Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Clare. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Clare. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 kwietnia 2015

Poranek w cieniu ruin opactwa: Corcomroe Abbey


Czasami śpię jeszcze o takiej porze, ale w tamten niedzielny poranek byłam na nogach już od jakichś trzech godzin. Na mojej twarzy nie było żadnych oznak snu, a znajdujący się przede mną obiekt miał skutecznie sprawić, że przez najbliższe pół godziny będę zajęta zwiedzaniem i fotografowaniem. Czas snu bezpowrotnie minął. Teraz należało korzystać z pożądanych okoliczności, jakimi bezsprzecznie był brak innych turystów, a także ze sprzyjających warunków atmosferycznych. Na większe skupisko ludzi można tu natrafić w czasie rezurekcyjnej mszy wielkanocnej. Podoba mi się pomysł odprawiania nabożeństwa w Niedzielę Wielkanocną w wielu opuszczonych ruinach dawnych świątyń. Taka poranna msza pod gołym niebem, kiedy powietrze jest jeszcze cudnie orzeźwiające, a zewsząd otacza nas duch przeszłości, ma niepodważalny urok.



Urokliwa jest również lokalizacja Corcomroe Abbey. Opactwo znajduje się w zielonej dolinie otoczonej surowymi, szarymi i skalistymi wzgórzami Burren przez co cały kompleks może budzić skojarzenia z oazą zieleni na pustyni. Mała czarna tabliczka informacyjna przytwierdzona do jednej ze ścian ruin zdradza, że opactwo znane jest również jako  świątynia Sancta Maria de Petra Fertilis – Matki Boskiej Żyznej Gleby, a misterne zdobienia wewnątrz świątyni, m.in. w postaci powszechnych w Burren dzwonków, mają nawiązywać do wspomnianej nazwy.




Corcomroe Abbey jest cysterskim opactwem wzniesionym najprawdopodobniej pod koniec XII wieku z wapienia - surowca, którego nie brakuje w okolicy. Jak to bywa w tego typu przypadkach, genezę ruin spowija mgiełka tajemniczości, a turystom podsuwa się kilka wersji do wyboru. Legendy przypisują założenie opactwa władającemu Thomondem - w skład którego wchodziło m.in. hrabstwo Clare - królowi Conorowi na Siúdaine O’Brien. Conor opuścił świat doczesny w 1267 roku i w podzięce za swą dobroczynną postawę wobec świątyni został pochowany w jej prezbiterium. Zanim jednak powiedział swe ostatnie słowo i zdążył wydać ostatni dech, skazał na śmierć pięciu architektów-murarzy odpowiedzialnych za budowę opactwa. Tak na wszelki wypadek, bo trzeba przecież dmuchać na zimne, a człowiek to tylko marna istota, która za odpowiednią opłatę jest w stanie zdradzić własną matkę, a co dopiero skonstruować konkurencyjną pod względem splendoru świątynię.



las krzyży i łyse wzgórza Burren w tle


Choć grobowiec z podobizną wspomnianego Conora istotnie znajduje się w opactwie i cieszy się całkiem dobrym stanem, rzeczywistość wyglądała prawdopodobnie mniej brutalnie, bo za wzniesienie Corcomroe Abbey najpewniej odpowiada Donal Mór O’Brien, dziadek Conora. Klan O’Brien czynnie patronował Corcomroe, jak również wspierał inne ufundowane przez siebie świątynie. Nie był jednak wolny od ludzkich ułomności, zatem w jego obrębie zdarzały się niesnaski i zgrzyty.




