Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jaskinia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jaskinia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 lutego 2015

Szlakiem irlandzkich jaskiń: Marble Arch Caves


Budzik zadzwonił o szóstej piętnaście w niedzielę. Kilka sekund później umilkł – bynajmniej nie dlatego, że rozprysnął się na sto kawałków uderzając o ścianę. To był mój dzień wolny, ale mimo to ochoczo wstałam z łóżka, co – chciałabym odnotować - było dla mnie nie lada wyczynem. Odkąd Pani Jesień przegoniła lato, poranne pobudki nagle okazały się być dużo bardziej bolesne. Opuszczenie ciepłego i wygodnego łóżka – jawiącego się jako schron – kiedy za oknem panuje mrok, zaczęło zakrawać na jedną z największych podłości losu. Z nadejściem jesieni powoli też zaczynałam hodować zrozumienie dla osób notorycznie korzystających rano z fenomenu drzemek. Dla mnie – w zasadzie od zawsze – ta funkcja w telefonie mogłaby w ogóle nie istnieć. Drzemka? Po co to komu potrzebne? Taka była dotychczasowa reakcja osoby, która w pięć sekund po tym jak odezwał się budzik, była już na nogach.



Normalnie zostałabym w łóżku co najmniej dwie godziny dłużej. Jednak tego dnia byłam zbyt podekscytowana – plan niedzieli miałam ustalony co najmniej kilkanaście godzin wcześniej. Kilka miesięcy wcześniej wpadłam na pomysł zwiedzenia wszystkich irlandzkich jaskiń udostępnionych turystom. Doszłam do wniosku, że czas wyrobić sobie swoje zdanie. Dotychczas spotykałam się ze sprzecznymi opiniami – co dla jednych było super jaskinią, dla innych okazywało się być popierdółką nie wartą zachodu. Odhaczanie punktów z mojej listy szło mi do tej pory nad wyraz dobrze i szybko. A we wspomnianą niedzielę miałam zaliczyć przedostatni punkt na mojej liście. Miałam, bo nie zrealizowałam. Nie do końca. Ale o tym za chwilę.



W ojczyźnie leprechaunów zwykło się mawiać: In Ireland the inevitable never happens and the unexpected constantly occurs. Zaprawdę powiadam Wam, to jedna z największych mądrości tego świata. Przypomniałam sobie o niej, kiedy dotarłam do celu mojej wycieczki, do Marble Arch Caves. A chwilę później na myśl przyszła mi jeszcze jedna mądrość: shit happens every day.



Wszystkie szanujące się przewodniki po Irlandii radzą, by przed przyjazdem do tej jaskini uprzednio zadzwonić. Bo na miejscu możemy się rozczarować. Jaskinie Marmurowego Łuku, bo tak tłumaczy się nazwę Marble Arch Caves, leżące w hrabstwie Fermanagh, wchodzą w skład tamtejszego geoparku, którego walory zostały docenione przez UNESCO. Jaskinie są tłumnie odwiedzane, a że w ich wnętrzu płynie rzeka, bywają też zalewane. Bo jak wiadomo w Irlandii przez dziewięć miesięcy pada deszcz, a przez pozostałe grad.




Efekt rozmowy telefonicznej wykonanej w sobotnie popołudnie był jak najbardziej pozytywny. Nie dość, że dostaliśmy zielone światło – zwiedzanie normalnie się odbywało – to jeszcze zostaliśmy wpisani na listę chętnych na niedzielną podróż do wnętrza ziemi. Moja ekscytacja urosła do niebotycznych rozmiarów. I chyba też przesłoniła mi resztkę realizmu, bo będąc w drodze do jaskini, mogłam się spodziewać wszystkiego - mandatu, kapcia, wypadku, nawet renifera na drodze i UFO na niebie – ale nie tego, że nie zwiedzę jaskini.



Zatem wyobraźcie sobie moją minę, kiedy chwilę po dotarciu na miejsce dowiedziałam się, że z powodu nocnych opadów deszczu najprawdopodobniej nie będzie można zwiedzać jaskini. Jakich opadów deszczu? What the heck? Padało, owszem, ale nie w moim hrabstwie. Przez pewną część drogi jechaliśmy w deszczu o normalnym natężeniu, ale nawet ten namacalny fakt – kropel rozbryzgujących się na aucie – nie podsunął mi czarnego scenariusza. Moja świadomość nie została skażona ani nawet jedną myślą typu: a co jeśli poziom wody w podziemnej rzece wzrośnie? Takiej opcji po prostu nie było. Nie w mojej głowie.




Na ostateczną decyzję mieliśmy poczekać około dziesięciu minut. Wnętrze jaskini właśnie oglądano, by „ocenić straty”. I dopóki nie dostaliśmy potwierdzenia, ciągle żywiłam się nadzieją „a może jednak się uda”. Niestety. Chwilę później już wszystko było wiadomo. Poziom rzeki w jaskini wzrastał średnio o centymetr na dziesięć minut i z oczywistych względów bezpieczeństwa – zwiedzanie zawiera m.in. krótki rejs łódką – nie można było wydać zezwolenia na zwyczajowe oprowadzanie.



