poniedziałek, 24 listopada 2008

Tylko śniegu żal...

Ludzie, nie dobijajcie mnie!

Wchodzę na te Wasze blogi, a tamten sam  widok –  świat okryty piękną śnieżną pierzyną. Białypuch pokrywa domy, drzewa i ulice. Dla Was jest to widok jak najbardziejzwyczajny. Dla mnie też kiedyś taki był – dopóki nie wyjechałam na ZielonąWyspę. Od tego momentu śnieg nabrał dla mnie nieco odmiennego wymiaru. Toprzede wszystkim niezwykle nostalgiczny widok, który zawsze potęguje u mnieuczucie tęsknoty za polską zimą. Za szczypaniem mrozu, za szalonymi wojnami naśnieżki, za podziwianiem świata w tej śnieżnobiałej szacie. Za ciepłem wnętrzadomu. Za oglądaniem fantazyjnych kształtów delikatnych śnieżynek. I zaskrzypieniem śniegu pod podeszwami butów…

Kiedyś nie wyobrażałam sobieświąt Bożego Narodzenia bez tego magicznego puchu. Śnieg zapowiadał nadejścietych najważniejszych dni w roku, na które czekałam z niecierpliwością typowądla kilkuletniego dziecka. Puch spadający z nieba dodawał świętom specjalnej,magicznej otoczki. Białe świąteczne dni były wyjątkowe. Boże Narodzenie bezśniegu już nie miało w sobie tyle uroku. Choć ciągle piękne samo w sobie, byłoinne. Inne, bo pozbawione tej niepowtarzalnej mroźnej atmosfery.  

Mieszkałam w tej części Polski,która zawsze miała śniegu pod dostatkiem. Mój dom był otoczony gęstym sznuremdrzew, które przy najmniejszym potrąceniu gałązek zrzucały duże warstwy śniegu.Jakże ten polski dom był inny od tego irlandzkiego. Specyfika geograficzna Irlandiipowoduje, iż dobrze Wam znany śnieżny widok jest tutaj czymś niecodziennym.Śniegu nie widziałam od blisko trzech lat. Niektórzy Irlandczycy widzieli gozaledwie kilka razy w życiu. Inni wcale. A nawet jeśli się pojawi, to zarazznika. Szybciej niż się pojawił. My, Polacy, często trochę złośliwie śmiejemysię z Irlandczyków. Bo gdy pojawi się tutaj śnieg, to jest to wielkie wow.Wydarzenie na miarę najazdu kosmitów albo odkrycia przedpotopowego mamuta.Życie w niektórych wioskach i małych mieścinach zostaje sparaliżowane, tubylcynie radzą sobie z transportem, szkoły zostają tymczasowo zamknięte. Śmieszy toPolaków, bo zachowanie autochtonów wydaje się im niedorzeczne. Takie irlandzkiei takie głupie. Szydzimy więc i wyśmiewamy. Uznajemy za kolejny objaw głupoty.A wystarczyłoby choć trochę wczuć się w ich sytuację. Jest takie fajne powiedzenie: „help me never tojudge another until I have walked in his shoes.” Opady śniegu są dla nasdobrze znanym zjawiskiem, a dla nich ciągle nowością…

Zabawne co emigracja, uczyniła zemnie. Nigdy nie sądziłam, że będę tęsknić za śniegiem. Kiedy tak zastanawiamsię nad życiem w ojczyźnie, dochodzę do wniosku, że tęsknię za nielicznymirzeczami. Tak naprawdę to tylko rodziny mi brak. I śniegu. I polskich bibliotekbogato wyposażonych, będących rajem dla książkowych moli. Dla mnie.

Nie brak mi polskiego jedzenia. Zchęcią zamieniłabym choć jeden wschodnioeuropejski sklep na polską księgarnię bądźbibliotekę. Nie tylko ciało wymaga pokarmu – dusza także.

I o ile kupić mogę polskiejedzenie i prasę, śniegu nie kupię.

piątek, 21 listopada 2008

Dyskomfort estetyczny

Jeszcze do niedawna wydawało misię, że nie mogłam sobie wymarzyć lepszych sąsiadów. Spokojni Irlandczycy, niewtrącający nosa w nie swoje sprawy, grzeczni i ułożeni. Wydawać by się mogło,że są idealni. Tak jednak nie jest. Otóż, jakiś czas temu odkryłam, że mójmłody sąsiad ma w sobie coś z ekshibicjonisty. Tak, właśnie z E K S H I B I C JO N I S T Y. Ja wiem, że z dwojga złego lepszy taki osobnik niż na przykładpedofil. Ale…