Jak mówi kolejna legenda – na początku XIV wieku nieopodal opactwa doszło do starcia między dwoma członkami klanu. Po jednej stronie stanął Donough wraz ze swoimi ludźmi, po drugiej Dermot i jego zwolennicy. Udając się na pole bitwy Donough natrafił nad jeziorem na wiedźmę i stos okrwawionych kończyn. Czarownica szybko i wymownie zwizualizowała mu najbliższą przyszłość – widziany przez niego krwawy stos miał składać się z jego żołnierzy, a leżąca wśród niego głowa Donough z pewnością nie była dowodem na sukces w bitwie. Taka wizja niezbyt przypadła do gustu wodzowi i jego ludziom. Chęć pochwycenia autorki czarnego scenariusza nie powiodła się. Odwagi i waleczności zapewne nie można było odmówić żołnierzom i choć wiedźma nie miała pojęcia o sztukach walki, miała asa, który zapewnił jej przewagę - miotłę. Donough próbował podnieść morale swych wojowników wmawiając im, że czarownica jest oszustką i kochanką jego rywala, Dermota, zaś całe przedstawienie było strategicznym trikiem mającym odebrać im chęć do walki. Jak okazało się niedługo później, czarownica nie była bajkopisarką. Pole bitwy pokryło się krwią i trupami ludzi Donough, ale wódz niekoniecznie to zobaczył, jako że sam okupił walkę swoim życiem.




Spacerowałam wśród licznych nagrobków zapewne zwyczajnych ludzi. Jaskółki krążyły nad moją głową, a ptasi trel wesoło rozrywał ciszę niedzielnego, zwyczajnego poranka. Było przyjemnie, bo promienie słoneczne ogrzewały świat, czyniąc to miejsce wyjątkowo przyjaznym do spacerowania. Kiedy jednak znalazłam się wewnątrz wysokich murów, a słońce chwilowo schowało za chmurami, Połówek skapitulował i pospiesznie schował się w aucie. Równie szybko odczułam chłód tego miejsca. Nie było sensu doszukiwać się w tym lodowatego podmuchu śmierci i dusz wypełniających te ruiny. Nie było w tym nic spirytystycznego i pozaziemskiego. Nie czułam tu niczyjej obecności. Wiedziałam też, że nie podgląda mnie żadna para ciekawskich oczu, nawet tych Połówka. Nie musiałam zbliżać się do auta, by wiedzieć, że mój towarzysz właśnie ma je zamknięte i korzysta z klimatyzacji. Nadrabia sen, który mu rano ukradłam.



czwartek, 13 marca 2014

W królestwie zapachów - The Burren Perfumery


Urodziła się w Londynie, ale wychowała na południu Francji wśród malowniczych pól lawendy i słoneczników. Kiedy jakieś 25 lat temu po raz pierwszy przyleciała do Irlandii z towarzyską wizytą, nie wiedziała, że jej przyszłość będzie związana właśnie z tym krajem. Jadąc przez Burren miała déjà vu. Czuła, jakby tu już była, jakby znała to miejsce od dawna.



Szybko narodziła się więź między nią a surowym, nieprzyjaznym, ale jednocześnie zachwycającym regionem, jakim bez wątpienia jest krasowy płaskowyż Burren. Szybko przestała myśleć o kupnie mieszkania w stolicy Anglii i zaczęła rozważać nabycie skromnego domu w Burren. Światowe metropolie są jej dobrze znane. Ona jednak wybrała życie w zacisznej dolinie. Nawet Nowy Jork nie potrafił jej zatrzymać przy sobie. Może dlatego, że jak twierdzi: „Burren jest prawdziwy i jego ludzie także”.



Niedługo później miała tu już swoją skromną chatkę, prowadziła farmę owiec i zajmowała się sprzedażą koni. Jej życie niespodziewanie odmieniło się po porodzie. Nie tylko dlatego, że na świat przyszła jej pierwsza córka, ale także z powodu pracy w Burren Perfumery, zaoferowanej jej jakiś czas później przez Edwarda Biggsa, lokalnego biznesmena. Nowa praca, nowe doświadczenie i wyzwania – spodobało jej się to. Kiedy więc Edward postanowił sprzedać swój biznes, nie było problemu ze znalezieniem kupca. Ona nim była. Sadie Chowen.



