środa, 25 lutego 2009

S.V Glenlee

Wśródlicznych szkockich porzekadeł istnieje jedno, mówiące, żerzeka „Clyde stworzyła Glasgow, a Glasgow stworzyło Clyde”. Nieod dziś wiadomo, że przysłowia są mądrością narodów inie inaczej jest w przypadku tego wyżej zacytowanego. Clydestworzyła Glasgow, bo dzięki żegludze i wymianie towarowej, napoczątku XX wieku miasto zaczęło nabierać znaczenia i prężniesię rozwijać. Clyde zmieniła także jego oblicze. Zachodzącezmiany i prężnie funkcjonujący przemysł stoczniowy przeobraziłyto eleganckie miasto kupieckie w jeszcze jeden przemysłowy kolos.


  


Wdokach Glasgow powstawały niemalże wszystkie rodzaje statków,począwszy od niewielkich rozmiarów barek, poprzez holowniki,a skończywszy na masywnych transatlantykach. Wiele statkówzwodowano w tych właśnie dokach, ale nie każdy z nich zasługujena większą uwagę. Gdyby poprosić mieszkańców Glasgow owymienienie nazwy jednego, który najbardziej zapisał się wich pamięci, prawdopodobniej najczęściej padającym słowem byłoby„Glenlee”.


  


Glenleeto duma mieszkańców tego miasta. To pomnik wspaniałejprzeszłości przemysłowego Glasgow. To takie „złote dziecko”Clyde – jeden z pięciu na świecie ocalałych żaglowcówwciąż pływający pod banderą brytyjską. Glenlee to przedewszystkim stara barka o niesamowicie wysłużonym charakterze iinteresującej przeszłości. Zwodowana została właśnie wgłębinach Clyde w 1896 roku, by rozpocząć swoją długą przygodęz morskimi wodami. Przez wiele długich lat przewoziła różnegorodzaju ładunki, czterokrotnie okrążając kulę ziemską ikilkukrotnie zmieniając swojego właściciela. Kiedy trafiła w ręceHiszpanów, przeszła dość znaczące modyfikacje, tak, by mócpomieścić na pokładzie trzystuosobową załogę.


  


Przezblisko pięćdziesiąt lat wiernie służyła w hiszpańskiejmarynarce królewskiej, by wreszcie spocząć w porcie wSewilli. Po tak długiej i męczącej służbie Glenlee była jużtylko karykaturalnym odbiciem nowiuteńkiej barki, która 85lat temu powstała w dokach Clyde. Wymęczona, porządnie nadgryzionaprzez ząb czasu i ciągle konsumowana przez rdzę zapewnepodzieliłaby los innych statków zrodzonych w swoichrodzinnych dokach, gdyby nie pewne wydarzenie. Przełomowy momentnastąpił dla Glenlee w 1990 roku, kiedy statkiem zainteresowałasię grupa szkockich miłośników okrętów. W efekcieich działań, dwa lata później, Glenlee powróciła wrodzinne strony. Była niekwestionowanym obrazem nędzy i rozpaczy,jednak dzięki zaangażowaniu odpowiednich osób systematyczniezaczęła odzyskiwać swój dawny wygląd. Współczesnawersja statku już nie poraża swą brzydotą. Glenlee spoczęła wwodach Clyde, w obskurnych dokach, gdzie pełni rolę pływającegomuzeum i dostarcza rozrywki turystom. Na jej pokładzie regularniemają miejsce przeróżne ekshibicje, a także imprezy.


  


Warunkiw jakich przyszło nam zwiedzać Glenlee absolutnie nie można nazwaćwymarzonymi. To był jeden z tych dni, kiedy szkocka aura była dlanas wyjątkowo nieprzychylna. Ale może to i lepiej – dzięki temulepiej mogłam wczuć się w rolę załogi Glenlee, dla którychtego typu atmosferyczne atrakcje były na porządku dziennym. W miaręjak zimne powietrze smagało moją twarz, a deszcz ze śniegiematakował moją sylwetkę, moja ekscytacja malała wprostproporcjonalnie do zwiększającej się natychmiastowej potrzebyznalezienia się w ciepłym i suchym kącie, a taki ciężko znaleźćna wyeksponowanym pokładzie, bądź pod pokładem, pod linią wody,gdzie temperatura jest zazwyczaj niższa.