Pani w recepcji poinformowała nas jednak, że za chwilę pojawi się przewodniczka w celu odbycia z nami krótkiego, darmowego, 20-minutowego oprowadzania, bo jedynie na tyle mogą sobie pozwolić. Tego jednak nie można było nazwać mocno okrojoną wersją normalnego programu zwiedzania. To był tylko przedsmak, ale – jak się okazało niedługo później – cudowna namiastka tego, co oferują Marble Arch Caves.




Mokrą ścieżką powędrowaliśmy za naszą młodą przewodniczką mówiącą z charakterystycznym północno-irlandzkim akcentem. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami tunelu, którego wnętrze momentalnie przywołało mi na myśl korytarze w brukselskim Atomium. Ale zanim do niego weszliśmy, przystanęliśmy na moment. Przewodniczka kreśliła przed nami zarys historii jaskini, a za drzwiami szalał żywioł. Huczało. To nie było tło do słów przewodniczki, to było coś, co rzucało się na pierwszy plan. Zapewne słyszycie podziemną rzekę – rzekła kobieta. A na usta cisnęło się, że ten hałas zbudziłby nawet umarlaka. Głuchy jak pień by usłyszał.



Po otwarciu drzwi zobaczyłam przyczynę zamknięcia jaskini i... zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie fanaberia przewodników – nie o takim zamknięciu sezonu marzyliśmy, rzekła później przewodniczka – ale konieczność. W punkcie, w którym staliśmy, woda nie była jeszcze nie wiadomo jak wysoka, ale już można było dostrzec zalane ścieżki. Jednak przede wszystkim można było SŁYSZEĆ. Słuchałam tego specyficznego odgłosu i rozumiałam, jak potężna moc wody kotłuje się w tym zamkniętym pomieszczeniu. To była ogromna siła. To był bezlitosny żywioł. Jaskinię opuściłam z żalem. Bo znalazłam się w sytuacji analogicznej do tej przedstawionej w bajce „Lis i bocian”. Dosłownie na wyciągnięcie ręki miałam coś apetycznego - coś, co igrało z moimi zmysłami - a mimo to nie potrafiłam tego dosięgnąć. Tak zapewne czuje się szczerbaty, kiedy ktoś podaje mu jabłko i sarkastycznie dodaje „smacznego!”.




Po obwieszczeniu decyzji o niemożliwości zwiedzania jaskini nasze morale boleśnie uderzyło o ziemię. Do podziemia wchodziliśmy w ciszy, nikt jakoś nie rwał się do dyskusji. Jednak kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, nie byliśmy już tacy cisi. Tam, we wnętrzu jaskini nasze morale na nowo się zregenerowało. Bo choć może wyglądać na to, że żywioł nas pokonał, to wcale tak się nie stało. Paradoksalnie wnętrze jaskini wypełniło mnie głębokim przekonaniem, że ta „walka” tak się nie skończy. Wiedziałam, że mój powrót w to miejsce to tylko kwestia czasu. Nieuchronność. Nie było możliwości, by moja przygoda z Marble Arch Caves zakończyła się w taki sposób. I właśnie ta świadomość napawała mnie radością. Smutek zagubił się gdzieś w mroku jaskini, na zewnątrz groty wyszła trójka wesołych ludzi. Słońce zaczęło się przebijać przez chmury, a my długo jeszcze staliśmy na zewnątrz dyskutując z przewodniczką, notabene równą babką.




Minuty niepostrzeżenie zlewały się w kwadranse, a my ciągle staliśmy i dyskutowaliśmy. Dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami. Dziewczyna opowiadała m.in. o tym, jak krnąbrni potrafią być turyści. Nie pytałam, której nacji najbardziej nie lubi, ale dało się wyraźnie wyczuć, że nie pała sympatią do Niemców, którzy tak na marginesie mieli także tego dnia przybyć liczną grupką. To miał być ich pierwszy punkt na trasie po Irlandii. A tu - surprise, surprise! – jaskinia zamknięta.  Szczęśliwym trafem nie doczekaliśmy momentu germańskiego najazdu – o tej porze centrum jeszcze świeciło pustkami – a kiedy Niemcy zapewne gnietli się w autobusie, my właśnie przeczesywaliśmy ścieżki w lesie przylegającym do centrum. Wspominam o tym, bo wizyta w Marble Arch Caves bez leśnego spaceru będzie zdecydowanie niekompletna.