Pewnie nie ruszałoby mnie to jegomałe zboczenie, gdyby swoje wdzięki zarezerwował tylko i wyłącznie dladomowników. W końcu „wolność Tomku w swoim domku”. Rusza mnie jednak, gdyż jegoulubionym miejscem do „obnażania się” jest parking, znajdujący się przed moim ijego domem. Po odkryciu ekshibicjonistycznych ciągotek sąsiada, łudziłam się,że to może jeden taki niefortunny przypadek. Myliłam się. Obnażające praktykisąsiada nie zostały zaprzestane, lecz wzmożone. Jako że nasze domy znajdują sięw bardzo bliskiej odległości, dość często jestem eksponowana na widoki godzącew moją niewinną i delikatną kobiecą naturę. „Ekshibicjonista” jest młodym,ciemnowłosym i niezbyt wysokim Irlandczykiem. Jest też pasjonatem sportowych limuzyn,a  tym samym szczęśliwym posiadaczemmałego i zgrabnego porshaka, o którego namiętnie dba, myjąc go, odkurzając iszorując. Fajnie – to się chwali, ale… W przypadku sąsiada ekshibicjonisty czynnościte są związane z obnażaniem swoich intymnych części ciała - niekoniecznienależących do światowego kanonu piękna. Mycie auta wymaga pewnego rodzajugimnastyki: nachylania się, kucania, zginania czy też wypinania ;) Sąsiad ekshibicjonistarobi wszystko to, co wymieniłam, a nawet więcej. W ramach bonusu nie stroni odukazywania swojego tyłka wszystkim sąsiadom. Jako że wspomniany tyłek okrytyjest kiepściutko, spodnie niedbale zawieszone na biodrach każdorazowo ukazują irlandzkiecztery litery. Wspomniana scena ma oczywiście miejsce przed moim dużym oknem.Sąsiadowi to jednak nie przeszkadza. Niczym prawdziwy playboy nie zwraca uwagina rozdziawione gęby tłumu i dalej zatraca się w swoim prężeniu.

Co mi pozostaje do zrobienia wtakiej sytuacji? Hmm… Chyba tylko dziękować Bogu, że spod spodni nie wyłaniająsię inne członki ;)

Czy to już jest mobbing czydopiero wstęp do niego? ;)

sobota, 15 listopada 2008

Zamek Carrickfergus

Droga prowadząca do zamkuCarrickfergus jest dla nas dość nużąca. Dopóki byliśmy na terenie RepublikiIrlandii, kilometry dzielące nas od zamku zmniejszały się w szybkim tempie.Wszystko uległo jednak zmianie po przekroczeniu granicy dzielącej „naszą”Irlandię od tej Północnej. Od tej pory zaczynamy się poruszać w naprawdę wolnymtempie. Naszpikowana radarami i ograniczeniami prędkości Irlandia Północna niesprzyja płynnemu ruchowi. Zakorkowane Newry i ruchliwy Belfast bezlitośniekradną nam czas.


  


Dotarcie do Carrickfergusstanowi więc dla nas miłą odmianę po długiej podróży odbytej w dość sennejatmosferze. W przeszłości miasteczko pełniło rolę ważnego portu morskiego,później zaś utraciło swe znaczenie na rzecz dużo bardziej potężnego Belfastu. Wobecnych czasach pewnie nie wyróżniałoby się z tłumu mu podobnych, gdyby niesylwetka normańskiego zamczyska – świetnej pozostałości po burzliwejprzeszłości tego miejsca. Zamek usytuowany jest w strategicznym i malowniczymmiejscu, jakim jest skalisty cypel. Absolutnie nie przypomina on tych czarodziejskichbudowli z bajek dla dzieci. To nie ten typ zamku. Szare mury okalające twierdzęnie tworzą tak imponującego widoku, jaki miałam okazję oglądać w przypadkuinnych irlandzkich zamków. Mimo złudnie nieciekawego charakteru zamek wCarrickfergus zapisał się w mojej pamięci jako jedna z moich ulubionychtwierdz.


  


Kierując się dobram zamkowych natrafiamy na ciekawą kolekcję starych samochodów. To prawdziwyraj dla amatorów czterech kółek. Miłośnicy tych wiekowych wehikułówprzechadzają się od jednego egzemplarza do drugiego – oglądają je i rozpływająsię w zachwycie nad ich zaletami. Przystaję i ja, aby zrobić kilka fotek. Zamekinteresuje mnie jednak bardziej, więc szybko oddalam się w stronę bramyzamkowej.


  


Po przekroczeniu murów twierdzy, otwierasię przed nami nowy, fascynujący świat. Wielkim plusem Carrickfergus jest jegoniepowtarzalny charakter. Zamek stanowi twierdzę z prawdziwego zdarzenia.Posiada to, czego często brakuje innym budowlom obronnym – opuszczaną kratę,baterię dział, obwałowania od strony morza, a także przyprawiające o dreszczelochy ze znajdującymi się w nich figurami imitującymi więźniów.