  


Choćwizyta na Glenlee nie do końca była taka, jak ją sobie wymarzyłam,pozwoliła mi bliżej poznać pracę załogi tego frachtowca.Zrozumieć problemy, trud i wyrzeczenia z jakimi borykali sięmarynarze i przede wszystkim jeszcze bardziej docenić ich pracę.Pracę, która w ówczesnych czasach była niesłychanieciężkim kawałkiem chleba. Bo kto z Was dobrowolnie chciałbypodróżować na pokładzie statku - który mówiącdosadnie - przepełniony jest gównem? Glenlee właśnie takabyła, jako że guano było ładunkiem często przewożonym na jejpokładzie. Możecie sobie wyobrazić ten fetor? Załoga nie musiała– była albo zbyt zajęta zwracaniem uprzednio zjedzonego posiłkualbo pochłonięta walką z bólem głowy…


  


Życiena pokładzie statku nigdy nie było łatwe. Doskonale wiedzieli otym ówcześni marynarze, dla których normą byłakoegzystencja z wszelkimi gryzoniami i pasożytami, którenierzadko zamieszkiwały w ciastkowych otworach, bądź ścigały siępo pokładzie. Życie marynarzy było generalnie bardzo smutne inudne. Często sprowadzało się do walki o przetrwanie i ozachowanie zdrowia, jako że szkorbut zawsze wisiał nad nimi niczymgradowa chmura, a piraci zawsze byli w gotowości do powiększeniaswoich skarbów.


  


Nigdywcześniej nie zastanawiałam się jakoś specjalnie, jak dawno temuwyglądało życie na pokładzie tego typu statków. Otwierającpuszkę tuńczyka nie zastanawiałam się, jakim sposobem znalazłasię ona w moich rękach. Nie myślałam nad życiem rybakówna kutrach rybackich, bo - podobnie jak wiele osób wdzisiejszym świecie - byłam przyzwyczajona do dóbr tegotypu, do sklepowych półek oferujących mi szeroką gamę rybi owoców morza. Jedząc dary morza, nie czułam nigdy zimnarybaków. Nie odczuwałam nigdy samotności marynarzy, którzyna pokładzie Glenlee i jej podobnych wyruszali w długie,kilkunastomiesięczne rejsy.


  


Siedzącw zimowy wieczór w salonie i ogrzewając się ciepłemkominka, nie myślałam nigdy o trudzie, jaki mnóstwo osóbwkłada w wydobycie węgla, ani tym bardziej o jego transporcie napokładach statków minionej epoki. Nie zastanawiałam się nadniebezpieczeństwem, jakie stwarzały ogromne ładunki tegołatwopalnego surowca masowo przewożonego przez tę szkocką barkę.Nigdy nie znalazłam się za burtą i nigdy też nie czułam strachuzałogi Glenlee, kiedy stanowczo odmówiła kapitanowi dalszegorejsu, z uwagi na wysoką temperaturę przewożonego węgla. Nigdynie musiałam spać w zimnej kajucie, często chłostana wysokimifalami wody przedostającymi się do środka. Zdarzało mi sięnarzekać na niewygodne łóżko, podczas gdy marynarze Glenleedzielili swoje prycze z małymi i upierdliwymi pasożytami, częstośpiąc na materacach wypchanych sianem i słomą, żartobliwiezwanych przez nich „śniadaniem osła”.


  


Nigdywcześniej zbytnio się nie zagłębiałam w te wszystkie opisanesytuacje, bo jestem dzieckiem współczesnej cywilizacji.Cywilizacji, która przede wszystkim uczy wygody i nie zachęcado sięgnięcia pamięcią wstecz – do docenienia tego, co jestpoprzez pryzmat tego, co było. Dzięki chwilom, którespędziłam na pokładzie Glenlee, uważnie studiując tamtejszetablice informacyjne i zapoznając się z jej surowymi warunkami,inaczej spojrzałam na otaczający mnie świat. Chyba uległamjakiejś magii Glenlee – barki, która nie podzieliła losutysiąca jej podobnych. Która przeszła przez wiele burzliwychwydarzeń, nie pogrążyła się w kryzysie, jak to uczynił przemysłstoczniowy w Glasgow, lecz spoczęła spokojnie u jego wód, bycumując w obskurnych dokach Clyde przypominać ludziom o latachświetności tego miejsca. I o swojej ponadczasowości.