Wędrowałam mokrymi ścieżkami, wdychałam świeże powietrze, słuchałam ptasiego śpiewu i odczuwałam niespodziewanie dużą satysfakcję z tego powodu. Miałam ten zakątek praktycznie dla siebie. Toteż nie krępowałam się: dotykałam mokrych od rosy paproci i pozwalałam fantazji popuszczać wodze. Dlatego kiedy wyobraźnia podsunęła mi myśl, że to magiczny las, nie skarciłam jej za to. Dziwnym trafem te realia – festony mchów i paproci, cała aura tego miejsca – pasowały mi do takiego wyobrażenia. I choć na swojej drodze oprócz kilku sympatycznych młodych Irlandczyków nie spotkałam nigdzie the little people, ani wróżek z gracją bujających się na lianach, lubiłam myśl, że to magiczny lasek.



Nie było tak, jak sobie to wymarzyłam, ale to wcale nie oznacza, że było źle. Być może dostałam pstryczek w nos od losu, ale dostałam też coś więcej - przedsmak przygody, której już teraz mówię tak. I wzorem Arniego Schwarzeneggera powtarzam: I’ll be back!


zmienność irlandzkiej pogody nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. U góry: Visitor Centre w czasie przyjazdu, na dole: w czasie odjazdu


sobota, 11 października 2014

Podróż do wnętrza ziemi - jaskinia Dunmore

Do środka centrum turystycznego wpadłam z obłędem w oczach. Gdzie tu są jakieś toalety? [tak, kobiety też sikają!] - zdesperowanym i wręcz błagalnym głosem zapytałam mężczyznę za ladą. Nie było czasu na zbędne gadki-szmatki. Po pierwsze dlatego, że sytuacja była naprawdę awaryjna, a po drugie trafiłam na ostatnie w tym dniu oprowadzanie. Niewątpliwie był to przychylny uśmiech losu wobec mej osoby. Jadąc w aucie miałam w głowie tylko jedną myśl – zdążyć na czas. Zdążę? Nie zdążę? – zastanawiałam się w końcowych kilkudziesięciu minutach mojej podróży. Nie miałam żadnej pewności, że mi się uda. Godziny otwarcia jaskini Dunmore Cave zamieszczone w zabranych przeze mnie przewodnikach były rozbieżne.

Wszyscy już sobie poszli. Zabieram cię ze sobą – rzekł żartowniś za ladą, który dwie minuty wcześniej litościwie wskazał mi drogę do ubikacji. Nawet teraz nie mieliśmy czasu na spokojną rozmowę. Choć mężczyzna był niewątpliwie ciekawym interlokutorem, przyjechałam tu w ściśle określonym celu i właśnie zamierzałam wykorzystać szansę daną mi przez los. Leć! – rzekł już całkiem poważnie recepcjonista wskazując mi kierunek, w którym powinnam się udać. A ja zgodnie z jego radą zagęściłam ruchy.


Drogę do jaskini pokonałam w skupieniu. Do jej wejścia prowadzą dwa długie rzędy schodów przedzielone metalową barierką. Bieg po nich w dół zbocza mógłby okazać się zdradliwy, a efekt bolesny. A ja zaplanowałam sobie skromne, niezauważalne entrée – bez huku i niezdrowego zainteresowania, które z pewnością towarzyszyłyby mojemu ewentualnemu upadkowi ze szczytu ponad trzystu schodów.  

Wejście do Dunmore Cave robi wrażenie – szczególnie wtedy, kiedy ma się okazję spojrzeć na nie z lotu ptaka. Jaskinie, które do tej pory odwiedziłam, miały przeważnie niewielkie otwory wejściowe. Tu jest dziura na sześć metrów wysoka, a wewnątrz wielka ciemność i pustka. The mouth of a huge beast – paszcza wielkiej bestii – to określenie jaskini spotykane w irlandzkim folklorze. Całkiem trafne.



Choć istnienie tej groty odnotowano już dawno, dawno temu, miejscowa ludność niezbyt kwapiła się, by wejść w paszczę potwora. Przez długi czas wejście do Dunmore Cave utożsamiano z wrotami do piekła. I wcale mnie to nie dziwi. Dziś, kiedy centrum przystosowano do ruchu turystycznego, wszystko jest tu dopieszczone i zapięte na ostatni guzik. Ale wieki temu musiało być tu zupełnie inaczej: bardziej pierwotnie, prymitywnie, a przez to strasznie. I ciemno – bo oświetlenie Dunmore Cave to stosunkowo nowy wynalazek pochodzący z końca XX wieku.


