wtorek, 24 lutego 2015

Szlakiem irlandzkich jaskiń: Marble Arch Caves


Budzik zadzwonił o szóstej piętnaście w niedzielę. Kilka sekund później umilkł – bynajmniej nie dlatego, że rozprysnął się na sto kawałków uderzając o ścianę. To był mój dzień wolny, ale mimo to ochoczo wstałam z łóżka, co – chciałabym odnotować - było dla mnie nie lada wyczynem. Odkąd Pani Jesień przegoniła lato, poranne pobudki nagle okazały się być dużo bardziej bolesne. Opuszczenie ciepłego i wygodnego łóżka – jawiącego się jako schron – kiedy za oknem panuje mrok, zaczęło zakrawać na jedną z największych podłości losu. Z nadejściem jesieni powoli też zaczynałam hodować zrozumienie dla osób notorycznie korzystających rano z fenomenu drzemek. Dla mnie – w zasadzie od zawsze – ta funkcja w telefonie mogłaby w ogóle nie istnieć. Drzemka? Po co to komu potrzebne? Taka była dotychczasowa reakcja osoby, która w pięć sekund po tym jak odezwał się budzik, była już na nogach.



Normalnie zostałabym w łóżku co najmniej dwie godziny dłużej. Jednak tego dnia byłam zbyt podekscytowana – plan niedzieli miałam ustalony co najmniej kilkanaście godzin wcześniej. Kilka miesięcy wcześniej wpadłam na pomysł zwiedzenia wszystkich irlandzkich jaskiń udostępnionych turystom. Doszłam do wniosku, że czas wyrobić sobie swoje zdanie. Dotychczas spotykałam się ze sprzecznymi opiniami – co dla jednych było super jaskinią, dla innych okazywało się być popierdółką nie wartą zachodu. Odhaczanie punktów z mojej listy szło mi do tej pory nad wyraz dobrze i szybko. A we wspomnianą niedzielę miałam zaliczyć przedostatni punkt na mojej liście. Miałam, bo nie zrealizowałam. Nie do końca. Ale o tym za chwilę.



W ojczyźnie leprechaunów zwykło się mawiać: In Ireland the inevitable never happens and the unexpected constantly occurs. Zaprawdę powiadam Wam, to jedna z największych mądrości tego świata. Przypomniałam sobie o niej, kiedy dotarłam do celu mojej wycieczki, do Marble Arch Caves. A chwilę później na myśl przyszła mi jeszcze jedna mądrość: shit happens every day.



Wszystkie szanujące się przewodniki po Irlandii radzą, by przed przyjazdem do tej jaskini uprzednio zadzwonić. Bo na miejscu możemy się rozczarować. Jaskinie Marmurowego Łuku, bo tak tłumaczy się nazwę Marble Arch Caves, leżące w hrabstwie Fermanagh, wchodzą w skład tamtejszego geoparku, którego walory zostały docenione przez UNESCO. Jaskinie są tłumnie odwiedzane, a że w ich wnętrzu płynie rzeka, bywają też zalewane. Bo jak wiadomo w Irlandii przez dziewięć miesięcy pada deszcz, a przez pozostałe grad.




Efekt rozmowy telefonicznej wykonanej w sobotnie popołudnie był jak najbardziej pozytywny. Nie dość, że dostaliśmy zielone światło – zwiedzanie normalnie się odbywało – to jeszcze zostaliśmy wpisani na listę chętnych na niedzielną podróż do wnętrza ziemi. Moja ekscytacja urosła do niebotycznych rozmiarów. I chyba też przesłoniła mi resztkę realizmu, bo będąc w drodze do jaskini, mogłam się spodziewać wszystkiego - mandatu, kapcia, wypadku, nawet renifera na drodze i UFO na niebie – ale nie tego, że nie zwiedzę jaskini.



Zatem wyobraźcie sobie moją minę, kiedy chwilę po dotarciu na miejsce dowiedziałam się, że z powodu nocnych opadów deszczu najprawdopodobniej nie będzie można zwiedzać jaskini. Jakich opadów deszczu? What the heck? Padało, owszem, ale nie w moim hrabstwie. Przez pewną część drogi jechaliśmy w deszczu o normalnym natężeniu, ale nawet ten namacalny fakt – kropel rozbryzgujących się na aucie – nie podsunął mi czarnego scenariusza. Moja świadomość nie została skażona ani nawet jedną myślą typu: a co jeśli poziom wody w podziemnej rzece wzrośnie? Takiej opcji po prostu nie było. Nie w mojej głowie.




