiś czas temu miałam świetną okazję przekonać się, skądwzięło się powiedzenie: „uparty jak baran”. Jechaliśmy wiejską dróżką gdzieś whrabstwie Donegal, kiedy natrafiliśmy na nietypową barykadę. Naprzeciwkonaszego samochodu stanął imponujący baran. Wypiął dumnie swą kudłatą pierś inie spuszczając nas z oczu tupnął chyba ze dwa razy kopytami, co nas niebywalerozbawiło. Nie miał zamiaru zejść na pobocze. Długo mierzył nas wzrokiem, bywreszcie odpuścić. Udało nam się uwiecznić go dla potomności. Oto i on:uparciuch żartobliwie nazwany przez nas Tupakiem.

  

Lubię te irlandzkie owce. To taki włochatysymbol Zielonej Wyspy występujący nie tylko na pastwiskach, lecz także nakoszulkach, kubkach, breloczkach, czapkach i innych turystycznych gadżetach.

  

Przyzwyczaiłam się do nich i chyba niewyobrażam sobie tego kraju bez jagniąt, owieczek i baranów. Irlandia bez owiecto jak Flip bez Flapa. To jak Butch Cassidy bez Sundance’a Kida.

 

***

 

Więcej fotek sympatycznych owieczek walbumie „Irlandzkie owce” po lewej stronie bloga.

czwartek, 18 marca 2010

The Irish craic, czyli obchody Dnia Świętego Patryka

Ostatnie trzy tygodnie były niesamowicie ładne. Słońce raczyło tubylców ciepłymi promieniami, dni znacznie się wydłużały, a na nieco umęczonych nietypową zimą twarzach Irlandczyków coraz częściej pojawiał się szeroki uśmiech. W większych i mniejszych miastach wrzało. Trwały przygotowania do corocznych obchodów siedemnastego marca. Ludzie zaciskali kciuki, licząc, że aura nie zawiedzie. Nie zawiodła.


 


Środowy poranek był kapryśny. Zupełnie tak, jak gdyby matka natura zastanawiała się, czy zesłać tubylcom deszcz, czy uraczyć ich kolejnym pięknym dniem. Wreszcie zdecydowała się na coś pośrodku – lekko zachmurzone niebo, ale jednocześnie pozbawione deszczowych chmur. Ludzie odetchnęli. Wylegli na ulice w kurtkach podszytych wiatrem, w wiosennym obuwiu i głowach osłoniętych jedynie ozdobnymi, trójkolorowymi lub jednobarwnymi, zielonymi kapeluszami, w jakich paradują irlandzkie skrzaty, leprechauny.


 


Main street, główna ulica miasta. Dziwnie pusto i spokojnie. Rzadko gdzie można natrafić na człowieka. Pozamykane sklepy i urzędy. Pustki na placach zabaw i małych skwerkach, gdzie można usiąść i odpocząć. Wszyscy zgromadzili się przy jednej z sąsiednich ulic. Przy barierkach tłoczą się mali i duzi, każdy próbuje znaleźć sobie jak najbardziej dogodne miejsce do obserwacji. W tym celu część osób wspina się na parapety, kubły z odpadkami, ławki i wszelkiego rodzaju podesty.


 


Brzdące spoglądają na świat z perspektywy ramion rodziców. W rękach pomachują narodowe flagi Irlandii, a nierozłączna kolorystyczna trójca: zieleń, biel i pomarańcz gości nie tylko na ubraniach, kapeluszach, lecz także na włosach i twarzy. I wcale nie jest tak zielono, jak być powinno – sporo osób wcale się nie przebrało. Stoją tak, jakby to był jeden ze zwyczajnych dni. A przecież nie jest. Wszyscy zgromadzili się tutaj, bo to Saint Patrick’s Day, Dzień Świętego Patryka, patrona Irlandii.