Jestem w stanie wyobrazić sobie - i przede wszystkim zrozumieć - obawę dawnych ludzi przed jaskiniami. Niekoniecznie nazwałabym to nyktofobią, chyba bardziej zdrowym rozsądkiem. Wchodzisz kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi w wielką niewiadomą. W nowy wymiar, gdzie tak naprawdę nie wiesz, co cię czeka. Zewsząd otacza cię bezgraniczna ciemność, a bez świeczki jesteś skazany na wieczne błądzenie. Twój wzrok nigdy nie zaadaptuje się do wszechobecnej ciemności. Bo jaskinia to królestwo czerni i mroku, a ty do tego świata nie należysz. To specyficzny podziemny świat rządzący się swoimi prawami. Logicznie rozumując jest to świat, w którym człowiek jest intruzem. Powietrze jest tu niezwykle czyste. Przyjemnie wciągać je w płuca, ale podziemny świat dobry jest dla robaków i kretów. Nie daj się zwieść, człowieku. Przebywanie pod wodą lub ziemią jest oczywiście możliwe, ale to tylko tymczasowy pobyt. Stworzeni zostaliśmy, by stąpać po ziemi. Tu jest nasz świat, a dawna ludzkość – jakkolwiek prymitywna i mało zaawansowana cywilizacyjnie – wydawała się wyraźnie dostrzegać tę prawdę. Dlatego pod ziemię, do wielkiej czarnej dziury, gdzie czyhała NIEPEWNOŚĆ i istniało NIE WIADOMO CO, po prostu się nie wchodziło. Nie, gdy się nie musiało.

W irlandzkim folklorze Dunmore Cave przewija się wielokrotnie, dziwnym trafem przeważnie w mrocznym kontekście. Wspominanie o tej jaskini wiąże się zazwyczaj z niewidzialną etykietą ‘trzymać się z daleka’ chociażby dlatego, że dawno temu grota uchodziła za siedzibę Władcy Mysz, gigantycznego kota Luchtigerna, który – kto wie – może nie pogardziłby także mięsem na dwóch nogach. O ile na wieść o tej legendzie można się ironicznie lub pobłażliwie uśmiechnąć, w przypadku legendy o masakrze wikińskiej na miejscowej ludności już nie bardzo można to zrobić. Bo znaleziska w jaskini jak najbardziej przemawiają za tym, że historia nie jest wyssana z palca, a faktycznie miała miejsce w X wieku.

Jak głosi legenda, w 928 roku doszło tu do tragedii. To właśnie wtedy wikingowie pod wodzą niejakiego Godfreya mieli dokonać barbarzyńskiego najazdu na miejscową ludność. Jak głoszą dawne dzieje, najeźdźcy splądrowali i zniszczyli jaskinię, zabijając przy tym tysiąc osób. Przez długi czas historia wydawała się być tylko legendą aż do lat 70. XX wieku, kiedy to archeologowie natrafili na pewne artefakty. Jednak najważniejszym znaleziskiem okazały się być szczątki 44 ludzkich szkieletów. Wtedy też  na poważnie zaczęto zastanawiać się nad autentycznością historii o masakrze. Liczba 1000 osób, dla których grota stała się mogiłą, ciągle jednak wydawała się być przesadzona. W pobliżu jaskini istniały pradawne forty, zatem jeśli faktycznie wikingowie zamordowali tyle osób, najprawdopodobniej zrobili to właśnie tam, nie zaś w jaskini.


Warto wspomnieć, że znalezione kości 44 osobników należały w dużej mierze do dzieci i kobiet – osób, które  w przypadku ataku były praktycznie bezbronne i które nie mogły odegrać znaczącej roli w przypadku defensywy. Nieszczęśnicy zdecydowali się wejść do jaskini, bo zmusił ich ostateczny czynnik – pragnienie życia. W tym przypadku strach przed śmiercią okazał się być silniejszy niż strach przed ciemnością. Jaskinia jednak nie zapewniła im bezpieczeństwa. Wikingowie najprawdopodobniej podążyli za grupką i dopięli swego – zabili uciekinierów. Jako że ich szczątki nie wykazują śladów użycia ostrych narzędzi, uważa się, że wikingowie zaczadzili uciekinierów rozpalając ogień.


Ta wersja wydaje się mieć solidne podstawy do uważania jej za prawdziwą.  Niektóre z monet znalezionych w jaskini wybito w w płn-wsch Anglii około 920 roku. Co ciekawe, wspomniany Godfrey miał przybyć do Irlandii kilka lat później z Yorku leżącego właśnie w tamtym regionie Anglii. Zwykły przypadek? Pytanie tylko, czy garstka męskich kości, które również znaleziono w jaskini to szczątki starszych mężczyzn szukających w jaskini schronienia wraz z kobietami i dziećmi, czy też może kości samych wikingów, którzy w jakiś sposób stracili życie.


Jaskinia Dunmore nie jest ani najpopularniejszą ani nawet największą irlandzką grotą. Jest za to jedną z najciekawszych tutejszych jaskiń krasowych. Paradoksalnie jest też  najtańsza. Wstęp dla dorosłych kosztuje tu zaledwie 3 euro, co jest naprawdę rzadkością w dzisiejszych realiach. Warto tu przyjechać i pokonać ponad 700 schodów [w obydwie strony] chociażby po to by zobaczyć fairies’ floor – podłogę, na której, jak głosi folklor, śpią wróżki i którą uprzednio zawsze zamiatają z wszystkich kamieni wrzuconych tu przez człowieka.


