środa, 31 grudnia 2008

Emigracyjny rachunek sumienia

Coś siękończy, coś się zaczyna…

W chwilach takich, jak ta, stając u progu Nowego Roku,zazwyczaj robię sobie mały rachunek sumienia. Pozwalam myślom poszybować wprzeszłość, by dokonać podsumowania mijającego roku. Robię to przede wszystkimdla siebie. Nie dlatego, że być może wypada, że koleżanka właśnie dokonałaswojego podsumowania, a znajomy z sąsiedztwa właśnie się do tego zabiera. Nie.Chcę choć przez kilka minut zastanowić się nad częścią mojego życia, tymrokiem, który właśnie bezpowrotnie mija. Chcę przeanalizować zaistniałesytuacje, by na koniec z czystym sumieniem powiedzieć sobie: „Tak trzymać,Taita, to i to zrobiłaś super!” lub zganić samą siebie, nie szczędząc przy tym słówkrytyki.

Upływający czas zawsze wywoływał u mnie pewnego rodzajużal. Żal, że wszystko tak szybko się kończy, że każdy nowy tydzień przeistaczasię w zasadzie w jeden dłuuugi dzień. Że wszystko jest tak potwornie do siebiepodobne, a każdy dzień sprowadza się do prostego schematu: praca – dom – sen –praca.  

Upływ czasu to jeden z tych życiowych procesów, z którymitak naprawdę nigdy nie mogłam się pogodzić. Zawsze żywiłam swego rodzaju buntprzeciwko starzeniu się i śmierci. Choć doskonale zdaję sobie sprawę, że toczęść składowa każdego ludzkiego istnienia, chyba nigdy tak do końca niezaakceptuję tych zjawisk. Ten bunt nasila się głównie na moim obecnym etapieżycia. Teraz, kiedy żyję poza granicami ojczystego kraju i rzadko oglądam moichbliskich, jeszcze bardziej docierają do mnie zgubne właściwości czasu. Każdanowa zmarszczka na twarzach moich bliskich jest jakby bardziej widoczna. Każdazmiana w wyglądzie, jakby bardziej wyeksponowana. Kiedy patrzę na dziecięcątwarzyczkę mojego siostrzeńca, widzę coś, co mnie niekiedy przeraża.Uświadamiam sobie, że obrazy przechowywane w mojej pamięci już dawno przestałybyć aktualne. To ciągle ten sam malec, ale już bez tych charakterystycznychdziecinnych rysów. To już nie ten bezbronny noworodek – to chłopiec zmieniającysię w błyskawicznym tempie, z coraz bardziej zarysowującymi się cechamicharakteru i specyficznymi upodobaniami. Uświadamiam sobie też coś, przed czymdrży chyba niejedna matka biologiczna, chrzestna, ciotka, czy babcia. Docierado mnie, że dla tego oto dziecka jestem kimś, kim nigdy nie chciałam być –ciocią, która objawia swoją miłość i troskę głównie przez pieniądze, walizkęprezentów i ubrań. Ciocią, której przez większą część roku fizycznie nie ma.Ciocią, która istnieje tylko w zamazanym obrazie w dziecięcej pamięci. I nazdjęciach w ramce. Ciocią, która [jeszcze] istnieje w sercu…

Największą wadą mojego życia na emigracji nie jest barierajęzykowa. Nie jest nią obce środowisko ani też świadomość bycia tym „gorszym”obywatelem, której tak naprawdę nie odczuwam. Największą bolączką jest przymuspodejmowania ciężkich decyzji.  Konieczność wybierania pomiędzy szczęściemmoim i moich bliskich. Pozostaje też świadomość bycia tylko „niedzielną” córką,wnuczką, siostrą i ciotką. Osobą, która przecież dobrowolnie zamieniła fizycznąobecność na gotówkę i prezenty…

Nie, nie mogę tak po prostu spakować się i wrócić doPolski. To byłaby pewnego rodzaju „misja samobójcza”. Nie potrafię i - cowięcej - nie chcę zamieniać Irlandii na Polskę. To oznaczałoby, że musiałabymdoszczętnie zburzyć świat, który tutaj systematycznie sobie wykreowałam. Musiałabymopuścić miejsce, które pokochałam i ludzi, których naprawdę cenię i szanuję. Ludzi,którym naprawdę wiele zawdzięczam, którzy dali mi do zrozumienia, że nie jestemdla nich nic nie znaczącą, głupią Polką. Ludzi, dzięki którym UWIERZYŁAM wbezinteresowną, ludzką dobroć.

