Jest w Irlandii kilka miejsc uchodzących - czasami słusznie, czasami nie - za największe turystyczne atrakcje tego kraju. Jednym z takich obiektów jest właśnie zamek Bunratty wraz z przylegającym do niego skansenem. Jeśli ktoś po raz pierwszy udaje się na Zieloną Wyspę, prawdopodobieństwo, że trafi właśnie do tego przybytku, jest naprawdę spore. Nie tylko z powodu tego, że zamek leży w dość bliskim sąsiedztwie lotniska Shannon, lecz głównie dlatego, że jest dość nachalnie promowany przez większość przewodników.
Popularność zamku i skansenu przekłada się na ilość odwiedzających. Turystów nigdy tam nie brakuje, mimo że cena wstępu była najwyższą, z jaką spotkałam się w całej swojej kilkuletniej historii zwiedzania tego kraju. Mój plan przechytrzenia tłumów nie do końca się powiódł. Mimo że zerwałam się z łóżka po 6:00, by przybyć na miejsce na samo otwarcie, na zamkowym parkingu przywitał mnie już ciąg samochodów osobowych i autokarów.
Bunratty jest tworem typowo komercyjnym, powstałym na potrzeby turystów. Ale jest też zamkiem pieczołowicie i bardzo ładnie odrestaurowanym, a co za tym idzie - dość wiernie oddającym średniowieczne realia, w jakich żyli jego ówcześni mieszkańcy.
Strategiczne położenie wioski Bunratty przyciągnęło tam nie tylko Wikingów, lecz także Normanów. Ci pierwsi utworzyli tu w X wieku ośrodek handlowy, ci drudzy zbudowali w XIII wieku pierwszą twierdzę. Była to jednak budowla drewniana i niezbyt trwała. Kiedy Thomas de Clare wszedł w posiadanie tutejszych ziem, wzniósł tutaj pierwszy kamienny zamek i sprowadził swoich normańskich kompanów. Oczywiście nie spodobało się to dwóm najmocniejszym w tym regionie irlandzkim klanom - O'Brien i McNamara. Od tamtej pory twierdza była regularnie atakowana.
Kiedy pod koniec XIII wieku jeden z przedstawicieli rodu O'Brien - Brian "czerwonowłosy" - szukał sprzymierzeńca do walki ze zwaśnionym krewnym, udał się po pomoc do Thomasa de Clare. Ten przyjął go do swego zamku jako gościa honorowego. Obydwaj panowie przyrzekli sobie przyjaźń, którą przypieczętowali nawet upuszczeniem krwi do tego samego naczynia. Jeśli Brian myślał, że postępując w ten sposób, idzie do Cannossy, to się mylił. Poszedł, ale do jaskini lwa. Thomas de Clare rozkazał przywiązać swojego nowego "przyjaciela" do dwóch nieujarzmionych koni. O'Brien został dosłownie rozdarty. Jego ciało pozbawiono głowy. Trzy lata później nadszedł odwet ze strony klanu O'Brien. Tak straszny, że mieszkańcy zamku i wioski nie mogli nadążyć z grzebaniem zwłok. To z kolei doprowadziło do epidemii.
Następne dekady to kolejne walki i ataki ze strony irlandzkich klanów. Koniec Normanów nadszedł w 1318 roku w czasie jednej z bitew. To właśnie wtedy zginął syn Thomasa, a żona zmarłego usłyszawszy tę wieść, rozkazała szybko podpalić zamek i wioskę, po czym wskoczyła na statek i odpłynęła w swoje rodzinne strony - do Anglii.
Współczesna wersja zamku jest trzecią lub czwartą wybudowaną w tym miejscu. Bunratty Castle, jaki oglądamy współcześnie, został wybudowany około 1425 roku przez ród McNamara, jednak przez większość swej historii pozostał w rękach rodu O'Brien. Klan doczekał się swojej chwały. Jego członkowie z biegiem historii uznali zwierzchnictwo króla Anglii i uzyskali tytuł hrabiostwa Thomond, czyli północnej części prowincji Munster. Pod koniec XVI wieku Donach O'Brien, znany jako Great Earl, uczynił zamek swoją siedzibą główną, wprowadzając w nim wiele udogodnień. A potem na horyzoncie pojawił się Cromwell i przegonił mieszkańców zamku. Klan O'Brien znalazł sobie inną siedzibę, ale o tym będzie innym razem.