Możemy też zobaczyć tu duszka Caspera, czy też imponujące kalcytowe nacieki połyskujące w świetle niczym magiczne drobinki. Nade wszystko warto jednak przyjechać tu dla prawie sześciometrowego stalagmitu znanego jako The Market Cross i przekonać się, czy należymy do obozu tych, którzy widzą w tej kolumnie krzyż, harfę czy też może rękę trzymającą kufel Guinnessa. Ilekroć patrzę na ten imponujący stalagmit, mam ochotę - wzorem ojca Jacka Hacketta – zawołać: Drink! Drink!  Bo niech mnie kule biją, jakkolwiek intensywnie wytężałabym wzrok, nie dostrzegam tam nic poza ręką z kufelkiem piwa.

Polecam to miejsce, bo po prostu na to zasługuje. Jest unikatowe, tanie, interesujące, owiane mgiełką tajemniczości. Przyjeżdżając tu nie odkryjemy prawdy, bo ta – jak mniemam – już dawno została pogrzebana na dnie jaskini, ale grzechem byłoby nie zajrzeć do tego podziemnego świata, który przez miliony lat powstawał dla nas. Grzechem byłoby odrzucenie tego daru natury.


niedziela, 5 maja 2013

W podziemnym świecie jaskini krasowej: Mitchelstown Cave


Bourncourt, hrabstwo Tipperary. Maj 1833 roku zaczął się dość typowo dla Michaela Condona, ale to były tylko pozory, bo mężczyzna nie wiedział jeszcze, że wkrótce dokona czegoś, co unieśmiertelni pamięć o nim i sprawi, że grubo ponad sto lat później jego nazwisko ciągle będzie wędrować z ust do ust. Zarówno w przypadku jego rodaków, jak i cudzoziemców. Otóż w czasie wydobywania wapienia budowlanego, który miał mu posłużyć do wzniesienia domu, Irlandczykowi z rąk wypadł łom i… dosłownie zapadł się pod ziemię. Narzędzie wpadło do szczeliny. Naturalnym odruchem mężczyzny było udanie się na poszukiwania zguby, a te zaowocowały niecodziennym znaleziskiem – odkryciem przejścia prowadzącego do podziemnego świata jaskini krasowej.



Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie, bo właśnie w takim tempie rozprzestrzeniła się sensacyjna nowina. Gdyby Michael zachował to odkrycie w sekrecie, być może doprowadziłby do własnej zguby. Otóż pewnego dnia mężczyzna zszedł do podziemia. Razem ze swoją skromną świeczką i towarzyszącą mu ciekawością. Rozmiary jaskini najwyraźniej przeszły oczekiwania świeżo upieczonego odkrywcy i możliwości skromnej świecy, która w pewnym momencie po prostu się wypaliła. Ciemność spowiła Condona, a resztki rozsądku podpowiedziały, by nie błądzić po ciemku, bo pożytku to nie przyniesie, a może spowodować szkody. Uwięziony pod ziemią, bez cudów techniki, których XIX wiek jeszcze nie oferował, został skazany na łaskę innych. Ratunek w końcu nadszedł, bo ktoś z jego bliskich zorientował się, że Michaela nie ma i wyciągnął następujący wniosek: Condona należy szukać w grocie. Oczywiście wniosek był jak najbardziej słuszny. Michael w końcu wydostał się na światło dzienne, ale pod ziemią spędził zapewne najdłuższe godziny swojego życia.



Sporo lat upłynęło od tamtego niefortunnego wydarzenia, ale jaskinia przeszła w tym czasie minimalne zmiany. Mniejsze niż można by się spodziewać. Wydawać by się mogło, że skażony pył komercyjny, który na całym świecie osiąga coraz większe rozmiary, jeszcze tu nie dotarł. Nie zastaniemy tu nowoczesnego centrum turystycznego, bo go tu po prostu nie wybudowano. Bilety nabywa się w domu właścicieli ziemi, na której znajduje się jaskinia. Niegdyś były to włości angielskich earlów. Kiedy jednak Anglicy zbankrutowali, familia Mulcahy odkupiła cenną ziemię.



Wszystko jest tu takie swojskie, naturalne. Wystarczy nacisnąć dzwonek, by w oknie pojawiła się staruszka. Po zainkasowaniu 7 euro od dorosłego turysty, kobieta z wprawą bileterki z kina rozdysponuje papierowe bileciki. A potem podąża się drogą wiodącą pod niewielką górkę, a tam w czasie pogody można przysiąść na jednej z ławek, by rzucić okiem na panoramę Galty Mountains i chłonąć wiejskie pejzaże. W przypadku niepogody pozostaje nam wciśnięcie się pod drewnianą wiatę i mniej ciekawe widoki w postaci facjat innych uczestników. Dla zabicia wolnego czasu – a tego może być sporo, bo oprowadzanie odbywa się raz na godzinę i czasami konieczne jest kilkudziesięciominutowe oczekiwanie – warto poczytać tablice informacyjne umieszczone na ścianach „schroniska”.