Wrócić do Polski, by być blisko z rodziną? Tak,chciałabym. Ale to oznaczałoby także, że musiałabym skazać się jednocześnie naciężkie chwile, na tęsknotę za Irlandią, za jej prawdziwymi mieszkańcami - słynącymiz otwartości i gościnności - których dzięki Bogu miałam okazję poznać.  To tak, jakbym spadła z deszczu pod rynnę.

Wrócić do Polski, by na nowo wytyczać swoją życiowąścieżkę? Wrócić, by utracić wiarę w ludzi? By polec w walce ze smutnąrzeczywistością? Aby dać się pokonać biurokracyjnej hydrze? Nie, nie potrafiętego zrobić. Bo to oznaczałoby, że musiałabym świadomie pozbawić się cząstkisiebie. To tak, jakbym wyrwała sobie serce, albo dobrowolnie odcięła dopływpowietrza.

Kto sam to przeżył, ten zrozumie…

 

sobota, 20 grudnia 2008

Nawiedzone miejsca Irlandii: Leap Castle

Jednym z najciekawszych irlandzkich zamków jest w moim odczuciu Leap Castle. To, co mnie w nim fascynuje, to nie jego styl architektoniczny, lecz historia. Sylwetka zamku Leap nie wyróżnia się niczym specjalnym. Przyniszczona bryła, ukazująca liczne znamiona upływu czasu, pozwala sądzić przypadkowemu turyście, iż oglądany obiekt jest tylko przeciętnym zamkiem, jakich tak naprawdę wiele na irlandzkiej ziemi. Otóż nic bardziej mylnego. Zamek Leap absolutnie taki nie jest – cieszy się sławą najbardziej nawiedzonego zamku w Irlandii. Co niektórzy posuwają się w swoich twierdzeniach jeszcze dalej, przypisując mu rangę jednej z najbardziej mrocznych posiadłości w całej Europie.




 



Tak się składa, że o jego niezbyt chlubnej sławie dowiedziałam się stosunkowo późno. Jako że od najmłodszych lat interesowały mnie zjawiska paranormalne, postanowiłam koniecznie zagłębić się w tajemnice zamku Leap. Spędziłam mnóstwo godzin, czytając różne źródła, oglądając materiały filmowe i wypytując moich irlandzkich znajomych. Efekt moich działań nie poszedł na marne. Zapoznałam się z wywołującymi dreszcze faktami z przeszłości Leap Castle, co jeszcze bardziej spotęgowało moje zainteresowanie.



Aby choć trochę zrozumieć specyfikę tego zamku, koniecznie trzeba zagłębić się w jego przeszłość. Historia Leap Castle to coś szczególnie godnego uwagi. Jest ona niezwykle burzliwa, naznaczona licznymi rozlewami krwi, okrucieństwem oraz praktykami zakrawającymi na czarną magię i konszachty z diabłem.



 



Wszystko najprawdopodobniej zaczęło się blisko 500 lat temu. To wówczas rozgorzała intensywna walka pomiędzy członkami rodu O’Carroll zamieszkującymi wspomniany zamek. Żądza władzy odebrała rywalom zdrowy rozsądek i doprowadziła do straszliwego bratobójstwa. Odbyło się ono w dość nietypowym miejscu – w kaplicy zamkowej. Niczego nieświadoma ofiara, będąca księdzem, odprawiała mszę w kameralnym rodzinnym gronie. Podniosła atmosfera została nagle rozdarta na strzępy przez brutalne wtargnięcie brata księdza. Intruz zwany był jednookim Teige. Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać. Doszło do niego w ciągu kilku sekund, kiedy to Teige O’Carroll sięgnął po swój mecz. Bez ostrzeżenia i bez skrupułów zanurzył go w plecach swojego brata pogrążonego akurat w celebracji mszy. Ofiara nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Ksiądz upadł na ołtarz, zalał go krwią. Głęboki cios zrodzony z nienawiści i zadany z rozmachem szybko doprowadził do wykrwawienia na oczach przerażonej rodziny. To brutalne wydarzenie ponoć doprowadziło do zrodzenia złych duchów nękających zamek.