Na ostateczną decyzję mieliśmy poczekać około dziesięciu minut. Wnętrze jaskini właśnie oglądano, by „ocenić straty”. I dopóki nie dostaliśmy potwierdzenia, ciągle żywiłam się nadzieją „a może jednak się uda”. Niestety. Chwilę później już wszystko było wiadomo. Poziom rzeki w jaskini wzrastał średnio o centymetr na dziesięć minut i z oczywistych względów bezpieczeństwa – zwiedzanie zawiera m.in. krótki rejs łódką – nie można było wydać zezwolenia na zwyczajowe oprowadzanie.



Pani w recepcji poinformowała nas jednak, że za chwilę pojawi się przewodniczka w celu odbycia z nami krótkiego, darmowego, 20-minutowego oprowadzania, bo jedynie na tyle mogą sobie pozwolić. Tego jednak nie można było nazwać mocno okrojoną wersją normalnego programu zwiedzania. To był tylko przedsmak, ale – jak się okazało niedługo później – cudowna namiastka tego, co oferują Marble Arch Caves.




Mokrą ścieżką powędrowaliśmy za naszą młodą przewodniczką mówiącą z charakterystycznym północno-irlandzkim akcentem. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami tunelu, którego wnętrze momentalnie przywołało mi na myśl korytarze w brukselskim Atomium. Ale zanim do niego weszliśmy, przystanęliśmy na moment. Przewodniczka kreśliła przed nami zarys historii jaskini, a za drzwiami szalał żywioł. Huczało. To nie było tło do słów przewodniczki, to było coś, co rzucało się na pierwszy plan. Zapewne słyszycie podziemną rzekę – rzekła kobieta. A na usta cisnęło się, że ten hałas zbudziłby nawet umarlaka. Głuchy jak pień by usłyszał.



Po otwarciu drzwi zobaczyłam przyczynę zamknięcia jaskini i... zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie fanaberia przewodników – nie o takim zamknięciu sezonu marzyliśmy, rzekła później przewodniczka – ale konieczność. W punkcie, w którym staliśmy, woda nie była jeszcze nie wiadomo jak wysoka, ale już można było dostrzec zalane ścieżki. Jednak przede wszystkim można było SŁYSZEĆ. Słuchałam tego specyficznego odgłosu i rozumiałam, jak potężna moc wody kotłuje się w tym zamkniętym pomieszczeniu. To była ogromna siła. To był bezlitosny żywioł. Jaskinię opuściłam z żalem. Bo znalazłam się w sytuacji analogicznej do tej przedstawionej w bajce „Lis i bocian”. Dosłownie na wyciągnięcie ręki miałam coś apetycznego - coś, co igrało z moimi zmysłami - a mimo to nie potrafiłam tego dosięgnąć. Tak zapewne czuje się szczerbaty, kiedy ktoś podaje mu jabłko i sarkastycznie dodaje „smacznego!”.




Po obwieszczeniu decyzji o niemożliwości zwiedzania jaskini nasze morale boleśnie uderzyło o ziemię. Do podziemia wchodziliśmy w ciszy, nikt jakoś nie rwał się do dyskusji. Jednak kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, nie byliśmy już tacy cisi. Tam, we wnętrzu jaskini nasze morale na nowo się zregenerowało. Bo choć może wyglądać na to, że żywioł nas pokonał, to wcale tak się nie stało. Paradoksalnie wnętrze jaskini wypełniło mnie głębokim przekonaniem, że ta „walka” tak się nie skończy. Wiedziałam, że mój powrót w to miejsce to tylko kwestia czasu. Nieuchronność. Nie było możliwości, by moja przygoda z Marble Arch Caves zakończyła się w taki sposób. I właśnie ta świadomość napawała mnie radością. Smutek zagubił się gdzieś w mroku jaskini, na zewnątrz groty wyszła trójka wesołych ludzi. Słońce zaczęło się przebijać przez chmury, a my długo jeszcze staliśmy na zewnątrz dyskutując z przewodniczką, notabene równą babką.