Odeszła od koncepcji produktów nastawionych na amerykańskich turystów. Nie interesowało jej też sprowadzanie tandety z Chin. W swojej perfumerii chciała mieć produkty wysokiej jakości: bez parabenów, bez sztucznych barwników, bez SLS. Czuje, że w dzisiejszym czasie jest zapotrzebowanie na prawdziwe rzeczy i chyba się nie myli, bo jej interes ciągle się rozwija, a sprzedawane w perfumerii produkty znajdują uznanie ludzi z całego świata. Ich jakość spokojnie mogłaby konkurować z naturalnymi produktami wytwarzanymi przez mnichów z walijskiej Caldey Island.



„Skalista ziemia” – jak w języku irlandzkim zwie się Burren – jest teraz jej domem i inspiracją do produkcji kolejnych kosmetyków. To tu, w tych wrogich człowiekowi warunkach, spotyka się zadziwiającą różnorodność flory: bodziszki, dzwonki, goryczki, a nawet dzikie orchidee. Między wapiennymi płytami rosną nawet śródziemnomorskie i alpejskie rośliny.



Drzwi do The Burren Perfumery & Floral Centre, gdzie ciągle produkuje się kosmetyki w oparciu o tradycyjne metody destylacji, stoją otworem dla wszystkich tych, którzy będąc w Burren, wygospodarują choć godzinę wolnego. Wstęp do perfumerii – otwartej przez cały rok – jest wolny, niestety nie każdego dnia można zapoznać się z produkcją kosmetyków. W dniu mojej wizyty w warsztatach akurat nie było żadnych pracowników, a co za tym idzie – pokazów, ale mimo to spodobało mi się to miejsce. Dowiedziałam się wielu ciekawostek spacerując po ogrodzie i czytając etykiety przyczepione do ziół i kwiatów. Obejrzałam krótki materiał filmowy i nabyłam ziołowe herbatki naturalnej produkcji.



Atrakcja jest darmowa, ale ciężko z niej wyjść nie wydając nawet kilku euro. Żal by było, skoro możemy nie tylko przysiąść w kawiarence oferującej organiczne herbatki i domowe wyroby, lecz także zaopatrzyć się w jeden z wielu powabnie pachnących kosmetyków: wód kwiatowych, mydeł, kremów, balsamów i olejków.



The Burren Perfumery & Floral Centre odwiedziłam za namową pewnego irlandzkiego przewodnika. To młody chłopak był, ale widać dobrze znał życie i wiedział,  że wystarczy wpuścić kobietę między półki z aromatycznymi kosmetykami, by ją w pełni zadowolić. Miejsce godne uwagi, ale nieco kłopotliwe do znalezienia. Namiary GPS: 53° 2’ 36.5” N 9° 2’ 44.9” W


sobota, 1 marca 2014

Krok w przeszłość: Bunratty Castle & Folk Park


Jest w Irlandii kilka miejsc uchodzących - czasami słusznie, czasami nie - za największe turystyczne atrakcje tego kraju. Jednym z takich obiektów jest właśnie zamek Bunratty wraz z przylegającym do niego skansenem. Jeśli ktoś po raz pierwszy udaje się na Zieloną Wyspę, prawdopodobieństwo, że trafi właśnie do tego przybytku, jest naprawdę spore. Nie tylko z powodu tego, że zamek leży w dość bliskim sąsiedztwie lotniska Shannon, lecz głównie dlatego, że jest dość nachalnie promowany przez większość przewodników.




Popularność zamku i skansenu przekłada się na ilość odwiedzających. Turystów nigdy tam nie brakuje, mimo że cena wstępu była najwyższą, z jaką spotkałam się w całej swojej kilkuletniej historii zwiedzania tego kraju. Mój plan przechytrzenia tłumów nie do końca się powiódł. Mimo że zerwałam się z łóżka po 6:00, by przybyć na miejsce na samo otwarcie, na zamkowym parkingu przywitał mnie już ciąg samochodów osobowych i autokarów.