PS.Jako że pogoda była wstrętna, moje plenerowe fotki nie sąciekawe. Pozwoliłam sobie zapożyczyć 3 zdjęcia ze stronywww.glenlee.co.uk

piątek, 20 lutego 2009

Skarby Kelvingrove

Jakpewnie słusznie zauważyliście, dzisiejszy post znów będziepoświęcony Szkocji. Jako że wspomniana tematyka zdominowałaostatnio moje myśli, przekłada się to zatem na bloga. Tak więc,drodzy Czytelnicy, ci, którzy mają już dość czytania oGlasgow, mogą bez wyrzutów sumienia opuścić tego bloga ipojawić się na nim mniej więcej za jakieś pół roku, kiedyprzewiduję ochłonięcie z powyjazdowych emocji. Idźcie w pokoju,pamiętajcie, że macie moje rozgrzeszenie!

Cizaś:

-którzy nie mają nic lepszego do roboty

-którzy cierpią na bezsenność ewentualnie brak zajęć

-którym nie skończyła się jeszcze anielska cierpliwość /mają skłonności masochistyczne

-którzy są wielce wyrozumiali dla mojego grafomaństwa


Ciwszyscy upraszani są do zajęcia wygodnego miejsca, chwilowegoporzucenia spraw doczesnych i przeniesienia się w świat sztuki.Dziś bowiem mam zamiar przybliżyć Wam pewien arcyciekawy obiekt. Ajest nim nic innego, jak Muzeum i Galeria Sztuki Kelvingrove.

Tocoś o tak cholernie długiej nazwie może być w dalszej częścitego posta zredukowane do jakże wdzięcznego skrótu MGSK, coby oszczędzić autorce niepotrzebnego stukania w klawiaturę.


  


Słowemwstępu powiem tylko tyle, że w moim skromnym odczuciu MGSK jestabsolutnym hitem wśród zabytków Glasgow. To coś,czego przegapić nie można. To taki brytyjski odpowiednik paryskiegoLuwru. Gdyby ktoś ze zgromadzonych tutaj na tym blogu, zapytał mnieo zabytek Glasgow, który najbardziej mnie urzekł, bezwahania wymieniłabym właśnie tę galerię sztuki.


  


Musiciebowiem wiedzieć, że ten fantazyjny kolos z czerwonej cegły nie masobie równych w całej Szkocji. Ma coś, co czyni gowyjątkowym i co działa na ciekawskich turystów jak lep namuchy. Brzydkie porównanie, ale bardzo trafne. Przymknijciewięc oko na jego przyziemność. No i pamiętajcie, że bogatezbiory dzieł sztuki sprawiają, że Kelvingrove w zasadzie nieposiada lokalnych rywali. Prawdziwą konkurencją na całych WyspachBrytyjskich mogą być dla niego jedynie muzea Londynu.


  


Aoto namiastka tego, co zobaczyć można we wnętrzu tego przybytkurozkoszy wszelakich dla miłośników sztuki:

Głównyhol muzeum nie tylko oszałamia przepychem, lecz także skutecznierozprasza uwagę turystów. Warto zwrócić uwagę namasywne organy zbudowane dawno, dawno temu i ciągle regularniewykorzystywane w czasie recitali:


  


Sporezainteresowanie zwiedzających budzi okazały Spitfire LA198niezmiennie wiszący pod sklepieniem dziedzińca poświęconegohistorii naturalnej:


  


Podsamolotem zaś znajduje się iście ciekawy obiekt. Proszę Państwa,oto jeden z najstarszych eksponatów muzeum – Sir Roger,indyjski słoń, który przywędrował do zoo w Glasgow, kiedynas jeszcze nie było na tym świecie (1900r). Sir Roger, choćimponujący, był wyjątkowo toporną i agresywną sztuką, któranie chciała się zaaklimatyzować w warunkach niewoli. Żywot tegofreedom fightera niestety nie zakończył się ciekawie:


  


SirRoger fajny był, ale nasze serca bezapelacyjnie podbił ten otonietuzinkowy piesek:


  


Kilkamniej lub bardziej interesujących zwierzęcych eksponatów:

Jeślidobrze wytężycie wzrok zobaczycie na dalszym planie tej fotkisłynnego Barona z Buchlyvie – szkielet konia o niesamowitejprzeszłości. Baron z Buchlyvie stał się wielkim obiektempożądania ówczesnych bogaczy. Tak wielkim, że pewnego dniana wokandę sądową trafiła sprawa o ustalenie prawowitegowłaściciela Barona. Ku niezadowoleniu spornych stron sędziazadecydował o wystawieniu wierzchowca na aukcję, a całą sytuacjęwykorzystał jeden ze spierających się mężczyzn. Zapłacił zaniego 9,500 £ - astronomiczną jak na owe czasy kwotę.Niestety, właściciel Barona nie cieszył się swym szczęściemzbyt długo. Zaledwie dwa lata później koń tak niefortunniezłamał nogę, że musiał zostać uśpiony. I szkielet i ślad pozłamaniu można sobie bliżej obejrzeć w Kelvingrove.


  


Jedenz moich ulubionych działów, poświęcony starożytnemuEgiptowi, kryje w sobie prawdziwe perełki, w tym autentyczną mumię:


  


Wspaniałyrelief, pochodzący z grobowca faraona Amenemhata, przedstawiającyniewidomego muzyka grającego na harfie w obecności samego faraona ijego urzędników:


  


Tużobok znajduje się imponujący sarkofag Pabasa z licznie zdobiącymigo hieroglifami:


  


Kelvingrove ma dość spore rozmiary, więc żeby dokładnie zapoznać się zjego zbiorami, trzeba byłoby spędzić tu co najmniej półdnia. Na tyle niestety nie mogliśmy sobie pozwolić, więczrobiliśmy przyspieszony kurs zapoznania się z eksponatami MGSK.


  


Szerokagama kolekcji gwarantuje różnorodność ekspozycji imożliwość poszerzenia swoich horyzontów myślowych wprzeróżnych dziedzinach. Nic więc dziwnego, żeprzechadzając się w poszczególnych pomieszczeniach nieczułam się ani trochę znużona. Wręcz przeciwnie, kiedy dotarłamdo wystaw poświęconych malarstwu, Egiptowi, dziełom CharlesaRennie Mackintosha, czy szkockiej tożsamości narodowej, poczułamsię jak ryba w wodzie. Już, już przymierzałam się do wykonaniatańca radości, ale w ostatniej chwili się opanowałam.

Cowięcej mogę Wam powiedzieć na temat tego miejsca? Chyba tylkotyle, że to prawdziwa skarbnica wiedzy, którą serdeczniepolecam każdemu odwiedzającemu Glasgow.

wtorek, 17 lutego 2009

Druga odsłona Glasgow

Udając się do Glasgow, nie oczekiwałam rewelacji. Kiedy zapadła decyzja o naszym wyjeździe, postanowiłam bliżej przyjrzeć się przewodnikowi po Wielkiej Brytanii, który jakiś czas temu dostał się w moje ręce jako jedna z pamiątek, którymi obdarował mnie Mój Szczodry Połówek, powróciwszy z wyprawy do Anglii. Otworzyłam grube tomisko i rozpoczęłam podróż po jego pięknych i kolorowych kartkach. Przeglądałam je, tradycyjnie już wydając z siebie mnóstwo „ochów” i „achów”. Kiedy jednak dotarłam do Glasgow, liczba westchnień niebezpiecznie zbliżyła się do zera. Podumałam, pokręciłam nosem, by wreszcie z impetem zamknąć grube okładki przewodnika i wydać pełen rozczarowania werdykt: „Przecież tam nie ma nic ciekawego!”. W momencie wypowiadania tych słów nie wiedziałam jeszcze, że się myliłam. A myliłam się bardzo!


  

 

Do Szkocji przybyliśmy z gotowym planem, mocno zdeterminowani, by wypełnić każdy jego punkt. A tymczasem zmuszeni zostaliśmy do mocnej modyfikacji wstępnej wizji naszego pobytu. Opóźnienie lotu automatycznie wpłynęło na późniejsze dotarcie do naszego Bed & Breakfast. Choć wiozący nas taksówkarz szybko dostarczył nas pod wskazany adres, wskazówki zegara nieubłaganie zbliżały się do godziny dwunastej.