 



Kolejne krwawe nieszczęście nastąpiło w XVII wieku. Tym razem jednak nie zrodziło się ono z nienawiści, lecz z uczucia kompletnie mu przeciwnego. Z miłości. A wszystko za sprawą jednej z córek rodu O’Carroll, która zakochała się w angielskim żołnierzu przetrzymywanym w zamku. Nie bacząc na niebezpieczeństwo dziewczyna regularnie wymykała się do swego amanta, przemycając mu żywność, a ostatecznie doprowadzając do jego ucieczki. Kiedy młodzi gorączkowo zbiegali po schodach, natrafili na przeszkodę w postaci brata dziewczyny. Uciekinier – Darby - nie zawahał się za pomocą miecza uśmiercić niedoszłego szwagra. Miłość tej dwójki doprowadziła do ich małżeństwa, co z kolei przyczyniło się do zmiany właściciela zamku. Po latach przebywania w irlandzkich rękach Leap Castle trafił w posiadanie Anglików. W ręce rodziny zbiega.



 



Lata mijały, zakochana dwójka dawno umarła, a w ich ślady poszła reszta członków rodziny. Ostatni spadkobierca zamku Leap, Jonathan Darby, przejął go pod koniec XIX wieku, a jego żona Mildred poczęła urządzać w nim okultystyczne seanse, doprowadzając w efekcie do zrodzenia kolejnego, wyjątkowo złośliwego ducha zwanego Elementalem. Narodziny tego nieprzewidywalnego ducha zapoczątkowały nową, burzliwą erę w historii zamku Leap. To najprawdopodobniej wówczas zrodziła się jego zła sława.



Z relacji amerykańskich specjalistów - badaczy zjawisk paranormalnych, którzy pod koniec 2003 roku prowadzili obserwacje w Leap - jasno wynika, że Elemental nie jest jakimś tam przyjaznym duszkiem Casperkiem, lecz nieobliczalną zjawą, jednym z najbardziej inteligentnych duchów, z jakimi kiedykolwiek mieli do czynienia. Mildred, sama „sprawczyni” narodzin Elementala, określiła go jako wyjątkowo wstrętnego, cuchnącego rozkładającym się ciałem i przyprawiającego ją o odruchy wymiotne.



 



Po tym jak rodzina Darby została w zasadzie wypędzona przez Irlandczyków, zamek został zbombardowany i podpalony. Całkowicie popadł w ruinę, odstraszając swoim wyglądem lokalnych wieśniaków, którzy unikali przebywania nocą nieopodal zamku. Ci, którzy jakimś sposobem znaleźli się jego pobliżu, mieli okazje doświadczyć nieprzyjemnego spotkania z duchem kobiety odzianej w czerwoną suknię.




Do ciekawostek związanych z zamkiem należy pewne odkrycie, którego kilkadziesiąt lat temu dokonali robotnicy porządkujący wnętrze zamku. Ku ich przerażeniu w jednym z pomieszczeń, zwanym oubliette, odkryto ludzkie szczątki. Nie dwa, czy pięć szkieletów, lecz całą masę. Oubliette, krótko mówiąc, nie była niczym przyjemnym. Za jej pomocą w bardzo prosty i okrutny sposób pozbywano się niechcianych gości i wrogów: wrzucano ich do pokoju z zapadającą się podłogą i pozostawiano na pastwę losu. Ci, którzy nie przeżyli kilkumetrowego upadku byli szczęściarzami. Ci, którym nie dana była bezbolesna i szybka śmierć, przechodzili nawet kilkunastodniowe katusze zanim umarli wycieńczeni chorobami bądź głodem. Niektórzy skłonni są uwierzyć, iż duchy zmarłych w ten sposób osób powróciły z zaświatów w celu dokonania zemsty.