Przez ponad sto lat oprowadzanie odbywało się w dość prymitywnych warunkach, jedynie przy niewielkim świetle, jakie dawały świeczki. Chętnych mimo to [a może właśnie dlatego?] nie brakowało. Z czasem najwyraźniej uznano, że nie tędy droga - decyzję o zmodernizowaniu jaskini podjęto dopiero w połowie lat 60. XX wieku, a w 1972 roku jaskinia Mitchelstown już miała ścieżki przygotowane dla turystów i zainstalowaną elektryczność. Zmiany nadal są dość skromne. Pieczarę podświetla się najzwyczajniej, nie ma kolorowych wiązek sztucznego światła, bo natura ma przemawiać sama za siebie. I do tego nie potrzeba jej dyskotekowego stroboskopu.



Z grupką dwudziestu kilku osób ruszyłam za naszą młodą przewodniczką, miłośniczką piercingu. Wchodząc do wnętrza tej jaskini pomyślałam sobie coś, co powszechnie uważa się za dość brzydkie słowo i być może nawet bym je wypowiedziała głośno, ale z uwagi na to, że połowę grupy stanowiła czeladka dzieciaków, wypadało trzymać język za zębami. Stromo, ciemno, niczym w jakiejś zapomnianej piwnicy. Generalnie lepiej nie myśleć [rada dla tych, którzy nie mają podzielności uwagi], tylko całkowicie skupiać się na czynności odpowiedniego stawiania stóp na małych schodkach.



Podziemna wędrówka była krótsza niż myślałam i prowadziła przez trzy duże jamy. Choć korytarze ciągną się tu przez jakieś trzy kilometry, turystom udostępnia się tylko 1/3 trasy, co niestety daje krótką wizytę. I gdyby nie zagadywanie przewodniczki, czekanie aż cała grupa zbierze się w danym miejscu, wypytywanie dzieci, co widzą na podświetlonych ścianach, oprowadzanie nie trwałoby jakieś 40-45 minut, a maksymalnie 20-25.



'upolowany' ukradkiem Łabędź


Co do szaty naciekowej jaskini, to Mitchelstown Cave może się pochwalić kilkoma imponującymi formacjami stalaktytów, stalagmitów i innych tworów, z których zdecydowanie wyróżnia się Wieża Babel vel Łabędź. Niestety, jest to miejsce, w którym obowiązuje zasada: rączki trzymamy przy sobie, patrzymy, ale nie dotykamy. Za to koniecznie kodujemy obrazki w głowie, bo w jaskini Mitchelstown - po raz pierwszy wśród irlandzkich grot - spotkałam się z kategorycznym zakazem robienia zdjęć.



Mitchelstown Cave może pochwalić się także wspaniałą akustyką. Ten fakt już dawno wykorzystano, organizując tu od czasu do czasu msze lub koncerty. Niestety wśród zwiedzających nie znalazł się śmiałek, który zechciałby zaprezentować swoje zdolności wokalne, zatem prośby przewodniczki były niczym nawoływania na pustyni.



Czego jeszcze nie brak w jaskini oprócz ciekawych draperii naciekowych? Świeżego, chłodnawego powietrza, którym idealnie się oddycha. W grocie panuje mniej więcej stała temperatura 12 stopni i wystarczy jeden rzut oka na grupę, by wiedzieć, kto należy do obozu zmarzluchów, a komu niskie temperatury nie są straszne. Dla mnie było absolutnie znośnie, ale dla babci i dziecka w czapce, a także dla Hindusa jęczącego mi za plecami it’s the coldest place in the whole cave – pewnie nie. W drodze powrotnej, wspinając się po schodkach, śpiewaliśmy wersy piosenki It’s a long way to Tipperary. To znaczy śpiewali ci, którym nie brakowało oddechu i ci, którzy znali słowa.



Ogromną różnicę pomiędzy temperaturą powietrza na zewnątrz i wewnątrz widać w letni, ciepły dzień. Kiedy wydostałam się na zewnątrz, poczułam się jak ryba wyjęta z wody. Nie obyło się bez kilku chaotycznych haustów powietrza łapanych bardziej gwałtownie niż zwykle. Osobniki noszące okulary zanotowały gwałtowny spadek widoczności i tylko czekałam, aż zaczną z piskiem biegać w kółko i zderzać się ze sobą niczym gokarty.



Przejściowy deszcz nie oczyścił powietrza. Temperatura na zewnątrz była o nieco ponad 10 stopni wyższa niż w jaskini. Po kilkudziesięciominutowym pobycie pod ziemią powietrze nagle okazało się niezwykle ciężkie, ciepłe i duszące. To tu, stojąc w świetle dziennym, dotarło też do mnie, że wyglądam jak wesoły prosiak, który przed chwilą zażył błogiej kąpieli błotnej. Żałowałam, że nie miałam ze sobą gumiaków, albo chociaż spodni o długości ¾. Jednocześnie cieszyłam się, że jaskinia była ostatnim punktem na mojej trasie, bo z takim wyglądem wstyd byłoby mi się gdziekolwiek pokazać. Ale nie z tego powodu nie było tu idealnie. Po wizycie w Doolin Cave i fantastycznym przeżyciu, za które niezmiernie wdzięczna jestem tamtejszemu przewodnikowi, wizyta w żadnej innej jaskini chyba już nigdy nie będzie tak przyjemna. Miejsce jednak jest ciekawe.