 


Kim był główny zainteresowany – bohater tej środowej parady? Co ciekawe, nie był on Irlandczykiem a Walijczykiem. Jego pierwszy kontakt z Irlandią był nieco niefortunny. Znalazł się tu nie z własnej woli, a z woli piratów – to oni uprowadzili go w wieku szesnastu lat, a następnie sprzedali do irlandzkiej niewoli. Przez sześć długich lat pasł owce i cierpliwie znosił swój los, zanim udało mu się uciec i powrócić do rodzinnego kraju. Podjął studia teologiczne, przyjął święcenia, poddał się najbardziej surowej ascezie. I… wrócił do Irlandii. Wrócił z misją. Ponoć w swoich snach słyszał błagalne prośby Irlandii, aby nawrócił pogan na chrześcijaństwo.


 


Patryk, dzielny misjonarz, przybył na Zieloną Wyspę, i pewnie włosy mu się na głowie zjeżyły, kiedy zauważył, że królują tu pogańskie wierzenia i rytuały. Był jednak na tyle mądrym i inteligentnym człowiekiem, że udało mu się dokonać niesamowicie ważnej rzeczy – dokonał pokojowej chrystianizacji. Nawrócił Irlandię bez rozlewu krwi. Znalazł złoty środek - to on zapewnił mu sukces, a także „nieśmiertelność”. Mimo że święty zmarł dawno temu, jego pamięć czci się do dzisiaj. Ciągle pamięta się jego delikatne i pomysłowe metody nawracania. Zamiast zwalczać istniejące miejsca kultu i pogańskie praktyki, on podbudował je fundamentem nowej, chrześcijańskiej wiary. Nowa religia respektowała głęboko zakorzenione przekonania, zatem nie było powodów do kłótni i rozlewu krwi. Druidzi zostali przemianowani na biskupów, a – co ciekawe – pogańska bogini płodności, Brigid, stała się świętą Brygidą, by wraz z Patrykiem patronować i chronić Irlandię.


 


Co roku w ostatnią niedzielę lipca tłumy pielgrzymów nie tylko z Irlandii, lecz także z zagranicy przemierzają, często boso, trudny szlak, by dostać się na szczyt Croagh Patrick, „świętą górę” Irlandii leżącą w hrabstwie Mayo. To tutaj święty Patryk spędził 40 dni i 40 nocy, tocząc zaciekłą walkę z legionem złych duchów. Oczywiście odniósł zwycięstwo. Od tego momentu szczyt góry przestał być poświęcony pogańskiemu bożkowi. Miejsce tego bóstwa zajął chrześcijański Bóg.


 


Świętemu Patrykowi przypisuje się inny niezwykły czyn. Mówi się, że to on wypędził z Irlandii wszystkie węże. Czy to prawda, ciężko powiedzieć. Prawdą jest stwierdzenie, że węży tutaj nie ma. Ale… prawdopodobnie nigdy ich tu nie było. Należałoby się raczej dopatrywać symbolicznego znaczenia tego stwierdzenia: wypędzenie węży miałoby oznaczać położenie kresu pogańskim praktykom.


 


Dlaczego właśnie 17 marca? Bo to najprawdopodobniej właśnie wtedy umarł święty Patryk. Odszedł w 460 roku, po prawie trzydziestu latach swojej działalności na irlandzkiej ziemi. Myślę, że umierając, był szczęśliwy. Wykonał swoje zadanie, nawrócił Irlandię, mógł z uśmiechem na twarzy uznać swoją misję za zakończoną.


 


To było kiedyś. Współcześnie jest zupełnie inaczej. Zmieniły się czasy, zmieniły się obyczaje. Zmieniła się też sama Irlandia – napływ różnorakiego rodzaju ludności, nieraz z odległych krajów, nie pozostał obojętny dla tej wyspy. I choć Zielona Wyspa nadal jest krajem chrześcijańskim, wiara i religia mają już nieco inny wymiar. Kościół walczy z mniejszymi i większymi skandalami, a Irlandczycy na swój sposób czczą pamięć o świętym Patryku. Dla jednych to tylko płytkie czynności: parada, dobra zabawa, picie rodzimych trunków. Dla drugich to coś więcej – to msza w kościele, modlitwa w skupieniu, pamięć o misjonarzach, swoich bliskich przebywających za granicą, umiar w zabawie i piciu. I chyba postawa tych drugich byłaby bliższa świętemu Patrykowi.