 



Czas zamknąć burzliwe karty historii Leap Castle i powrócić do współczesności. Choć może ciężko w to uwierzyć zamek jest obecnie dobrowolnie zamieszkiwany przez utalentowanego i sympatycznego irlandzkiego muzyka, który swoim oryginalnym wyglądem świetnie komponuje się z zamkową scenerią. Wkrótce po wprowadzeniu się do zamku Sean Ryan rozpoczął prace restauratorskie mające na celu przywrócenie Leap świetności. I tu nastąpiło coś, co przez niektórych zostanie określone jako złośliwa działalność duchów, a przez innych jako nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Otóż w czasie dokonywania prac muzyk dwukrotnie został poturbowany, łamiąc sobie kości w dość dziwnych okolicznościach. Rodzina Seana szybko poznała nietypowych współlokatorów i zrozumiała, iż chcąc prowadzić spokojny żywot w zamku, muszą „zawrzeć pakt” z mieszkającymi tam duchami. Z relacji Seana wynika, iż domownicy starają się nie wchodzić w drogę duchom i nie uprzykrzać im egzystencji, co z kolei owocuje brakiem złośliwości z ich strony.



 



Siedemnaście lat temu w Bloody Chapel - kaplicy, gdzie dokonano mordu na księdzu - miał miejsce chrzest Ciary, córki Seana i Anne. Właśnie wtedy po raz pierwszy od wielu wieków miejsce to rozbrzmiewało nastrojową muzyką i echem śmiechu przepełnionego szczęściem. Pomieszczenie zostało wypełnione atmosferą miłości i radości, a sam chrzest zapisał się w pamięci uczestników jako wspaniały dzień bez przykrych niespodzianek. Choć kilka lat później Ciara miała okazję zobaczyć na własne oczy zamkowe duchy, nigdy nie została przez nie skrzywdzona. Niektórzy twierdzą, iż zjawy zamieszkujące Leap Castle chociaż częściowo odnalazły ukojenie, od kiedy zamkowe komnaty wypełnia piękna i nastrojowa muzyka Seana.



Czy Leap Castle faktycznie skrywa w sobie mroczne tajemnice i złośliwe duchy? A może jest to tylko sprytny chwyt reklamowy? Zapewne Wasze opinie będą podzielone, tak jak lokalna społeczność podzielona jest na zwolenników i przeciwników teorii o przybyszach z zaświatów. Jedno jest pewne. Leap Castle nie jest takim samym zamkiem jak inne.

wtorek, 16 grudnia 2008

Szkoła życia

Pamiętam bardzo popularne kiedyś koszulki z żartobliwymnapisem „Szkoła Óczy”. Nie będę tu jednak roztrząsać tego stwierdzenia, bo dlamnie odpowiedź jest oczywista. Uczy. Twierdzę tak mimo iż zdaję sobie sprawę zniedoskonałości nauczycieli, systemu nauczania i z samej instytucji kształcąceji wychowawczej, za jaką powszechnie uważa się szkołę. Tu nie o to chodzi.Chciałam skupić się na nietypowej szkole, jaką jest nasze życie. To chyba onojest największą szkołą przetrwania. Ta specyficzna szkoła chyba każdemu daje wpewnym momencie niezły wycisk. Jednych uczy pokory i szacunku, drugich złychnawyków, łamania zasad nie tylko kodeksu prawnego lecz przede wszystkimmoralnego. Czego nauczyła mnie?

Będąc nastolatką naiwnie wierzyłam, że moja osobowośćzostała już mocno ukształtowana, a charakter przybrał określoną formę. Wydawałomi się, że zawsze będę taką osobą, jaką wtedy byłam. Że nic mnie nie zmieni,jeśli ja sama nie zechcę zmodyfikować swojego wnętrza. Nie sądziłam, że ktośpotrafi w dość krótkim czasie zgubić gdzieś swoje dobre „ja” i zamienić się wzupełnie inną osobę. Chyba nie do końca zdawałam sobie wtedy sprawę zdestrukcyjnej mocy, jaką niosą niektóre wydarzenia.  Nie sądziłam, że człowiek musi niekiedy zgiąćswój dumny kark pod życiowym ciężarem.

Przyszłość oczywiście zweryfikowała moje oczekiwania.