Zamek wraz z jego włościami przechodził z rąk do rąk kolejnych rodzin kolonizatorów. Na początku XVIII wieku twierdzę przejęła rodzina Studdart, pomieszkała w nim jakieś sto lat, po czym przeniosła się go wygodniejszego domu, pozwalając, by zamek popadł w ruinę. A potem w 1953 roku pojawił się lord Gort i zakupił ruiny. To, co z nimi zrobił, możecie zobaczyć na zdjęciach.
Po drewnianych schodach wchodzi się prosto do Main Guard, pomieszczenia przeznaczonego dla żołnierzy i służby, gdzie obecnie odbywają się bankiety na modłę średniowieczną. A potem rozpoczyna się długa i ciekawa wędrówka po wąskich i krętych schodkach. To właśnie tutaj, na tych ciasnych klatkach schodowych, najbardziej odczuwa się obecność innych turystów. Ale to, co wydaje mi się tłumem, najwidoczniej nim nie jest w oczach jednego z pracowników zamku. Na pytanie turysty: Are you busy today? mężczyzna odpowiedział: Not at all. It's very quiet. Jeśli to, co widzę, nie można nazwać dużym ruchem, to ja jestem wdzięczna wszystkim bóstwom tego świata, że nie trafiłam tutaj w szczycie turystycznego natłoku.
Bryła zamku posiada trzy kondygnacje, a w każdym jej rogu znajdują się cztery kilkupiętrowe wieżyczki. Mnóstwo tutaj zakamarków i małych pomieszczeń. Wszędzie widać troskę włożoną w detale, ale nie wszędzie można dotrzeć, bo czasami wejście zagrodzone jest barierką. Zgromadzono tutaj okazałą kolekcję gobelinów i arrasów. Są imponujące meble pochodzące głównie z XV i XVI wieku. Kaplica, kuchnia, prywatne i gościnne apartamenty hrabiego, lochy - to wszystko znajduje się na trasie zwiedzania, która kończy się na szczycie zamku, skąd można rzucić okiem na pobliskie tereny. Panorama nie rzuca na kolana, ale warto dotrzeć do samego końca.
Przylegający do zamku Bunratty Folk Park zdecydowanie nadaje atrakcyjności i kolorytu całemu kompleksowi. Znajdują się tutaj przeróżne budynki: począwszy od tych naprawdę ubogich, skromnych chatek, przez farmy, młyny, dom lekarza, kuźnię, pocztę, szkołę, aż do szerokiej gamy sklepów. Nie może oczywiście zabraknąć pubu i restauracji, gdzie turyści mogliby się posilić.
Niektóre budynki są zrekonstruowane, inne autentyczne - doskonałym tego przykładem jest Hazelbrook House. To właśnie z tego domu pochodzili bracia Hughes, którzy zasłynęli jako producenci bardzo popularnych lodów HB. Różnorodność budynków doskonale pokazuje różnice społeczne dzielące ówczesnych mieszkańców chatek. Ładnie zrekonstruowana XIX-wieczna uliczka umożliwia rzut oka na irlandzkie życie w tamtym okresie. I naprawdę nie potrzeba nie wiadomo jak wielkiej wyobraźni, by zauważyć, że to były ciężkie czasy - szczególnie dla tych, którzy mieszkali w tych ubogich chatkach krytych strzechą. Wiecznie zaciemnionych, a także wypełnionych zapachem i dymem z palącego się torfu.
Bunratty Folk Park jest żywym parkiem etnograficznym i to jest jego duży plus. Natrafimy tutaj nie tylko na różnorodny inwentarz [psy, kaczki, świnie, konie, daniele], lecz także na mieszkańców i pracowników wioski przyodzianych w stroje odpowiednie dla swojej epoki. W jednym z domków spotkaliśmy kobietę przygotowującą szarlotkę. Kilka minut poświęconych na jej obserwację, wystarczyło by nasze ślinianki zwariowały. Zapewne nie przez przypadek tuż obok ulokowana jest kawiarenka, w której można skosztować wyrobów domowej roboty. Gdyby nie to, że była ona wypchana ludźmi, pewnie skorzystalibyśmy z jej menu.
Nie potwierdzę słów Giovanniego Battisty Rinnuccini, arcybiskupa włoskiego pochodzenia: "Nie waham się stwierdzić, że Bunratty jest najpiękniejszym miejscem, jakie widziałem. We Włoszech nie ma nic, co mogłoby dorównać zamkowi i ziemiom hrabiego Thomond. Nie ma takich stawów i parków z jego trzema tysiącami jeleni", ale przyznać muszę, że warto tu zajrzeć. Spędziliśmy tutaj ponad trzy godziny swojego życia. I nie żałuję żadnej z nich. Niech to będzie dla Was moją rekomendacją.