poniedziałek, 21 lutego 2022

Kwadryptyk znad Morza Irlandzkiego: latarnia, Henry, Brendan


Niemal w samym środku posiadłości pilnie strzeżonej przez waleczną kozę Daisy leży latarnia, którą nie sposób pomylić z jakąkolwiek inną. Te, które usytuowane są na wybrzeżach Irlandii, są najczęściej białe, ewentualnie biało-czarne, podczas gdy ta, leżąca na przylądku w Saint John's Point w hrabstwie Down, jest niczym pszczółka Maja: żółto-czarna. Albo jak kto woli: czarno-żółta. 

 

Biorąc pod uwagę fakt, że pszczoły przechodzą przeobrażenie zupełne, to to porównanie wydaje się być tym bardziej adekwatne. Tutejsza latarnia również przeszła kilka etapów rozwoju, zanim osiągnęła swoją końcową postać "imago". Cały proces zaś zabrał jej nieco ponad sto lat. 

 

Zacznijmy od tego, że kiedy w 1844 roku po raz pierwszy rozbłysło tutaj latarniane światło, wieża była wówczas w fazie "przepoczwarzania się z larwy w poczwarkę". Była cała biała, liczyła sobie zaledwie kilkanaście metrów wysokości - coś pomiędzy 14-19 (tutaj źródła nie są zgodne) - i rzucała białe światło ostrzegawcze. 

 

Szesnaście lat później zmieniono kolor światła na czerwone, a zanim wiek XIX dobiegł końca, zdążono jeszcze ją ponad dwukrotnie wydłużyć, i tu znów mamy niewielkie rozbieżności w jej wysokości. Jako że nie mierzyłam jej osobiście, to nie jestem w stanie powiedzieć, która wersja jest tą prawdziwą: 37 czy jednak 40 metrów. Powiem za to, że jej gabaryty robią wrażenie, a ona sama uchodzi za najwyższą nabrzeżną latarnię w Irlandii. 

 

Nowe stulecie latarnia rozpoczęła jako "zeberka", bowiem w 1902 roku domalowano jej trzy czarne pasy, a parę lat później znów zmieniono barwę strumienia światła, jakie rzucała na zatokę - z czerwonego na białe. Swoje biało-czarne barwy zachowała aż do połowy XX wieku, kiedy to białe pasy zamieniono na żółte, a jej transformacja dobiegła końca. 

 

Pod koniec XIX wieku, kiedy ją wydłużano, zamontowano tu także syrenę przeciwmgielną, która co 60 sekund nadawała dwusekundowy sygnał mgielny. Razem z latarnią miały chronić życie tych na morzu. 

 

Szeroko rozumiany postęp technologiczny usprawnił żeglugę, ułatwił życie wilkom morskim, a także odesłał syrenę na bezrobocie - zapewne ku uciesze lokalnych mieszkańców, tych dwu- i czteronożnych. 

 

Na początku 2011 roku zaprzestano korzystania z tego urządzenia, choć jak dowiedziałam się od Ann, syreny użyto na znak szacunku podczas konduktu pogrzebowego jej wujka Henry'ego i jego żony, Mary. Ona zmarła na początku 2021, jego zaś pogrzebano w październiku 2017. 




Henry, uczynny i lubiany przez miejscowych rybak, ceniony szkutnik, a nade wszystko latarnik, przeżył 87 lat w cieniu latarni. Tu się urodził i tu zmarł. Jego życie, proste i pozbawione luksusów, dalekie jednak było od nudnego. Henry zgłębiał tajniki stolarstwa u niemieckiego jeńca wojennego przebywającego wówczas w St. John's Point, jego losy splotły się również z Brendanem Behanem, znanym i utalentowanym irlandzkim dramaturgiem i powieściopisarzem, który zmarł niedługo po ukończeniu 41 lat. 


Behan był przede wszystkim bardzo barwną postacią, może nawet nie tyle pisarzem (sam siebie nazywał "drinker with writing problems"), co skandalistą o niewyparzonej gębie, którego zgubił alkoholizm. "Dobrym człowiekiem, którego pokonał nałóg" - jak stwierdził kiedyś wujek Ann. 

 

Jego życie, choć o połowę krótsze od tego Henry'ego, również było barwne, jednak nieporównywalnie bardziej przepełnione wstydliwymi epizodami takimi jak pobyt w poprawczaku (za działalność dla IRA i próbę podłożenia bomby), a później w więzieniu. Na podstawie jego stosunkowo krótkiego życia można by było stworzyć poradnik pod tytułem "Czego w życiu nie robić?", którym sam Brendan z pewnością by wzgardził, jako że był całkowicie pozbawiony szacunku do konwenansów i prawa. 



