poniedziałek, 3 listopada 2025

Port Erin – wspomnienie lata


Kalendarzowa jesień dopiero się rozkręca, ale jeśli ktoś z Was już teraz ma jej serdecznie dość i tęskni za latem, to mam dla Was pozytywną wiadomość – trafiliście pod dobry adres, wszak dzisiaj u mnie pod dostatkiem letnich pejzaży.


Przez te minione tygodnie dałam Wam trochę odpocząć od Wyspy Man, ale to absolutnie nie oznacza, że skończyłam swoje opowieści o niej. Zachwyt tym małym skrawkiem świata nadal mi nie minął, dziś zatem zaprezentuję Wam miasteczko, które mnie urzekło – Port Erin – i mam nadzieję, że podobnie jak Castletown (dawna stolica Wyspy Man), które niedawno Wam pokazywałam, spotka się ono z Waszym uznaniem. 



Port Erin znajduje się na południowym zachodzie kraju, a jego nazwa w dosłownym tłumaczeniu to Irlandzki Port – port, z którego wypływało się do Irlandii. 

Być może dawnych mieszkańców Port Erin ekscytowała wizja podróży do sąsiedniego kraju. Niewykluczone, że wielu z nich fantazjowało o emigracji i nie mogło doczekać się opuszczenia swojej ojczyzny. 



Z przylądka Bradda Head, na którym znajduje się charakterystyczna wieża wybudowana w 1871 roku na cześć lokalnego dobroczyńcy, Williama Milnera, można nawet przy dobrej widoczności dopatrzeć się konturów Irlandii Północnej, gór Mourne i wschodniego wybrzeża Irlandii. Sama wieża zaś, Milner's Tower, a konkretnie jej kształt, nie jest dziełem przypadku. Widziana z góry ma przypominać klucz umieszczony w zamku, jako że Milner był również ślusarzem i producentem ognioodpornych sejfów. 



Ja natomiast daleka byłam od ekscytacji na myśl o rejsie na Zieloną Wyspę. W zasadzie przez cały pobyt tutaj odpychałam od siebie myśl o powrocie do Irlandii – Wyspa Man szybko skradła moje serce i nie zamierzała go oddawać. 



Niczym Kalibabka, bezlitosny uwodziciel, roztaczała przede mną kuszące wizje i ekscytujące perspektywy, podczas gdy stara, poczciwa Irlandia mogła zaoferować mi jedynie powrót do rutyny i szarej codzienności. Szarej i to w dosłownym znaczeniu, wszak wakacje powoli dobiegały końca, jesień zaś zbliżała się wielkimi krokami. Wrzesień zdawał się być "w siedmiomilowe buty obuty" niczym Michał, bohater wiersza Jana Brzechwy. Szare niebo jest niejako symbolem tego jesienno-zimowego okresu. Nawet jeśli nie jest mokro, to na pewno jest szaro. 



W Port Erin po raz kolejny pożałowałam, że nie mieszkam w tak uroczym miejscu. Miasto, przez niektórych zwane też "wioską", ma nieco większą populację niż Castletown, była stolica wyspy – niecałe cztery tysiące mieszkańców. 



Spis powszechny pokazuje, że tutejsza populacja ma raczej tendencję wzrostową, co oczywiście wcale mnie nie dziwi. Port Erin jest bowiem rozkoszną hybrydą: małomiasteczkowy klimat przeplata się tutaj z duchem nadmorskiego resortu. 


Złota, szeroka i bezpieczna plaża obiecuje godziny dobrej zabawy, a także mami wakacyjnym klimatem – w słoneczne i ciepłe dni właśnie tu kumulują się promienie słoneczne, a także gromadzą mieszkańcy i turyści. To ich prywatny kawałek nieba, z którego również my postanowiliśmy co nieco dla siebie uszczknąć. 



Zanim jednak tego dokonaliśmy, skierowaliśmy swoje kroki w stronę pobliskiej lodziarni "Scoops". Ten błogi klimat chyba udzielił się również załodze, która okazała się być wyjątkowo hojna. Zamówiliśmy po dwie gałki lodów – Połówek, miłośnik kokosów i batona Bounty, zdecydował się oczywiście na mieszankę kokosa i limonki, a także na malinę. Ja wybrałam słony karmel i banoffee. Każdy z lodów kosztował £4.80, i całe szczęście, że poprzestaliśmy tylko na dwóch smakach, bo to, co dostaliśmy, przypominało raczej piłki futbolowe niż normalne gałki lodów. 



Choć plaża była tuż obok, to jednak zanim do niej dotarliśmy, już byliśmy upaćkani w tych lodach niczym maluchy w żłobku, które dopiero uczą się samodzielnie jeść. Lody spływały nam po palcach i ściekały na ubranie, więc tak naprawdę nawet nie mogliśmy się nimi w spokoju nacieszyć, bo ich konsumpcja przypominała raczej przymusowy udział w mistrzostwach jedzenia na czas. Tylko tutaj nie mogliśmy liczyć na żadne nagrody ani na fanfary. 




Woda w zatoce upstrzona była licznymi łódkami, plaża – malutkimi i kolorowymi domkami-szopami, tuż obok zaś prężyła się dostojna i piękna latarnia, a z góry wszystkiemu przyglądały się urodziwe pastelowe kamieniczki. Widok był iście pocztówkowy i sielankowy, toteż nie dziwi fakt, że miasteczko jest "gwiazdą filmową" i od czasu do czasu występuje w różnych produkcjach telewizyjnych. Piękno powinno być opiewane, a w Port Erin piękno można sprzedawać w kilogramach. 

 
 

Jeśli ktoś zapyta, co mi się tutaj podobało, odpowiem: wszystko! Latarnia i światła w porcie, wrzosowiska, wzgórza w oliwkowym kolorze i domki wetknięte w tę gęstwinę, złoty piasek przesypujący się między palcami, te plażowe domki niczym apetyczne, kolorowe cukierki, estetyczne kamienice i ulice, przestrzeń, morska bryza i brak tłumów.


 

I nawet ta wieża Milnera na wzgórzu, do którego nie dotarliśmy. Jednak szczęście, jak każde lekarstwo, powinno się dawkować, liczę więc, że kiedyś jeszcze to nadrobię i będzie mi dane upajać się w Port Erin życiem w zwolnionym tempie. 





 


1 komentarz:

  1. Ale tam pięknie i klimatycznie - uwielbiam takie miejsca. Wycięte niczym z filmu.
    cieplutko pozdrawiam
    Karo

    OdpowiedzUsuń