 

środa, 10 marca 2010

Welcome to Doagh Famine Village

Z wszystkich miejsc, do których dotarłam wIrlandii, największe wrażenie zrobiły na mnie dzieła Matki Natury. Nie zabytkimozolnie wzniesione ludzkimi rękami, nie fantazyjnie zdobione budynki. Człowiekpotrafi stworzyć rozmaite cuda, ale potęga natury jeszcze większe. A całaprzewaga dzieł Matki Natury nad dziełami ludzkimi polega na tym, że piękno tychpierwszych jest nie do skopiowania. Jest naturalne.


  


W swoich wyspiarskich wędrówkach staram sięjak najczęściej odwiedzać te miejsca, gdzie bardzo silnie można odczuć kontaktz przyrodą. Te miejsca cenię najbardziej. Świadomie rezygnuję z najbardziejzatłoczonych atrakcji turystycznych, unikam szlaków najbardziej popularnych.Staram się wyznaczać swoje własne ścieżki.


  


Ale natura to nie wszystko. Oprócz zjawiskowychpejzaży Zielona Wyspa oferuje też mnóstwo ciekawych miejsc, które powstały zludzkiej inicjatywy. Miejsc ważnych, interesujących, dających do myślenia,pobudzających wyobraźnię. Miejsc odciskających trwały znak w pamięci turysty. Itakim miejscem jest dla mnie Wioska Głodu, Doagh Famine Village na PółwyspieInishowen w hrabstwie Donegal.


  


Nie pamiętam, jak tam trafiliśmy. Nieprzypominam sobie nic, co by mi pomogło znaleźć odpowiedź na to pytanie.Doskonale za to pamiętam wrażenie, jakie wywarło na nas to niesamowite miejsce.Mimo że od tamtego momentu upłynęło już kilka miesięcy, doskonale pamiętamtwarz naszego przewodnika, historie, które opowiadał i klimat tego miejsca…


  


…było piękne, letnie popołudnie. Żar lałsię z nieba, słońce przypiekało nasze ciała, a my byliśmy już lekko umęczenizwiedzaniem uroczego hrabstwa Donegal. Zajechaliśmy na malowniczo usytuowanyparking przed Doagh Famine Village i otworzyliśmy na oścież drzwi samochodu, byzaczerpnąć w płuca świeżego powiewu morskiego powietrza. Wyciągnęliśmy niedawnozakupione kanapki, by nakarmić Małego Głoda i łapczywie się w nie wgryźliśmy.


  


Przed naszymi oczami pobłyskiwał złotypiasek, tafla wody nieustannie się mieniła, jak gdyby ktoś rozsypał na niejogromny worek ze złotym i srebrnym pyłem. Było tak bajecznie ciepło i sennie.Chciało się zrzucić odzienie, zanurzyć stopy w nagrzanym od słońca piasku, zapaśćw błogą drzemkę, lub zwyczajnie zanurzyć w orzeźwiającej, lazurowej toniAtlantyku. Zamiast tego wrzuciliśmy do kosza papierowe odpadki po naszym lunchui ruszyliśmy w stronę centrum turystycznego Doagh Famine Village.


  


Przekroczyliśmy jego próg i zobaczyliśmydwa krótkie rzędy uroczych białych chatek. Z jeszcze bardziej uroczymi ławkamiw kolorach tęczy. Na zaczepionej o chatkę lince suszyły się posolone filety czarniaka.Z głośników sączyła się piękna i melodyjna „Song for Ireland” w nastrojowym wykonaniu Mary Black. Od tego momentujuż zawsze będzie mi ona przypominać o Donegalu i o Doagh Famine Village.