poniedziałek, 7 stycznia 2013

(ponad) 80 stóp pod ziemią - jaskinia Doolin


Be careful what you wish for, it might come true – uważaj na to, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać, mówi pewna mądra myśl. I w niektórych przypadkach faktycznie się to sprawdza. Znacie dowcip o Murzynie, który po złapaniu złotej rybki zażyczył sobie, by spełniła 3 jego życzenia? Chciał być biały, nic nie robić i mieć dużo - hmm, jak by to subtelnie wyrazić? – dupeczek. Zgodnie z obietnicą rybka spełniła jego życzenia. Zamieniła go w sedes w damskiej toalecie.



To był dość pechowy scenariusz, który z kolei świetnie wpisałby się w słowa Oscara Wilda, który stwierdził kiedyś, że „Są tylko dwie tragedie na świecie: jedna to nie mieć tego, czego się chce, a druga mieć to, co się chciało”. Ale jest też inna opcja, o której nie wspomniał ten bystry Irlandczyk – można dostać to, co się chciało i być z tego powodu szczęśliwym. Doskonale się o tym przekonałam, kiedy zwiedzając Aillwee Cave i podążając za długim ogonem turystów, westchnęłam nieco zrezygnowana: zwiedzić taką jaskinię samemu, to byłoby coś! Jakieś trzy tygodnie później całkiem nieoczekiwanie moje marzenie się spełniło. Jaskinia zwie się Doolin Cave i okazała się nawet ciekawsza niż ta powyżej wspomniana.



Pisząc o jaskini Doolin może nie powinnam porównywać jej do Aillwee, bo tak naprawdę obydwie te atrakcje znacznie się od siebie różnią, jednak ciężko mi będzie uniknąć mimowolnego zestawiania ich. Ta pierwsza stworzona została z rozmachem, jest chyba najpopularniejszą jaskinią w Irlandii i ma solidne zaplecze turystyczne. To rozbudowany kompleks, w którym można spędzić nawet połowę dnia zwiedzając, przechadzając się po otaczającym go skalistym krajobrazie, urządzając sobie piknik, degustując w sklepiku wspaniałe produkty domowej roboty, czy chociażby podziwiając egzotyczne ptaki w tamtejszym centrum ptaków drapieżnych.



Doolin wypada przy niej niczym uboga kuzynka Bietka. Albo kuzyn Pons. Ale to tylko pozory atakujące nas przy podjeździe pod centrum turystyczne – skromny budynek, taki jak lubię, bo urządzony na nowoczesną modłę, gdzie dominuje szkło. Tuż obok niewielki parking i sceneria – obiektywnie oceniając – niezbyt rzucająca na kolana. Na zewnątrz stolik, krzesła, ławka, mały skalniak. Obok, do ściany budynku przylega „mini-zagroda”, gdzie nie zwracając na mnie uwagi pasie się urocza parka kóz i spaceruje małe stado kur. Na płocie ostrzeżenie „this one bites!!” [ten gryzie!] i zdjęcie nadpobudliwego kuraka. Podchodzę do płota, jak kiedyś podchodził Pawlak z Kargulem, a agresywny kogut rzuca się w moim kierunku. Easy, tiger! mówię. Peace! Wyluzuj! Ale ten dalej robi swoje. Stroszy pióra, podskakuje, jakbym przyszła tu z zamiarem oskubania go żywcem. Albo zamiast aparatu miała tasak.



Wnętrze centrum też jest skromne. Na małej powierzchni znajduje się kilka stolików, sofy, mini-biblioteczka, ekspozycja tablic informacyjnych, sklepik. Jest starszy mężczyzna za ladą i młodziutki przewodnik, który po kilkunastu minutach oczekiwania zabiera naszą dwójkę na niezapomnianą przygodę. Już sam fakt, że jesteśmy sami, znacznie mnie uskrzydla, a świadomość nadchodzących emocji prawie sprawia, że unoszę się w powietrzu. Bez pomocy Red Bulla.



O czymś takim mogłam jedynie do niedawna marzyć. A teraz to wszystko rozgrywało się w rzeczywistości. Schodziłam po stukilkudziesięciu schodkach okratowanego szybu. Moja podróż do wnętrza ziemi właśnie się rozpoczynała. Było ciemno i ekscytująco. Kiedy pokonaliśmy pionowy szyb o długości około trzydziestu metrów, nasz przewodnik wskazał nam na długi rząd kolorowych kasków, a ja wybrałam intensywnie żółty – jakby ta jego jasna barwa mogła w jakiś cudowny sposób przełamać panującą ciemność. Kask nie tylko świetnie się wywiązuje ze swojej roli, o czym doskonale świadczą liczne rysy na jego czubku, ale także automatycznie dodaje atrakcyjności całemu procesowi zwiedzania.