  


Cały proces zakwaterowania przebiegłby zdecydowanie szybciej, gdyby nie… właściciel B&B. Ron, przesympatyczny Szkot, okazał się nie tylko uosobieniem gościnności i przyjaznego nastawienia mieszkańców Glasgow, lecz przede wszystkim Wielkim Gadułą. Jego otwartość i serdeczność sprawiła, że w błyskawicznym tempie nawiązaliśmy z nim świetny kontakt. Zamiast skupić się na rozpakowaniu bagaży, mój facet [kolejny gaduła] zrobił to, co lubi robić najbardziej, czyli wdał się w dłuuuuuuugą rozmowę z Ronem.


  

 

O ile na początku ich wielce absorbującej konwersacji udało mi się jeszcze wtrącić swoje trzy grosze, o tyle pod koniec nie miałam już takiej szansy. To był ICH czas. To był ICH żywioł. To była MOJA katorga. Od luźnych myśli do filozoficznych rozważań. Od historii Polski po futbol szkocki. Od Irlandii do polityki. Ich zasób tematów wydawał się nie mieć końca. Moja cierpliwość – tak. Podczas gdy oni z pasją dyskutowali o znienawidzonej przeze mnie polityce, ja zastanawiałam się, czy zauważą moją nieobecność, kiedy zaraz w akcie protestu i desperacji wyskoczę przez ogromne okno w naszym pokoju. Obyło się bez tak drastycznych kroków, jako że Ron w porę się zreflektował i uznał, że pewnie zechcielibyśmy wreszcie odpocząć i rozgościć się w pokoju. O tak, chcieliśmy. I to bardzo.


  


Ron to prawdziwa skarbnica wiedzy. Fantastyczny człowiek o szerokich zainteresowaniach i godnej podziwu wiedzy na każdy temat. Szkot w 100% będący zaprzeczeniem obrazu wyspiarzy z pasją malowanego przez sporą część Polaków emigrantów. Tych „najmądrzejszych i bezkonkurencyjnych” pod każdym względem. Tych, przy których każdy obywatel Irlandii i UK jest tylko nieudolnym irolem lub innym tępym angolem koniecznie zasługującym na  wyszydzenie i pośmiewisko. Myślę, że nie przesadzę, pisząc, że wielu rodaków mogłoby nauczyć się od niego nie tylko gościnności i uśmiechu na twarzy, lecz także wielu istotnych faktów z historii.To między innymi dzięki niemu bardzo mile wspominamy nasz pobyt w Glasgow. A ja jestem mu tym bardziej wdzięczna za uratowanie życia. Kiedy po kolejnym dniu I N T E N S Y W N E G O zwiedzania miasta i przebyciu Nie-Wiadomo-Którego-Kilometra w [Uwaga! Uwaga!] butach na kilkucentymetrowym obcasie, błagałam Połówka, by mnie dobił, Bóg ulitował się nade mną, zsyłając mi Rona z niezastąpionym Ibupromem. Od tego momentu zapałałam do tego Szkota bezgraniczną miłością. [przez żołądek do serca??]


  

 

Ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu okazało się, że takich sympatycznych i bezinteresownych „Ronów” jest więcej na ulicach Glasgow. Do dziś z uśmiechem na twarzy wspominamy tych przemiłych przechodniów, którzy w codziennym biegu – tak charakterystycznym dla wielkich miast – znaleźli w sobie pokłady empatii i chwilkę czasu, by widząc nas żywo dyskutujących nad mapą, przystanąć i zaoferować swoją pomoc. Takie gesty są niesłychanie ważne dla turystów. Bo o charakterze danego miasta i jego klimacie nie decydują tylko i wyłącznie zabytki, rzeczy i miejsca, lecz przede wszystkim ludzie. I choć Glasgow cieszy się niezbyt chlubną sławą niebezpiecznego miasta, dobrze wiem, że znajdę tam niejedną pomocną dłoń…

 

[Ciąg Dalszy (chyba) Nastąpi]

czwartek, 12 lutego 2009

Glasgow City

Nasza podróż do Szkocji do samego końca była wielkim znakiem zapytania. Tuż przed dniem naszego wylotu zaczęły pojawiać się złowrogie komunikaty o obfitych opadach śniegu, odwołanych lotach i zamkniętych lotniskach. Na domiar złego aura nie poprawiała się, a śnieg z lubością paraliżował ruch w kolejnych miastach. Przerażenie królujące w oczach tubylców nagle zaczęło pojawiać się także w naszym wzroku. Nie dopuszczałam do siebie myśli o odwołaniu lotu, jednak mimo to moja podświadomość zaczęła igrać ze mną, kilkukrotnie podsuwając mi wizje z piekła rodem. Zaplanowaliśmy sobie świetny czas w Glasgow, a tymczasem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nigdzie nie polecimy.