Był za to człowiekiem dobitnie szczerym, mówiącym to, co mu ślina przyniosła na język. O sobie samym mówił: "Nie jestem politykiem, mam tylko jedną twarz" i tę właśnie twarz z pijacką, a zarazem dziecięcą szczerością pokazywał wszystkim tym, którzy przebywali w jego towarzystwie. 


Kiedy podczas jego wizyty w Hiszpanii spytano go, co najbardziej chciałby zobaczyć, z rozbrajającą szczerością wypalił: "Pogrzeb Franco". Z kolei na swój występ w programie BBC pojawił się pijany jak bela, a jego pijacki bełkot i teksty o potrzebie "odcedzenia kartofelków" uniemożliwiły jakikolwiek sensowny wywiad. To wszystko jednak przyniosło mu więcej sławy i kasy niż jakiekolwiek dzieło, które napisał. 



Problem z Behanem polegał na tym, że nie znał umiaru. Alkohol, z którym ponoć zaczął eksperymentować już w wieku 8 lat, nie tylko zrujnował mu życie, ale także wyraźnie je skrócił. Koktajle z sherry i szampana, które zapamiętale wlewał w siebie wyraźnie nie szły w parze z jego problemami zdrowotnymi, z jego pogarszającą się cukrzycą. 


W tym kontekście nie dziwi zatem list ze skargą, jaki wystosował w 1950 roku główny latarnik, David Blakely, do swojego pracodawcy w Dublinie, z prośbą o natychmiastowe zwolnienie Behana z pracy, zanim doszczętnie zrujnuje latarnię w St. John's Point. A zaczęło się od tego, że ojciec Brendana najęty do malowania latarni, podsunął to zajęcie swojemu synowi malarzowi - bo taki był jego "wyuczony" zawód, jeśli w ogóle można tak powiedzieć o człowieku, który zakończył edukację w wieku 13 lat. 


Brendan, o którym macie już odpowiednie wyobrażenie, do powierzonego zadania podszedł mniej więcej tak samo jak do samego życia - z olewającym stosunkiem. Behan, przyzwyczajony do hulaszczego stylu życia, nienawykły do sumienności, do domu wracał nad ranem, a w pracy się nie pojawiał - a przynajmniej nie tak często jak powinien. Kiedy zaś już się pojawił, wykazywał w niej grację i delikatność słonia w składzie porcelany. Puszki farby otwierał za pomocą uderzeń młota (Thor mógłby być dumny, latarnik - niekoniecznie), marnował kit i inne materiały, a farbę rozlewał jak nawiedzony duchowny wodę święconą po zgromadzonych wiernych. 


W zaledwie tydzień zamienił udostępniony mu domek latarnika w stajnię Augiasza, brudną i śmierdzącą, z takim samym "namaszczeniem" traktował samą latarnię, która dla wielu latarników była niemal świętością. To bluźniercze zachowanie przelało z kolei czarę goryczy u głównego latarnika i popchnęło go do napisania donosu - nawet dziś, te 72 lata później, w czasie czytania tego raportu wyraźnie czuć obrzydzenie, jakie David Blakely musiał odczuwać do Behana, którego podsumował jako "najgorszego osobnika, na którego miał okazję natrafić w ciągu swojej trzydziestoletniej służby, niemającego szacunku do niczego". 


 

Zachowanie Behana nie wpłynęło jednak negatywnie na to, jak postrzegał go młodziutki wówczas Henry, wujek Ann, który miał tu spędzić całą resztę swojego życia, nawet pomimo tego, że w 1981 roku latarnię w pełni zautomatyzowano. Pomiędzy mężczyznami nawiązała się nić sympatii, a sam Brendan jeszcze długo utrzymywał z Henrym kontakt, śląc mu od czasu do czasu widokówkę z Paryża czy innego miejsca, w którym akurat przebywał. 


 

Znamienne jest jednak to, jak odmienny koniec spotkał obydwu mężczyzn. Behan odszedł jako stereotypowy Irlandczyk-pijaczyna, mając 41 lat, po tym jak w zasadzie zapił się na śmierć (stracił przytomność w pubie, niedługo później zaś zmarł w szpitalu), Henry zaś umarł tak, jak żył - po cichu. Nagle, dożywszy sędziwego wieku. W cieniu swojej ukochanej latarni.