Zakładam kask, a chwilę później przez moje gapiostwo i nieumyślne pominięcie jednego schodka dosłownie lecę na przewodnika, a biedak asekuracyjnie wyciąga ręce, by mnie złapać. Gest doceniłam, ale niebezpieczeństwo zostało na szczęście w porę zażegnane, a moja kobieca duma uniknęła blamażu, jakim bez wątpienia byłoby obciachowe runięcie na glebę.



Szczęśliwym trafem dalszy ciąg zwiedzania obfituje tylko i wyłącznie w przyjemne chwile. A kiedy na chwilę przewodnik gasi światło, by po krótkim momencie znów je włączyć i ukazać nam ogromnej urody Great Stalactite, wielki stalaktyt, wzdycham z nieukrywanym podziwem. I może to dziwne, ale nie chcę wychodzić na zewnątrz. Czyżby odezwał się zew natury? Natura jaskiniowca? Chcę jak najdłużej przebywać w tym ciemnym, surowym, ale fascynującym wnętrzu – z Połówkiem, przewodnikiem i tym niesamowitym dziełem natury, jakim jest siedmiometrowy stalaktyt. Waży kilka ton, jest pomarszczony niczym zasłona, dwukolorowy i należy do grupy najdłuższych stalaktytów świata. Odbiera należyte wyrazy podziwu.



Jaskinia została odkryta w 1952 roku przez angielskich speleologów. Nazwano ją Pol an Ionain, ale rozpromowano jako Doolin Cave. Ale zanim udało im się w końcu otworzyć tutaj turystyczne centrum, John i Helen Browne w 1990 roku wykupili ziemię, na której się znajduje i przeszli przez długą, ciernistą drogę.



Walka z urzędowymi hydrami i Speleological Union of Ireland - rzucającą im kłody pod nogi i niechętnie przyglądającą się planom spopularyzowania jaskini - była ciężka, ale ostatecznie zakończyła się pełnym sukcesem. Jaskinię udostępniono zwiedzającym w 2006 roku, ale wtedy dostęp do niej był znacznie ograniczony. Do jaskini kursowały busy z Doolin. Widoczne na zdjęciach centrum jest całkiem świeżutkie, wzniesiono je dopiero w 2010 roku – po pozytywnym rozpatrzeniu piątego z kolei wniosku o budowę centrum.



Rozbudowa Doolin Cave wzbudzała wiele kontrowersji. Wysuwano różnego kalibru argumenty, obawiano się niepotrzebnej ingerencji w środowisko i ewentualnych uszkodzeń stalaktytu. Sugerowano brak innych atrakcji wartych uwagi, ale to wszystko jest dla mnie jednym wielkim stekiem bzdur. W Doolin Cave dba się o bezpieczeństwo, o optymalne warunki dla stalaktytu, jak i dla samych turystów. W czasie jednego oprowadzania ich liczba nie może przekroczyć 20 osób.



Cieszę się, że otwarto centrum, że dziś można tak po prostu przyjechać tam i zobaczyć podziemny świat – świat wyrzeźbiony przez naturę siłą przepływającej tam wody. Dla mnie skarbem jaskini jest nie tylko Great Stalactite i pomniejsze ciekawostki, na które natrafia się pod drodze. Skarbem tego miejsca jest także nasz przewodnik. To przesympatyczny młody człowiek, niezwykle przyjacielski, inteligentny i dowcipny. Od początku nawiązaliśmy z nim bardzo dobry kontakt, a brak innych osób od razu wprowadził luźną atmosferę. Rozmawialiśmy na wiele innych tematów, nie tylko tych dotyczących geologii i jaskini, a ja z przyjemnością odkryłam, że mamy bardzo podobne spostrzeżenia i upodobania – podobają nam się te same strony wyspy, nie przepadamy za Dublinem i Limerickiem. Wymienialiśmy się zabawnymi historyjkami z pracy, osobistego życia,  żartowaliśmy z niesfornych klientów, a ciszę w jaskini często przerywał nasz szczery i głośny śmiech. Spotykanie takich osób na swojej drodze to prawdziwa przyjemność. Godzina naszego oprowadzania upłynęła zdecydowanie za szybko i choć chciałoby się przedłużyć te przyjemne chwile przy Guinnessie w pubie, jedynie co mogliśmy wtedy zrobić, to serdecznie podziękować naszemu przewodnikowi, wręczyć w podzięce 10 euro napiwku i życzyć powodzenia.




Co więcej mogę Wam powiedzieć? Kapitalnie było! Cały elaborat mogłabym o tym napisać tylko ile można czytać o ochach i achach? Mogę Wam jedynie życzyć, byście trafili na naszego przewodnika, na tego młodego człowieka, który ma w sobie ogrom pasji i żywiołowości. Najsympatyczniejszy przewodnik jakiego znam, to z pełnym przekonaniem mówię Wam ja.