Dorosłe życie nadeszło szybciej niż się spodziewałam.Przyniosło ze sobą dużo trudnych decyzji, odpowiedzialność i zgryzoty takcharakterystyczne dla tego rozdziału życia, a niewidoczne dla oczu dziecka. Ztych dziecięcych lat tak naprawdę niewiele mi już pozostało. Egzystencjalnezawirowania częściowo zmieniły mój charakter i przyniosły wiele refleksji nadtym co było, jest i co być powinno. Ciągle wiele jeszcze mam z tej małejdziewczynki o niezwykle wrażliwym sercu, która wylewała morze łez z powodukrzywdy ludzkiej czy zbitego zwierzątka. Do dziś zachowałam romantyczną duszęprzez co wzruszam się, oglądając „W Imię Ojca”, „Moją Lewą Stopę” czy„Ostatniego Mohikanina”. Już nie tak łatwo obdzielam ludzi kredytem zaufania,ale nadal nie potrafię przejść zupełnie obojętnie obok cierpiącego, chorego czypotrzebującego. Ciągle jeszcze zamykam w sobie smutki i gorycz, nie chcącdzielić się nimi z innymi. Wiem, że czasem największe świństwa potrafią zrobić najbliższeosoby.

Zdaję sobie sprawę, że współczesny świat nie jest idealnymmiejscem dla osoby o wrażliwej naturze. Masz miękkie serce? Musisz mieć twardąd**ę. Życie w którym często na dominującą pozycję wysuwa się obojętność,przemoc i zło, ciągle jest dla mnie jedną wielką lekcją życia. Szkoła uczyłamnie wiedzy ogólnej i zdrowej rywalizacji, ale nie mówiła, jak znaleźć środekna szczęście. Nie dała żadnych wskazówek dotyczących odnalezieniaznieczulającego pancerza, który jednocześnie pozwoliłby nie zatracić się wzgubnych uciechach tego świata.

Życie jest dla mnie szkołą, która ciągle uczy mniewybaczania – to nadal przychodzi mi z wielkim trudem. Tak jak odpowiadaniemiłością na doznawane zło. Niekiedy wydaje mi się, że w naszym świecie nawetdawni święci mieliby z tym poważny problem… Oprócz porażek są też małe sukcesy.I to cieszy. To tu, w Irlandii, nauczyłam się szeroko uśmiechać do ludzi. I niez przymusu, lecz ze szczerości.

O tak. Życie to prawdziwa szkoła. A jednym z moich marzeńjest to, by w dniu jej zakończenia z uśmiechem na twarzy zrobić sobieretrospekcję i z czystym sumieniem przyznać, że żyłam tak, jak chciałam -uszczęśliwiając, a nie krzywdząc.

 

czwartek, 11 grudnia 2008

O tempora, o mores!

Starzeję się. Niestety.

Phi – powiecie - żadna to sensacyjna wiadomość. Każdy się przecieżstarzeje. No tak, będziecie mieć rację, ale nie do końca! Mimo że starzenie sięto jeden z tych procesów, których odwrócić się nie da i tutaj można zauważyć niesprawiedliwośćnaszego marnego świata. Podczas gdy ja w ramach desperackiego ratunku zamieniamswoją łazienkę w gabinet kosmetyczny, taki sobie obywatel ?!MiSzA!? dozłudzenia przypomina młodego boga! Pytam więc Was, moi drodzy, jak to się,kurna, dzieje że jeden wygląda jak pomarszczony kaszalot, a inny jak żywyprodukt kuracji botoksem? Dlaczego dla niektórych czas łaskawie zatrzymał swójupływ, a dla innych przyspieszył? Ja stanowczo protestuję przeciwko takimniecnym taktykom!

Jako przedstawicielka płci [ponoć] piękniejszej, żyjąca wczasach hołdujących pięknu i urodzie, odczuwam wielką presję otoczenia, którewymaga, w nawet żąda, by współczesna kobieta była wiecznie młoda, powalającopiękna i zgrabna. Tak boska w swej boskości, by przy niej Pamela Anderson czyjakaś inna silikonowa seksbomba wyglądała jak wiejska raszpla. Problem polegatylko na tym, że tak się nie da! Co zrobić, kiedy patrząc w lustro widzi siękobietę niezbyt idealną ale PRAWDZIWĄ: czasem w lepszej formie, a czasem zcieniami pod oczami, niepożądanym wypryskiem czy nowym nabytkiem w postacizmarszczki? Odwrócić się i odejść? Czy może własnym czerepem rozwalić przeklętelustro? [w końcu ryj nie szklanka – nie stłucze się] ;)