  


Szczęśliwym trafem nie było tutaj tłumów.Tylko garstka turystów konsumujących w jednej z chatek – pełniących funkcjęjadalni - ciastka i kawę wliczone w cenę biletu. Po krótkiej chwili dołączył donas sympatyczny Irlandczyk Pat, nasz przewodnik, by dać nam jedną znajciekawszych lekcji historii, w jakiej mieliśmy okazję uczestniczyć. O czymmówił? O wszystkim. W kilkunastu minutach [a może w kilkudziesięciu, czaspłynął tak szybko…], które należały tylko do niego, dokonał czegośfantastycznego: przybliżył nam losy swoich rodaków, ubogich ludzi Donegalu, atakże losy swojej ojczyzny.


  


W tym całym jego exposé nie było miejsca nanudę, na zniecierpliwione wiercenie się w miejscu, jak zwykło się czynić wszkolnych ławkach. Opowiadał z pasją, z przyjemnością odpowiadając na zadawanepytania. Był bardzo ciekawym rozmówcą. On nie opowiadał tekstu wyuczonego napamięć. On był reporterem. Świadkiem sporej części wydarzeń, o których namopowiadał. On był niesamowicie autentyczny. Autentyczny, bo sam do niedawnamieszkał w jednej z znajdujących się tam chatek. Był tam, widział, przeżywał to,o czym nam opowiadał.


  


Doagh Famine Village pełni funkcjęskansenu. Niewiele jest tam tych białych, uroczych chatek z niewielkimi drzwiami,mikroskopijnymi okienkami, kolorowymi ławkami i bujnymi kwiatami na parapetach.Ale wierzcie mi, wychodząc stamtąd, ma się w głowie mnóstwo interesujących,dopiero co nabytych informacji. Informacji o dawniej stosowanych obrzędach,szalenie interesujących zresztą, o klęsce Wielkiego Głodu, jaki nawiedziłIrlandię w XIX wieku, o losie młodych ciężarnych dziewcząt, chłopów, o roliziemniaka, strachu bycia pogrzebanym żywcem, ówczesnym pożywieniu, czychociażby o kontrowersyjnej grupie irlandzkich „travellersów”.


  


Co najważniejsze, wszystkie te informacjepodane są w tak lekkostrawny sposób, że ani przez moment nie odczuliśmyznużenia spowodowanego ilością zaserwowanej nam wiedzy. Pat mówił dość długo,ze swoim specyficznym akcentem, ale co najważniejsze mówił ciekawie, częstouciekając się do demonstracji przeróżnych obiektów.


  


Doagh Famine Village to najbardziejinteresujący obiekt tego typu, jaki udało mi się zwiedzić w Irlandii. Bezwahania polecam go tym wszystkim, którzy cenią Zieloną Wyspę i ciągle odczuwajągłód informacji dotyczących przeszłości, jak i teraźniejszości tegointeresującego kraju. Jeśli ktoś z Was będzie kiedyś w okolicy, zajrzyjcie dotego skansenu. Zobaczcie, jak żyli, jak mieszkali – jeszcze nie tak dawno! –ludzie Donegalu. Zobaczcie co jedli, jak opłakiwali zmarłych, jak zdobywalipożywienie i z jakimi problemami się zmagali. Warto!

czwartek, 4 marca 2010

Mały przerywnik książkowy

Dziś mały przerywnik książkowo-łańcuszkowy, zabawa, doktórej wciągnęła mnie Titania. Nie odmówiłam udziału w niej z czystegosentymentu – doskonale pamiętam te szkolne czasy, kiedy hitem mojej podstawówkibyły grube zeszyty, niesłusznie noszące nazwę „Złotych myśli”, zawierająceszereg mniej lub bardziej mądrych pytań. Oczywiście każda szanująca siędziewczynka musiała taki zeszyt posiadać. Miałam i ja. Pamiętam też tę dumę,kiedy ktoś poprosił mnie, abym wpisała się do jego zeszytu… Musicie bowiemwiedzieć, że „Złotych myśli” nie podsyłało się byle komu, a już na pewno niewrogom. Nie wiem, czy ten zeszyt przetrwał te wszystkie lata. Jeśli tak, to prawdopodobnieleży gdzieś w moim polskim domu. Może kiedyś go odnajdę, by powrócić pamięciądo szkolnych czasów, a tymczasem do rzeczy:

 

1. Jaka książkawywarła na Tobie tak ogromne wrażenie, że nie potrafiłaś jej odłożyć ani nachwilę i przeczytałaś całą od deski do deski jednym tchem?