Bunratty jest tworem typowo komercyjnym, powstałym na potrzeby turystów. Ale jest też zamkiem pieczołowicie i bardzo ładnie odrestaurowanym, a co za tym idzie - dość wiernie oddającym średniowieczne realia, w jakich żyli jego ówcześni mieszkańcy.




Strategiczne położenie wioski Bunratty przyciągnęło tam nie tylko Wikingów, lecz także Normanów. Ci pierwsi utworzyli tu w X wieku ośrodek handlowy, ci drudzy zbudowali w XIII wieku pierwszą twierdzę. Była to jednak budowla drewniana i niezbyt trwała. Kiedy Thomas de Clare wszedł w posiadanie tutejszych ziem, wzniósł tutaj pierwszy kamienny zamek i sprowadził swoich normańskich kompanów. Oczywiście nie spodobało się to dwóm najmocniejszym w tym regionie irlandzkim klanom - O'Brien i McNamara. Od tamtej pory twierdza była regularnie atakowana.




Kiedy pod koniec XIII wieku jeden z przedstawicieli rodu O'Brien - Brian "czerwonowłosy" - szukał sprzymierzeńca do walki ze zwaśnionym krewnym, udał się po pomoc do Thomasa de Clare. Ten przyjął go do swego zamku jako gościa honorowego. Obydwaj panowie przyrzekli sobie przyjaźń, którą przypieczętowali nawet upuszczeniem krwi do tego samego naczynia. Jeśli Brian myślał, że postępując w ten sposób, idzie do Cannossy, to się mylił. Poszedł, ale do jaskini lwa. Thomas de Clare rozkazał przywiązać swojego nowego "przyjaciela" do dwóch nieujarzmionych koni. O'Brien został dosłownie rozdarty. Jego ciało pozbawiono głowy. Trzy lata później nadszedł odwet ze strony klanu O'Brien. Tak straszny, że mieszkańcy zamku i wioski nie mogli nadążyć z grzebaniem zwłok. To z kolei doprowadziło do epidemii.



Następne dekady to kolejne walki i ataki ze strony irlandzkich klanów. Koniec Normanów nadszedł w 1318 roku w czasie jednej z bitew. To właśnie wtedy zginął syn Thomasa, a żona zmarłego usłyszawszy tę wieść, rozkazała szybko podpalić zamek i wioskę, po czym wskoczyła na statek i odpłynęła w swoje rodzinne strony - do Anglii.




Współczesna wersja zamku jest trzecią lub czwartą wybudowaną w tym miejscu. Bunratty Castle, jaki oglądamy współcześnie, został wybudowany około 1425 roku przez ród McNamara, jednak przez większość swej historii pozostał w rękach rodu O'Brien. Klan doczekał się swojej chwały. Jego członkowie z biegiem historii uznali zwierzchnictwo króla Anglii i uzyskali tytuł hrabiostwa Thomond, czyli północnej części prowincji Munster. Pod koniec XVI wieku Donach O'Brien, znany jako Great Earl, uczynił zamek swoją siedzibą główną, wprowadzając w nim wiele udogodnień. A potem na horyzoncie pojawił się Cromwell i przegonił mieszkańców zamku. Klan O'Brien znalazł sobie inną siedzibę, ale o tym będzie innym razem.




Zamek wraz z jego włościami przechodził z rąk do rąk kolejnych rodzin kolonizatorów. Na początku XVIII wieku twierdzę przejęła rodzina Studdart, pomieszkała w nim jakieś sto lat, po czym przeniosła się go wygodniejszego domu, pozwalając, by zamek popadł w ruinę. A potem w 1953 roku pojawił się lord Gort i zakupił ruiny. To, co z nimi zrobił, możecie zobaczyć na zdjęciach.