To, co mnie najbardziej wnerwia w środkach masowegoprzekazu, to m.in. skrzywiony obraz piękna, jaki nam serwują. Czasem mamwrażenie, że żyjemy w jakimś chorym świecie, gdzie na każdym kroku potykamy sięo przewrócone piramidy ludzkich wartości. Krzykliwe tabloidy usiłują zbudować wnaszych umysłach nowy obraz kobiety idealnej. Kobiety, której tak naprawdę niema, a która jest produktem Photoshopa. Również telewizja, środek przekazuporażający swoją mocą, bombarduje nas najnowszymi wizerunkami „piękna”. Lansujeanorektyczki przy których Jordan, Victoria Beckham, czy Eva Longoria wyglądająna mocno zaokrąglone. To właśnie z odbiorników telewizyjnych wyłania się obrazwspółczesnej kobiety. Tej, która jest wiecznie piękna i młoda. Bohaterki filmówi seriali zawsze mają zrobiony manicure, makijaż, super uczesanie i nawet tużpo opuszczeniu łóżka wyglądają jak po wyjściu z gabinetu odnowy biologicznej.Wystarczy jeden rzut oka, by wiedzieć, że one prezentowałyby się super nawet pozarzuceniu jutowego worka. Telewizja kłamie! Telewizja ogłupia!

To, co kiedyś uznawane było za wzór dobra, jest dziśoznaką zła. To, co brzydkie plasuje się obecnie w czołówce kanonów piękna. To,co było jeszcze stosunkowo niedawno przykładem szlachetnego postępowania, terazjest wielkim obciachem. Czasy i obyczaje zmieniają się za szybko, moralnośćludzka sięga dna, wywołując u mnie jeden wielki grymas. Patrząc na to wszystko,chciałoby się zacytować Cycerona – „O tempora, o mores!”. W naszym świecie niema już miejsca dla tego, co przeciętne. Nie ma miejsca na brzydotę ani na to,co nie jest idealne. Nie ma miejsca dla zwyczajnych ludzi. Chcesz być trendy?Musisz być wiecznie młodym i pięknym! Bo tego żąda masa zasiadająca przedszklanym ekranem. Tego żąda ogłupiony tłum, który w pogoni za żółtą prasą izłudnym ideałem już dawno zatracił swoją oryginalność.

Życie pędzi niczym super szybki pociąg, a ja najczęściejmam ochotę z niego uciec i przesiąść się do jakiegoś wolno jadącego. Tylkogdzie taki znaleźć?

 

[PS. Miało być o czymś innym, a wyszło to, cowyszło… ]

sobota, 6 grudnia 2008

Mikołajkowa burza w szklance wody

Panie i Panowie, jak pewnie zauważyliście, długo mnie tunie było. Absencja blogowa spowodowana była nie tylko brakiem wolnego czasu,lecz przede wszystkim brakiem chęci pisania czegokolwiek. Jako że nie lubięrobić czegoś na siłę, postanowiłam poczekać na lepsze dni i tym oto sposobemobwieszczam Wam radośnie, że pomyślnie wyszłam z choroby blogowstrętem zwanej.

Święty Mikołaj okazał się dla mnie niezwykle łaskawy.Przyniósł mi do kolekcji kolejny film z boskim Danielem Day-Lewisem i dorzuciłbonus w postaci potrzeby spłodzenia kolejnego posta. Wypada więc skreślić paręsłów na bardzo popularny ostatnio temat, jakim jest tradycja związana z szóstymgrudnia. Na samym wstępie uczciwie muszę przyznać, iż nie rozumiem pewnych oburzonychprzeciwników mikołajkowej tradycji, grzmiących o wyrządzaniu krzywdy dzieciompoprzez kultywowanie tego miłego obyczaju. Rozumowanie tych ludzi ciąglepozostaje dla mnie niepojęte, niczym zagadka Atlantydy. Moi drodzy, ale o czymmy mówimy? Jaka krzywda? Nie będzie o niej mowy pod warunkiem, że niepogwałcimy pewnych zasad. Jeśli ktoś nie chce zaszczepić w dziecku wiary wistnienie dobrotliwego staruszka w czerwonym kożuchu, białą brodą i workiem naplecach, nie musi tego robić! Wystarczy prostym językiem wyjaśnić dziecku genezędnia Świętego Mikołaja i objawić prawdziwe pochodzenie prezentów. Proste?Proste! W ten sposób maluch będzie wiedział, że staruszek Mikołaj jest jakyeti, a rodzice będą mogli spokojnie spać, wiedząc, że ich pociecha nieprzeżyje szoku, kiedy jakiś życzliwy krótko i dosadnie powie jej, jak to taknaprawdę rzecz się ma z tym Mikołajem. I po problemie.