Minuty niepostrzeżenie zlewały się w kwadranse, a my ciągle staliśmy i dyskutowaliśmy. Dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami. Dziewczyna opowiadała m.in. o tym, jak krnąbrni potrafią być turyści. Nie pytałam, której nacji najbardziej nie lubi, ale dało się wyraźnie wyczuć, że nie pała sympatią do Niemców, którzy tak na marginesie mieli także tego dnia przybyć liczną grupką. To miał być ich pierwszy punkt na trasie po Irlandii. A tu - surprise, surprise! – jaskinia zamknięta.  Szczęśliwym trafem nie doczekaliśmy momentu germańskiego najazdu – o tej porze centrum jeszcze świeciło pustkami – a kiedy Niemcy zapewne gnietli się w autobusie, my właśnie przeczesywaliśmy ścieżki w lesie przylegającym do centrum. Wspominam o tym, bo wizyta w Marble Arch Caves bez leśnego spaceru będzie zdecydowanie niekompletna.



Wędrowałam mokrymi ścieżkami, wdychałam świeże powietrze, słuchałam ptasiego śpiewu i odczuwałam niespodziewanie dużą satysfakcję z tego powodu. Miałam ten zakątek praktycznie dla siebie. Toteż nie krępowałam się: dotykałam mokrych od rosy paproci i pozwalałam fantazji popuszczać wodze. Dlatego kiedy wyobraźnia podsunęła mi myśl, że to magiczny las, nie skarciłam jej za to. Dziwnym trafem te realia – festony mchów i paproci, cała aura tego miejsca – pasowały mi do takiego wyobrażenia. I choć na swojej drodze oprócz kilku sympatycznych młodych Irlandczyków nie spotkałam nigdzie the little people, ani wróżek z gracją bujających się na lianach, lubiłam myśl, że to magiczny lasek.



Nie było tak, jak sobie to wymarzyłam, ale to wcale nie oznacza, że było źle. Być może dostałam pstryczek w nos od losu, ale dostałam też coś więcej - przedsmak przygody, której już teraz mówię tak. I wzorem Arniego Schwarzeneggera powtarzam: I’ll be back!


zmienność irlandzkiej pogody nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. U góry: Visitor Centre w czasie przyjazdu, na dole: w czasie odjazdu


czwartek, 12 lutego 2015

Size does matter. O "Szwecji" Kraśki.

Było już o Islandii, teraz będzie o Szwecji. Bo nie wiem, czy wiecie, moi drodzy, ale Szwecja to kolejny kraj, który wysoko znajduje się w moim prywatnym rankingu podróżniczych kierunków. Cóż ja na to poradzę, że fascynuje mnie Skandynawia i jej specyficzne klimaty? Czym tłumaczyć to moje zainteresowanie chłodniejszymi stronami Europy? Może tym, że jestem dzieckiem zimy i choć uwielbiam wybujałą zieleń lata, to jednak bardziej ciągnie mnie do chłodniejszych krajów, niż do państw o gorącym klimacie.



Panie Kraśko, nie wie pan, że rozmiar ma znaczenie? Tak chciało mi się powiedzieć, kiedy dotarłam do ostatniej strony jego „Szwecji”. Z czym do ludu, panie? Z taką malizną?! Toż to wstyd i obciach. Obawiam się jednak, że taka była koncepcja, taki był zamysł. „Szwecja” Kraśki jest bowiem jedną z wielu jego publikacji z serii „Świat według reportera”.


„Szwecja” jest malutką książeczką, i jak wszystko co małe, jest ładniutka i przyciągająca oko. Nazywam ją „książeczką” nie z zamiłowania do zdrabniania nazw wszystkiego wokół, lecz raczej z chęci nazywania rzeczy po imieniu i zadośćuczynieniu prawdzie. „Szwecja” ma rozmiary modlitewnika. I co tu więcej mówić - to ja już dłuższe maile piszę. Ale może taki już jej urok? Pakujemy ją do kieszeni, a potem, w dogodnej chwili, wyciągamy stojąc w kolejce, siedząc „na tronie”, lub przebywając w pracy, kiedy szef nie łypie na nas okiem. Może to o to chodzi.


Jak łatwo się domyślić - z takim rozmiarem to nie ma co liczyć na głębokie wgryzanie się w temat. Kraśko liznął tylko tematykę, ale zrobił to całkiem umiejętnie. Czyta się chętnie i przyjemnie, tylko że głód wiedzy doskwiera w czasie tego czytania. Bo chce się więcej i więcej, a tu strony umykają w tempie pędzącego pociągu TGV. I dlatego ta wycieczka po Szwecji, w którą zabiera nas autor, jest zdecydowanie za krótka. No nie jest to zdecydowanie kompendium wiedzy, tylko raczej skromny zapis pewnych szwedzkich ciekawostek. Sporo informacji o szwedzkiej monarchii, trochę historii, garstka interesujących faktów z życia Szwedów, szczypta zdjęć.