Po drewnianych schodach wchodzi się prosto do Main Guard, pomieszczenia przeznaczonego dla żołnierzy i służby, gdzie obecnie odbywają się bankiety na modłę średniowieczną. A potem rozpoczyna się długa i ciekawa wędrówka po wąskich i krętych schodkach. To właśnie tutaj, na tych ciasnych klatkach schodowych, najbardziej odczuwa się obecność innych turystów. Ale to, co wydaje mi się tłumem, najwidoczniej nim nie jest w oczach jednego z pracowników zamku. Na pytanie turysty: Are you busy today? mężczyzna odpowiedział: Not at all. It's very quiet. Jeśli to, co widzę, nie można nazwać dużym ruchem, to ja jestem wdzięczna wszystkim bóstwom tego świata, że nie trafiłam tutaj w szczycie turystycznego natłoku.




Bryła zamku posiada trzy kondygnacje, a w każdym jej rogu znajdują się cztery kilkupiętrowe wieżyczki. Mnóstwo tutaj zakamarków i małych pomieszczeń. Wszędzie widać troskę włożoną w detale, ale nie wszędzie można dotrzeć, bo czasami wejście zagrodzone jest barierką. Zgromadzono tutaj okazałą kolekcję gobelinów i arrasów. Są imponujące meble pochodzące głównie z XV i XVI wieku.  Kaplica, kuchnia, prywatne i gościnne apartamenty hrabiego, lochy - to wszystko znajduje się na trasie zwiedzania, która kończy się na szczycie zamku, skąd można rzucić okiem na pobliskie tereny. Panorama nie rzuca na kolana, ale warto dotrzeć do samego końca.




Przylegający do zamku Bunratty Folk Park zdecydowanie nadaje atrakcyjności i kolorytu całemu kompleksowi. Znajdują się tutaj przeróżne budynki: począwszy od tych naprawdę ubogich, skromnych chatek, przez farmy, młyny, dom lekarza, kuźnię, pocztę, szkołę, aż do szerokiej gamy sklepów. Nie może oczywiście zabraknąć pubu i restauracji, gdzie turyści mogliby się posilić.




Niektóre budynki są zrekonstruowane, inne autentyczne - doskonałym tego przykładem jest Hazelbrook House. To właśnie z tego domu pochodzili bracia Hughes, którzy zasłynęli jako producenci bardzo popularnych lodów HB. Różnorodność budynków doskonale pokazuje różnice społeczne dzielące ówczesnych mieszkańców chatek. Ładnie zrekonstruowana XIX-wieczna uliczka umożliwia rzut oka na irlandzkie życie w tamtym okresie. I naprawdę nie potrzeba nie wiadomo jak wielkiej wyobraźni, by zauważyć, że to były ciężkie czasy - szczególnie dla tych, którzy mieszkali w tych ubogich chatkach krytych strzechą. Wiecznie zaciemnionych, a także wypełnionych zapachem i dymem z palącego się torfu.




Bunratty Folk Park jest żywym parkiem etnograficznym i to jest jego duży plus. Natrafimy tutaj nie tylko na różnorodny inwentarz [psy, kaczki, świnie, konie, daniele], lecz także na mieszkańców i pracowników wioski przyodzianych w stroje odpowiednie dla swojej epoki. W jednym z domków spotkaliśmy kobietę przygotowującą szarlotkę. Kilka minut poświęconych na jej obserwację, wystarczyło by nasze ślinianki zwariowały. Zapewne nie przez przypadek tuż obok ulokowana jest kawiarenka, w której można skosztować wyrobów domowej roboty. Gdyby nie to, że była ona wypchana ludźmi, pewnie skorzystalibyśmy z jej menu.