 

Sporo było takich książek. Niektóre to mniejsze bądź większedzieła, każda jednak wciągnęła mnie na swój sposób, każda z nich stała się mibliska. Wśród nich wyróżnić można grupę książek o tematyce podróżniczej:

 

Pete McCarthy – „Bar McCarthy’ego: Radość odkrywaniaIrlandii”

Martyna Wojciechowska – „Etiopia: Ale czat!”

Wojciech Cejrowski – „Gringo wśród dzikich plemion” i „RioAnakonda”

 

A także grupę książek z wyższej półki, które mimo że byłylekturami, wywarły na mnie duże wrażenie:

 

Émile Zola – „Germinal”

Milan Kundera – „Nieznośna lekkość bytu”

Fiodor Dostojewski – „Zbrodnia i kara”

Romain Gary – „Życie przed sobą”

 

Na koniec nie mogę nie wspomnieć także tych książek, którepomimo tego, że nie zawierają w sobie wielkich mądrości tego świata, sąniezwykle wciągające, a przy tym mają działanie relaksujące. Bo przecież niezawsze ma się ochotę na to, co wyniosłe i górnolotne:

 

Harlan Coben – „Jedyna szansa”, „Tylko jedno spojrzenie”

Agatha Christie – „Dziesięciu Murzynków”, „Kieszeń pełnażyta”, „Rosemary znaczy pamięć” i szereg innych, jako że uwielbiam kryminałyChristie

Stephen King – „Dolores Claiborne”

 

2.  Czypotrafiłabyś sama napisać książkę? A jeśli tak, to o czym by ona była i kto bybył jej odbiorcą?

 

W mojej opinii – nie wiem. W opinii niektórych moichznajomych – tak. Moja mama, sprawdzając moje szkolne wypracowania, częstomawiała: „Ty, x, to powinnaś książki pisać!” ;) No i coś tam pisałam jako małedziecko – jednak jak łatwo przewidzieć, były to „dzieła” przeznaczone dlainnych dzieci [śmiać mi się chce, kiedy sobie to przypominam…]

Moja najbliższa przyszłość nie przewiduje publikacji książki.Jeśli [podkreślam JEŚLI] już miałabym ją napisać, to pewnie byłyby to jakieś podróżniczewspomnienia, coś na kształt „Dziennika irlandzkiego” Heinricha Bölla.

 

3.  Czy zdarzaCi się kupić książkę osądzając ją po okładce? 

 

Nigdy nie ukrywałam, że jestem estetką, ale też nigdy niezdarzyło mi się nie kupić jakiejś książki tylko dlatego, że ma brzydką okładkę.Oczywiście lubię ładne okładki i książki, które są w piękny sposób wydane[dobrej jakości papier, piękne zdjęcia, gruba, solidna oprawa], ale nie kupięksiążki osądzając ją tylko i wyłącznie po okładce. Najważniejsza jest treść.

 

A moje pytania [oczywiście jeśli macie ochotę na nieodpowiedzieć] kieruję do miłośników książek: Kota w butach, Invitady, Pełnoletnieji Agnieszki. Oto one:

 

1. Gdzie i jak najchętniej czytasz?

2. Jaki jest Twój ulubiony typ książek [mile widzianeprzykłady]?

3. Czy jest książka, na którą długo czekałaś, a która ostatecznieokazała się totalnym niewypałem?

4. Jakiej książki nie udało Ci się przeczytać do końca idlaczego?