  


Ostatnie godziny przed wylotem to był istny szał. Gdzieś ulotnił się nastrój ekscytacji, zapodziała się radość, a w jej miejsce pojawiło się wyczekiwanie. Negatywne oczekiwanie. Poczułam się jak oskarżony, który nerwowo kręcąc się w miejscu, czeka na wyrok sądu. Czekałam na decyzję, która nie odbierze mi prawa do nowej przygody – prawa do zrealizowania planów, za które już zapłaciłam. I na które tak długo czekałam. Do łóżka położyłam się ze świadomością, że ostatni lot przed naszym został anulowany. Kiedy kilka godzin później obudziłam się i wyjrzałam przez okno, zobaczyłam coś, czego zobaczyć nie chciałam. Śnieg. Normalnie bym się cieszyła z tego widoku, jednak nie w tych warunkach. Los postanowił do końca grać z nami w tę specyficzną rosyjską ruletkę…


   


Choć historia naszego wylotu zaczęła się niezbyt ciekawie, zakończyła się jak najbardziej pozytywnie. Lot był co prawda opóźniony, jednakże w tej sytuacji ciężko było narzekać na jakiekolwiek niedogodności. Opóźnienie było w tym wypadku błogosławieństwem bożym –  drogocennym wybawieniem od podzielenia losu setek innych pasażerów, którzy musieli zrezygnować z podróży. Dotarliśmy na miejsce i to było najważniejsze. W tym momencie wszystko inne straciło na znaczeniu.


  


Po 45 minutach lotu po raz pierwszy postawiłam stopy na szkockiej ziemi. Szkocja oczywiście przywitała nas bardzo rodzinnie, pozwalając zasmakować nam jej specyficznego klimatu. W zasadzie już od pierwszych minut po opuszczeniu lotniska czułam się jak u siebie, jak w Irlandii. Pogoda również była iście irlandzka. W przeciągu kilku godzin można było zapoznać się z wszystkimi porami roku. Tak więc nie zabrakło deszczu i wiatru, ani też opadów śniegu. Zdarzały się też miłe niespodzianki, kiedy w krótkim czasie gęsto zalegające chmury rozpraszały się w szybkim tempie tylko po to, by ukazać nam miasto w słonecznej oprawie i bajecznie niebieskie szkockie niebo.


  


Glasgow to miasto, które wzbudza niezwykle mieszane uczucia. Można je tak samo mocno uwielbiać jak i nienawidzić. I choć nie brakuje tych krytycznych i negatywnych opinii na temat tej metropolii, ja zaliczam się do przeciwnego obozu. Do obozu zwolenników Glasgow. W moim odczuciu jest to niesłychanie ciekawe miasto. Owszem, nie jest to typ miasta, które w czasie pierwszego kontaktu z turystą, rzuca go na kolana.


   


Nie pójdę w ślady Daniela Defoe i nie napiszę Wam tu, że „Glasgow jest najczystsze, najpiękniejsze i najlepiej zbudowane w Wielkiej Brytanii”, bo nie do końca tak jest. Czasy w których żył ten sławny pisarz już dawno minęły, tak jak bezpowrotnie minął ówczesny charakter Glasgow. Współczesna jego wersja jest niestety dość zabrudzona, co mi – miłośniczce ładu i porządku – strasznie rzucało się w oczy i burzyło moje poczucie estetyki. Czy najpiękniejsze? Nie podejrzewam. Jest niewątpliwie ładne - podoba mi się jego oryginalna i zróżnicowana architektura. Ma swój urok i niepowtarzalny styl, ale ma też pewne wady, które w oczach wielu turystów mogą zakryć zalety, których notabene nie brakuje. Jednak żeby dostrzec plusy Glasgow, trzeba najpierw odrzucić tę zasłonę brudu, szarości i pozornej nijakości.  Nie każdy to potrafi.