Nie potwierdzę słów Giovanniego Battisty Rinnuccini, arcybiskupa włoskiego pochodzenia: "Nie waham się stwierdzić, że Bunratty jest najpiękniejszym miejscem, jakie widziałem. We Włoszech nie ma nic, co mogłoby dorównać zamkowi i ziemiom hrabiego Thomond. Nie ma takich stawów i parków z jego trzema tysiącami jeleni", ale przyznać muszę, że warto tu zajrzeć. Spędziliśmy tutaj ponad trzy godziny swojego życia. I nie żałuję żadnej z nich. Niech to będzie dla Was moją rekomendacją.



czwartek, 18 kwietnia 2013

Caherconnell Stone Fort


W północno-zachodniej części leżącego na zachodzie wyspy hrabstwa Clare znajduje się płaskowyż Burren, który zapewne niejednego turystę wprowadza w zdziwienie. Burren, jak wskazuje jego gaelicka nazwa, oznacza rocky place – skaliste miejsce. Mało tu domów i szeroko pojętej cywilizacji. Tutejszy krajobraz jest znacznie odmienny od pejzaży spotykanych w innych częściach wyspy. Można odnieść wrażenie, że jest się na jakiejś odludnej planecie. Nie na darmo zresztą określa się tamtejsze panoramy księżycowymi.



Burren w istocie jest regionem niezbyt przyjaznym człowiekowi, za to niezwykle ważnym – nie tylko ze względu na swój aspekt geologiczny, lecz także historyczny. Mnogość stanowisk z odległej przeszłości pozwala archeologom bliżej poznać i zrozumieć dzieje dawnych ludzi. Jednym z takich miejsc jest kamienny fort Caherconnell.



Fort znajduje się praktycznie w samym sercu Burren, w dodatku w bardzo korzystnej lokalizacji – tuż przy drodze, przez co jest niezwykle łatwo dostępny. Kolorowe flagi powiewające na wietrze w połączeniu ze znakami rzucającymi się w oczy stanowią dość skuteczną przynętę dla przejeżdżających turystów. Bo dlaczego nie zatrzymać się na chwilę i nie zwiedzić czegoś, co znajduje się prawie na wyciągnięcie ręki? Są w Irlandii zabytki, które wymagają trudu i sprytu: przeskakiwania przez bramki, płoty, murki, ogrodzenia, grzęźnięcia w niestabilnym podłożu mokradeł, w bagnach, a tu tymczasem mamy atrakcję ‘dla leniwych’. Nie wymaga się od nas żadnego wysiłku.



Wjechaliśmy na monitorowany parking przez dość często spotykaną tutaj cattle grid, przeszkodę dla bydła w postaci rowu nakrytego metalowymi rurkami. Każdemu wjeżdżającemu i wyjeżdżającemu pojazdowi towarzyszył głośny dźwięk, powodując moje mimowolne odwracanie głowy w kierunku źródła hałasu. Nieprzyjemne odgłosy szybko jednak zeszły na dalszy plan, bo zastąpiły je subtelne pochrupywania kamyków pod naszymi stopami, którymi była wyłożona droga do centrum turystycznego.



Bilet kosztuje 7 euro – rzekł Połówek, kiedy dotarliśmy do lady, za którą znajdowała się Irlandka. Cooo? - wydałam z siebie może mało inteligentny, ale w pełni uzasadniony okrzyk zdziwienia wsparty przez automatycznie wysoko uniesione brwi.  Nie pierwszy raz mieliśmy okazję zwiedzić irlandzki kamienny fort, jednak pierwszy raz ktoś zażyczył sobie za tę przyjemność aż taką kwotę. Bilety oczywiście nabyliśmy, choć wysokość ceny wydała mi się dość dziwna. Na wyspie naprawdę nie brakuje starych, kamiennych fortów, do których wstęp jest jak najbardziej nieograniczony. Nie ma w nich limitu czasowego, godzin otwarcia, do których turysta musi się dostosować. Lepiej, żeby to było warte swojej ceny - pomyślałam.




