Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lahinch. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lahinch. Pokaż wszystkie posty

piątek, 19 lipca 2024

Odetchnij pełną piersią w Lahinch


W moim oryginalnym planie miał być tutaj ciąg dalszy mańskich opowieści, chciałam po znajomości wpuścić Was do środka uroczego domku latarnika na półwyspie Langness, ale to będzie musiało jeszcze trochę poczekać.


Do napisania tego dzisiejszego natchnęło mnie wczorajsze przeglądanie mojej pokaźnej galerii zdjęć na dysku. To właśnie wtedy natrafiłam na fotki z Lahinch, bardzo przyjemnego miasteczka na zachodzie kraju, którego nigdy Wam tutaj jeszcze nie zaprezentowałam, a szkoda, bo uważam, że jest ciekawe i grzechem byłoby zachować te zdjęcia tylko dla siebie.


Co prawda, jest to trochę niefortunny okres na publikację, bo akurat panuje sezon ogórkowy, lato w pełni, wielu z Was woli teraz siedzieć na świeżym powietrzu zamiast kisić się w domu przed komputerem, albo też robi sobie na urlopie detoks od komputera i Internetu, ale może akurat komuś spragnionemu Irlandii przypadnie do gustu taki post na blogu? 



Trochę niechętnie odstąpiłam od mojego oryginalnego planu publikacji wpisów, wczoraj jednak uświadomiłam sobie, że mój blog stał się w ostatnim czasie mało irlandzki, mimo że w adresie mam szumne "Taita w Irlandii". To z kolei skłoniło mnie trochę do refleksji nad tym moim życiem na wyspie, nad tym, jak bardzo ono ewoluowało, i jak ja sama się zmieniłam przez te kilkanaście lat życia tutaj. To jednak temat na inny dzień i inny wpis. 


Ten post to też taka moja pokraczna próba powrotu na właściwe tory, bo choć ostatnio chwaliłam się, że wróciła mi wena, teraz znów jej nie mam. A jakby tego było mało, oprócz braku chęci do pisania pojawiły się jeszcze myśli, czy... już nie czas zejść z tej blogowej sceny? Jakoś tak ostatnio widzę coraz mniej sensu w prowadzeniu tego bloga. 



Trudno ukryć, że nie jestem już tą samą osobą, którą byłam, kiedy rozpoczynałam swoją blogową przygodę. Internetowe pamiętniczki, takie jak mój, odeszły już do lamusa, wielu moich blogowych znajomych już dawno zakończyło swoją twórczość, a ich porzucone strony pokryły grube kłęby kurzu i pajęczyn. Sama się dziwię, że tyle lat udało mi się tutaj wytrwać! 



No nic, kończę z tym marudzeniem, licząc, że te słoneczne i wakacyjne kadry z Lahinch przywrócą mi trochę wiary i chęci w blogowanie, a Wam uprzyjemnią czas przy kawie. 


 

Panie i Panowie, poznajcie Lahinch (czasem też zapisywane jako Lehinch). 


Nie jest to jedno z tych sennych miasteczek zapomnianych przez Boga. Jest w zasadzie ich całkowitym przeciwieństwem. Jesienno-zimową porą jest tu na pewno spokojniej, ale tak naprawdę życie nigdy tu nie zamiera, jako że miasto znajduje się w hrabstwie Clare, niejako na trasie słynnych klifów Moher, do których pielgrzymują tysiące turystów z całego świata, i od których dzieli je zaledwie kilkanaście kilometrów.  



Latem życie w mieście przypomina nieco atmosferę w ulu. Tylko nikt tutaj nie zbiera nektaru i nie wyrabia miodku (ku rozpaczy Kubusia Puchatka). Łapie się tutaj za to idealne fale do surfowania (mekka amatorów sportów wodnych) i wiatr w żagle. 



Buduje zamki z piasku. Biega z latawcem. Gra w golfa. Spaceruje promenadą. Kupuje lody i zjada gdzieś na nabrzeżu z widokiem na majestatyczny Ocean Atlantycki. Tam, gdzie jest morze i plaża, nigdy nie jest pusto, ani nudno. Tam zawsze coś się dzieje. I jak zawsze w kontakcie z wielką wodą trzeba mieć się na baczności ‒ ocean jest bardzo samotny i zrobi wszystko, by człowieka zatrzymać.