Podobnie rzecz się ma z kwestią dotyczącą prezentów, araczej ich ceny. Dziecko to taka specyficzna istota, której do szczęścia niepotrzeba wiele. Poważnie. Do prawdziwego błogostanu potrzebuje kochającychrodziców, ciepła domowego ogniska, troski i miłości, czyli czegoś, czego taknaprawdę nie można kupić. Oznacza to, iż mikołajkowy prezent nie musi być równoznacznyz ogromnym wydatkiem. W moim blondynkowym rozumowaniu do tego dnia, jak i dowszystkich życiowych spraw, trzeba podejść z dużą dawką rozsądku. Wystarczyzachować umiar i wszystko będzie w porządku. Nie rozpieszczać przesadniedrogimi podarunkami. Uczyć, że liczy się sam fakt otrzymania prezentu, nie zaśjego wartość. Dostosować podarunek do wieku i potrzeb dziecka. I do swoichmożliwości finansowych. To tylko kilka zasad, które mimo że są proste,sprawiają niektórym rodzicom spore trudności.

Jako kilkuletnie dziecko zawsze z niecierpliwościąoczekiwałam na nadejście szóstego grudnia. Mało rzeczy pamiętam z tych słodkichlat dziecięcych, jednak doskonale zachowałam w pamięci obraz tańczących zaoknem śnieżynek i nas – mnie i moje rodzeństwo – piszących list do ŚwiętegoMikołaja. Tradycyjnie już zaczynał się słowami „Kochany Mikołaju” i wbrewpozorom wcale nie był długi i naszpikowany absurdalnymi żądaniami dziecka,któremu reklamy intensywnie wyprały mózg. Był taki dziecinny i prosty.Sprowadzał się głównie do próśb o kolejną lalkę Barbie, książkę bądź konika. Jużwtedy wiedziałam, że te nasze listy zabierane są przez mamę, nie przeszkadzałomi to jednak w czerpaniu przyjemności z całego tego procesu przygotowań iekscytujących oczekiwań. Mój własny Święty Mikołaj zwał się MAMĄ i był osobąnajbliższą mojemu sercu, bez której mój dziecięcy świat ległby w gruzach.Wiedziałam, że mam do czynienia z Mikołajem niezwykle serdecznym, lecz  niezbyt zamożnym, więc moje pragnieniadostosowywałam do niego. Wiedziałam, że nigdy nie otrzymam wymarzonego domkudla lalek, więc po prostu o niego nie prosiłam. Oszczędziło mi to zawodu, aMamie przykrości. Nigdy nie przeszkodziło mi to w uwielbianiu mojego osobistegoMikołaja, który z upływem czasu zyskiwał w moich oczach coraz większyszacunek. 

Zawsze byłam wdzięczna mamie za to, że potrafiła zapewnićnam te ekscytujące chwile. Że potrafiła znaleźć i czas i pieniądze, bysprezentować nam coś, co wywoła uśmiech na naszych twarzach. Doceniam ją za to,że w natłoku ważnych problemów dorosłego życia potrafiła wygospodarować czas nazapoznanie nas z pięknymi, polskimi tradycjami i życiowymi wartościami. Wielejej zawdzięczam i doskonale zdaję sobie sprawę, że to, co dobre we mniepochodzi właśnie od niej.

Taka jest właśnie moja Mama. Takie są moje wspomnieniadziecięce. Taka jest geneza mojego niezrozumienia dla tych, którzy chyba nie dokońca świadomie chcą pozbawić dzieci tej wielkiej radości, jaką niesie ze sobątradycja szóstego grudnia.