Sympatyczna Irlandka za ladą nie ograniczyła się tylko do wymienienia zwrotów grzecznościowych. Płynnie przeszła do small talk, choć nie był to najwidoczniej efekt nudy i rozpaczliwej próby urozmaicenia sobie pracy w centrum turystycznym, które w tamtym momencie wcale nie świeciło pustkami. Zaczęło się więc od nabycia wejściówek, a skończyło na rozmowie o podróżach, Polakach często odwiedzających to miejsce i dniach wolnych od pracy. Zanim przeszliśmy do następnego punktu naszej wizyty, czyli do fortu ulokowanego za centrum, kobieta zaopatrzyła nas w kolorowe książeczki obszernie traktujące o forcie i prowadzonych w nim wykopaliskach archeologicznych, a także zachęciła do obejrzenia kilkunastominutowej animacji na temat fortu, jego mieszkańców i tego, jak kiedyś mogło wyglądać w nim życie.



W sąsiednim budynku, w którym pokazywana jest wspomniana audiowizualna prezentacja skuliłam się z zimna. Zasunięte żaluzje i kamienne mury nie przepuszczały promieni słonecznych i temperatura była tu dużo niższa niż na zewnątrz. Niektórzy zaczęli najwidoczniej przechodzić w stan hibernacji. Ledwo zdusiliśmy śmiech, kiedy siedzącemu przed nami chłopakowi przysnęło się z szeroko otwartymi ustami, a siedzącej obok niego kobiecie dziwnie podejrzanie zaczęła lecieć głowa na bok. Biedacy, albo są tak masakrycznie strudzeni, albo znudzeni – pomyślałam wpatrując się w ten komiczny obrazek.




Z radością wyszłam z tego budynku, bo na zewnątrz było dużo przyjemniej: słońce łaskawie pieściło swoimi promieniami, a wiatr delikatnie rozwiewał mi włosy. Byłam też o krok od gwoździa programu, fortu Caherconnell, i byłam ciekawa za jaki obiekt zapłaciłam 7 euro. Na całej wyspie można ponoć naliczyć około 45 tysięcy pierścieniowatych fortów tego typu, budowanych i zamieszkiwanych głównie we wczesnym średniowieczu. Jak wykazały przeprowadzone badania, wejście do fortu zostało prawdopodobnie nieco przebudowane w XV albo XVI wieku, co sugerowałoby, że konstrukcja pozostawała w użytku także w późnym średniowieczu. Co ciekawe, na podstawie dokonanych wykopalisk archeologowie przypuszczają, że fort mógł powstać dość późno, jak na konstrukcję tego typu – gdzieś między X wiekiem a połową XII.



Przekroczenie wejścia szybko ukazało całą prawdę o forcie – w środku nie było w zasadzie nic godnego uwagi. Pomijając dość imponujące i nietypowe rozmiary fortu, jakieś 40 metrów średnicy, nie było tu na czym oka zawiesić. W samym środku znajdowała się metalowa konstrukcja, a wnętrze obiektu usiane było smętnymi kupkami kamieni, które naprawdę nic by nie mówiły, gdyby nie oznaczono je numerami, których znaczenie objaśniała otrzymana przez nas broszurka. Dzięki niej i wcześniej obejrzanej animacji wiedzieliśmy, że przez środek fortu prawdopodobnie przebiegał murek odgradzający część domową od tej gospodarskiej, w której trzymano zwierzęta.




Kamienne forty o tak sporym rozmiarze zamieszkiwane były przez kilkupokoleniowe rodziny, których liczba członków mogła dochodzić nawet do 25 osób. Caherconnell fort uchodzi za jeden z najlepiej zachowanych irlandzkich fortów, ale mimo to pozostałości po dawnych budynkach są tutaj naprawdę marne. Żyjąca w nim grupę ludzi zamknięta była wewnątrz grubych, kamiennych ścian. Mur, osiągający wysokość nawet 3 metrów, oddzielał od świata zewnętrznego i jednocześnie chronił przed niebezpieczeństwem. Był takim małym azylem dającym schronienie. Z jednej strony fortu kawałek ściany nie oparł się upływowi czasu. Z zawalonej ściany wyrasta teraz krzak czarnego bzu na dowód, że do runięcia doszło już dawno temu.