Duży plus dla autora za język. Jest on poprawny, ładny i przyzwoity. Taki, jakim wypadałoby się posługiwać w książce. Kolejny punkcik przyznaję Kraśce za namalowanie pozytywnego obrazu Szwedów i przedstawienie tego kraju w korzystnym świetle. Dość już mam marudzenia i narzekania na to, co jest obce i inne. A Szwedzi Kraśki to naród Eco-friendly, praktyczny, przyjemny, zaradny i życzliwy.


Dlaczego nie wypada pytać Lapończyka, ile posiada reniferów? Komu tak naprawdę zespół ABBA zadedykował piosenkę „Dancing Queen”? Czy szwedzki śledź może być bronią biologiczną i dlaczego zakazano wnoszenia go na pokład samolotów wielu linii lotniczych? Kto i dlaczego dobrowolnie godzi się na spanie w pomieszczeniach, w których jest kilka stopni na minusie? Jeśli interesują Was odpowiedzi na te pytania, to już wiecie, gdzie ich szukać.


Chętnie bym przeczytała pozostałe książeczki z tej serii, bo Kraśko opisuje wiele ciekawych krajów, ale prawdę powiedziawszy nie planuję wydawania na nie pieniędzy. Cena jest nawet przyzwoita [9.99 zł], ale preferuję jednak bardziej solidne publikacje.


___


Fotka jaka jest, każdy widzi. Lampa odmówiła współpracy. Można to jakoś samemu naprawić, czy trzeba lecieć po pomoc do specjalistów? [PS. Nie, nie wyłączyłam jej ;) Niby jest włączona, a nie działa. Gwarancja nie obowiązuje].

środa, 4 lutego 2015

Szwajcaria, odcinek 10: Streets of Zurich


Kiedyś moje city-breaki były niezwykle aktywne i polegały na chodzeniu od jednego zabytku do drugiego, od jednego muzeum do następnego. To było takie maksymalne wyciskanie cytryny. A bo prawdopodobnie już nigdy tutaj nie wrócę... A bo skoro już tu jestem, to żal byłoby nie zobaczyć tego, tamtego i owego... W Zurychu kompletnie pozbyłam się takiego toku myślenia. Po niezwykle intensywnych dniach poprzedzających pojawienie się w tym mieście i dobrowolne poranne pobudki, często nieco po godzinie 6:00, powoli wyładowywały mi się baterie. Z hiperaktywnego różowego króliczka zasilanego bateriami Duracell przeobrażałam się w oklapniętego pluszaka na najtańszych bateriach o krótkiej żywotności. Dlatego Zurych, ostatni przystanek na mojej szwajcarskiej trasie, miał być zupełnym chilloutem.



Czasami trzeba powiedzieć sobie stop rushing like hell. I to właśnie był ten czas. Dlatego tego dnia łóżko opuściłam stosunkowo późno i tylko dlatego, że dość już miałam dobiegającego zza okna warczenia maszyny pochłaniającej wszystkie śmieci, jakie pozostawili po sobie bawiący się tu zeszłej nocy imprezowicze.




Nie na darmo mówi się, że coś działa jak w szwajcarskim zegarku. Od początku swojego urlopu odniosłam wrażenie, że to bardzo dobrze zorganizowany i czysty kraj. Zauroczyły mnie niewielkie, ale wyjątkowo zadbane miasteczka, ale nawet w tych większych – jak Berno i Zurych – rzadko natrafiałam na odpadki zalegające na ulicach. Właśnie za to przyznaję Szwajcarii ogromny plus.



Wbrew swojej dawnej zasadzie zwiedzania niemalże wszystkiego, co się nawinie na mojej drodze, w Zurychu postanowiłam ograniczyć się tylko do jego centrum i zabytkowej zabudowy. Jasne było, że ładniejszej części miasta  nie znajdę, a przedmieścia absolutnie mnie nie interesowały. Zresztą utwierdziły mnie w tym przekonaniu słowa w przewodniku: „im dalej od centrum, tym mniej ciekawie”. W niektórych dzielnicach lepiej w ogóle się nie pojawiać, chyba że ktoś bardzo lubi sobie podnosić poziom adrenaliny albo cierpi na niewytłumaczone zamiłowanie do turpizmu w każdej możliwej postaci.