   


Zgrzeszyłabym, gdybym nazwała Glasgow miastem nudnym – miastem bezbarwnym. Chciałabym użyć tu jakiegoś porównania, które świetnie oddałoby jego charakter, a jedyne co mi przychodzi do głowy to porównanie kulinarne, które kiedyś padło z ust pewnej znanej osoby. Chodzi o karczocha. Tak, Glasgow jest właśnie takim karczochem wśród brytyjskich miast. Z wyglądu niezbyt apetycznym, kiedy jednak pozbawi się go zewnętrznych  liści i dotrze do części jadalnej, do jego serca, wtedy można doznać prawdziwej uczty zmysłów. To miasto to też taki lekko zaniedbany diament, który nie został poddany obróbce. Gdyby trafił w odpowiednie ręce, w ręce jubilera pasjonata, można by z niego wyczarować piękny raut albo wspaniałą rozetę.


  


Glaschu, celtycka nazwa Glasgow, tłumaczona jest dwojako. Jako „ukochane zielone miejsce” lub „ukochany strumień”. Glasgow jest zielone. Bardziej zielone niż inne brytyjskie miasta. I to jest jego ogromny plus. Jeśli wierzyć w słowa lokalnych przewodników, w Glasgow znajdziemy ponad siedemdziesiąt parków o przeróżnej wielkości. Są tu piękne ogrody botaniczne o wspaniałej tęczy barw, są soczyście zielone skwerki, wabiące przechodniów do przycupnięcia i do relaksu na jednej z wielu ławek. Żałuję, że nie mogłam w pełni podziwiać wiosenno-letniej szaty tego miasta, a jednocześnie jest to dla mnie mocny bodziec, by udać się tam ponownie za kilka miesięcy. Chcę zobaczyć, jak wygląda Glasgow w pełnej krasie, bez śniegu i deszczu. Chcę zobaczyć, co wtedy będzie mogło mi zaoferować.


  


Z żalem je opuściłam, a po powrocie do Irlandii natychmiast zaczęłam tęsknić za tym, co miałam w swoim zasięgu w czasie pobytu w tym szkockim mieście. Wrócę tam, bo chcę zwiedzić to, czego zobaczyć nie zdążyłam i odkryć inne oblicze tej intrygującej metropolii. Bo nie wiem, czy wiecie, ale Glasgow to miasto, które ma janusowe oblicze…


[cdn]

sobota, 7 lutego 2009

Męki Tantala

Przeżywam tytułowe męki Tantala.

Zamiast być w pracy,siedzę w domu i usiłuję jakoś mądrze wykorzystać ten czas. Średnio mi towychodzi, jako że czuję się, jakbym miała mega kaca. Parę dni temu złapałamjakiegoś syfa i zostałam uziemiona. Klimat Irlandii chyba mi nie służy. WPolsce rzadko kiedy chorowałam, mimo że srogie zimy to była u mnie normalka. Tunatomiast normalną koleją rzeczy stały się dla mnie przeziębienia. Nibyniegroźne, ale tak lubiane przeze mnie, jak pryszcz na balu maturalnym. Nadomiar złego nie jest to jakieś tam zwykłe przeziębienie. Moja irlandzka wersjaprzeziębienia jest zawsze z opcją „all inclusive”. W pakiecie mam więc kaszel àla gruźlik w końcowym stadium suchot, łzawienie oczu, fatalne samopoczucie,zamroczenie umysłowe i wygląd osobnika z mocną postacią Downa. Nauczonadoświadczeniem nie będę już ryzykować i wychylać nosa poza drzwi domu. O, nie!Ostatnim razem, kiedy przechodziłam przez te same atrakcje, postanowiłamprowadzić normalny tryb życia, a co za tym idzie, pokazywać się ludziom naoczy. I to był mój błąd! Nie dość, że wszyscy patrzyli na mnie jak na okazprzedpotopowego mamuta, to jeszcze musiałam sto razy dziennie zapewniaćwszystkich, że wszystko ze mną w porządku i że na pewno nie płakałam.

Kiedy tylko w pełni odzyskam sprawność umysłową i dobresamopoczucie, zabiorę się za relację z ostatniego wyjazdu do Szkocji. Terazniestety nie jestem w stanie wykrzesać z mojego umysłu nic sensownego. Idę więczrobić sobie jakąś gorącą miksturę, a potem owinę się szczelnie kocem i będęsię relaksować, oglądając „Wiatr buszujący w jęczmieniu” :)

Aloha!