W środku nie ma praktycznie nic do zwiedzania, dlatego wizyta przebiega szybko. Nie można wspiąć się na ścianę, bo mur jest stary i nadwyrężony, a czujne oko kamery nadzoruje poczynania turystów. Artefakty wydobyte z ziemi w czasie prac wykopaliskowych są już dawno umieszczone w bezpiecznym miejscu i tu ich na pewno nie zobaczymy. W miesiącach letnich [od VI-VIII] natrafić można z kolei na archeologów, bo regularnie odbywają się tu zajęcia Caherconnell Archaelogical Field School. Od maja do września turyści mogą też popatrzeć, jak działa zespół złożony z farmera i psa pasterskiego w konfrontacji z owcami. Farmerzy demonstrują tradycyjne techniki pracy, przekazywane z dziada pradziada. W drodze powrotnej do centrum faktycznie widzieliśmy nieco w oddali stado owiec i psa, ale dostępu do pokazu jakoś nie było widać. Pani w recepcji też jakoś nie przebąkiwała o możliwości zobaczenia tego widowiska.



Fort i centrum opuściliśmy zawiedzeni. Nie tego się spodziewaliśmy. Nawet teraz ciągle mam mieszane uczucia w stosunku do tego obiektu. Bo z jednej strony cieszy fakt, że fort znajduje się w rękach rodziny, która dba o niego i chce inwestować w dalsze prace archeologiczne, z drugiej czuć wyraźny niedosyt – 7 euro za coś takiego? Z ręką na sercu – zwiedziliśmy dużo innych, ciekawszych fortów, często w bardziej spektakularnej scenerii. Za darmo. Różnica polegała na tym, że to były forty na odludziu, bez całej infrastruktury turystycznej i komercyjnej otoczki. I wiecie co? To miało swój urok. Tu, jak już wspominałam, wszystko jest ‘dla leniwych’. Ot, taki gotowiec. Fort jest w oryginalnym stanie, ale dla mnie brak mu autentyczności. Taki paradoks. Mam wrażenie, że zapłaciłam te pieniądze za możliwość skorzystania z centrum turystycznego, nie za zwiedzanie fortu.



Absolutnie nie mam zamiaru odwodzenia Was od pomysłu odwiedzenia tego miejsca. Obsługa była przyjaźnie nastawiona do klientów, a urocza aura sprawiła, że nie żałowałam wydanych pieniędzy, bo chociaż zdjęcia mam za to w miarę przyzwoite. Spodobał mi się przytulny charakter kawiarenki Mountain Haven Café znajdującej się w centrum. Choć wystrój był prosty, to jednak dość klimatyczny i ciepły. Atmosfera jak u babci albo mamy. Wygodna sofa, tuż obok regały z książkami, które można przeglądać w czasie popijania kawy, a jak któraś szczególnie przypadnie nam do gustu, to możemy ją zabrać do domu w zamian za 5 euro. Innowacja dla mnie, po raz pierwszy spotkałam się z takim rozwiązaniem w tutejszych kawiarenkach turystycznych.




Pozostał jednak niedosyt, który powoduje u mnie mieszane uczucia. Ta przygoda z fortem dziwnie skojarzyła mi się z historią opisaną przez Hansa Christiana Andersena w „Nowych szatach Cesarza”. Czułam się zobligowana do zachwycania się czymś, co tak naprawdę niezbyt do mnie przemawiało. Miałam podziwiać COŚ, ale tak naprawdę nie wiedziałam ZA CO.