Może moje zwiedzanie było powierzchowne, ale to nie miało dla mnie znaczenia. To, co oglądałam, w pełni mi odpowiadało. Spacerowałam po brukowanych uliczkach i z przyjemnością przyglądałam się atrakcyjnym mężczyznom w garniturach i powabnym kobietom w dobrze dobranych kostiumach lub po prostu zwiewnych strojach, bo przebywanie na ulicy przypominało wizytę w saunie. Na zuryskich ulicach przechadza się szyk z elegancją – a to wszystko pod postacią urzędników, bankierów i osób, które zobligowane są do przestrzegania dress code’u. Miło patrzyło mi się na tych wszystkich elegancko i gustownie odzianych ludzi – w Irlandii niezbyt często można trafić na takie widoki.




Ogromnym atutem miasta jest jego położenie. Po obu jego stronach są malownicze wzgórza. Co więcej, Zurych leży na północnym krańcu Jeziora Zuryskiego, a przez miasto przepływa rzeka Limmat. Dzięki takiemu położeniu lato w mieście jest całkiem przyjemnym okresem. Spacery nadrzecznymi bulwarami mają sporo walorów, a w razie potrzeby i chęci można przysiąść na jednym z nich, a nawet zanurzyć nogi w rzece. Przez większą część mojego zapoznawania się z miastem to była właśnie czynność, o której marzyłam.




Z każdą popołudniową godziną słońce prażyło jeszcze bardziej, a momentami miałam wrażenie, że odzianie się w skąpe bikini i tak byłoby noszeniem na sobie co najmniej dwóch szmatek za dużo. Kiedy miejskie powietrze osiąga temperaturę 30 stopni, a woda 21, to jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje się być zażywanie kąpieli słonecznych, lub tych tradycyjnych – wodnych. I tu Zurych ma duże pole do popisu. W mieście jest około dwudziestu kąpielisk na świeżym powietrzu. Spacer nadwodnymi promenadami co rusz ukazywał te same obrazki: ludzie leniwie rozłożeni na ławkach, trawie i w miejscach przeznaczonych do „plażowania”. Nieopodal centrum – ku mojemu zaskoczeniu - spotkaliśmy nawet na wpół roznegliżowane kobiety, pozbawione górnej części stroju kąpielowego.




Sporo osób, pieszo lub na rowerach, zmierzało w tym samym kierunku co my – do Zurichhorn, zielonych płuc miasta, parku, który jest ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców. Tam trafiliśmy na kilka ciekawych rzeźb i na Heurekę – intrygującą, samo napędzającą się instalację autorstwa Jeana Tinguelly’ego.



Park w istocie jest świetnym miejscem do wypoczynku. Jego ogromny obszar pozwala znaleźć ustronne miejsce dla siebie: albo w słońcu, albo w cieniu rozłożystego drzewa. Bar i wszechobecne budki z lodami z pewnością nie pozwolą nam zgłodnieć. Matki z dziećmi mogą korzystać ze ścieżek spacerowych, jak również z atrakcyjnego placu zabaw z natryskami i szeregiem urządzeń, które uszczęśliwią zapewne nawet najbardziej wybredne dziecko. A gdyby znudziło nam się leniuchowanie na trawie, po kilku minutach spaceru już można przenieść się w klimat Orientu, zwiedzając tamtejszy Ogród Chiński. Ale o tym może następnym razem.




W międzyczasie warto też wybrać coś dla siebie z bogatych ofert proponujących turystom krótsze lub dłuższe rejsy po jeziorze. To dobry sposób na to, by docenić malownicze położenie miasta. Można też wspiąć się na szczyt pobliskich wzgórz, bo pewnie nie znajdziemy ładniejszego miejsca do podziwiania panoramy miasta. Lindenhof, pagórek w centrum miasta, na którym znajduje się taras widokowy, jest zapewne tylko przedsmakiem tego, co możemy zobaczyć z wyższych wzgórz, do których już nie udało mi się dotrzeć.



Zurych jest miastem drogim. Nawet bardzo drogim powiedziałabym. Autem raczej nie warto się tu wybierać, bo dużo pieniędzy stracimy na parking. Restauracje zachęcają, ale widok cennika zapewne wielokrotnie wywołał uczucie sytości u niejednego poszukiwacza jadłodajni w przystępnej cenie. Czy przyjedziemy tu dla odpoczynku, dla aktywnego spędzania czasu, czy też może prześledzenia śladów znanych osób – Goethego, Joyce’a, czy Lenina - Zurych zapewne zaoferuje nam coś, co trafi w nasz gust.