  


Praktycznie na każdym kroku znajdują siętablice informacyjne z ciekawostkami. Dzięki nim łatwo stworzyć sobie wwyobraźni obraz ówczesnego zamku. Pomagają w tym także figury żołnierzy iówczesnych mieszkańców zamku, którymi usiany jest dziedziniec. Stanowią oneciekawą atrakcję dla fotografujących się z nimi turystów. To wszystko sprawia,iż wizyta w Carrickfergus to naprawdę ciekawa lekcja historii – szczególnie dlamiłośników tego typu budowli. Spacerując po zamkowych murach mamy idealnąokazję do podziwiania malowniczego położenia warowni.


  


Strategiczne usytuowanie zamku uczyniło goniezwykle pożądaną i atrakcyjną budowlą obronną, toteż jego dzieje naznaczonesą licznymi oblężeniami. W rezultacie zamek kilka razy zmieniał właścicieli,trafiając w ręce szkockie, francuskie, a także angielskie. Zmieniały się takżefunkcje jakie pełniła twierdza Carrickfergus. Z zapisanych kart historiidowiadujemy się, iż służyła ona m.in. jako więzienie państwowe, wojskowymagazyn, a także arsenał broni. W czasie II wojny światowej piwnice głównejwieży obronnej pełniły funkcje schronów podczas ataków lotniczych.


  


To właśnie ta wspomniana wieża, zwana teżdonżonem stanowi najbardziej okazałą część zamku, a zarazem główny zabytek.Kiedyś było to najbezpieczniejsze miejsce w twierdzy, gdzie przebywał władca zrodziną. Dziś znajduje się tu małe muzeum militarno-historyczne. Szczyt wieżystanowił idealne miejsce do wypatrywania wrogich wojsk nadciągających od lądubądź morza. Grube na 3-4 metry ściany donżonu stanowiły symbol potęgi i siły.Każdy, kto wchodził do środka z pewnością był pod wrażeniem skali i jakościotoczenia.


  


Wieżęskonstruowano tak, aby miała zapewnić bezpieczeństwo władcy. Stąd też te grubeściany i małe, wąskie okna, które miały uniemożliwić wrogom wtargnięcie dośrodka. Duże okna obecne są dopiero na trzecim piętrze, gdzie znajdowały sięprywatne komnaty władcy. Ze względu na doskonały stan zachowanych pomieszczeń,zwiedzanie wieży to z pewnością jeden z najciekawszych punktów, jakie oferujezamek Carrickfergus.


  


Z odległych czasów do których zdążyliśmysię przenieść w czasie zwiedzania, wyrywa nas informacja o zbliżającej sięgodzinie zamknięcia bramy zamku. Szybko ruszamy więc w kierunku ostatnichatrakcji z którymi nie zdążyliśmy się jeszcze zapoznać. Spędziliśmy tu ponaddwie godziny i z pewnością zostalibyśmy dłużej, gdyby nie naglący nas czas. Wchodzimyna mury tuż obok wieży, by po raz ostatni objąć wzrokiem panoramę miasta. Naniebie gromadzą się wrogie chmury, rzucając na miasto ciemny cień. Mającnadzieję, iż uda nam się pospacerować po promenadzie zanim dotrze deszcz,pospiesznie udajemy się w kierunku wyjścia. Kilkanaście minut później rozlegasię gwałtowny odgłos kropel deszczu uderzających o ziemię…

wtorek, 11 listopada 2008

Śmiać się, czy płakać?

Ze smacznego snu wyrywa mnie dźwięk mojego dzwonka wtelefonie. Jako że jest nieprzyzwoicie wcześnie, chciałoby się rzec „who thef*** is that?!”. Nie zamawiałam porannej pobudki ani tym bardziej brutalnegowyrwania mnie z marzeń sennych. Z nieukrywaną niechęcią sięgam po telefon ipółprzytomnym głosem zawodzę: „heeellooo?”. Dzwoni Mary. Moja SpóźnialskaKoleżanka. Chce się spotkać za około godzinę.

Chyba nie do końca wiedziałam, co robię, bo się zgodziłam.

Po rozłączeniu się z bólem opuszczam ciepłe łóżko imarudząc coś pod nosem, udaje się do łazienki. Zanim wyeksponuję się na światłodzienne, trzeba koniecznie ogarnąć to coś na głowie, co jeszcze jakiś czas temumożna było nazwać ładnie przystrzyżonymi i ufarbowanymi włosami. Spojrzawszy namoje tragiczne lustrzane odbicie, postanawiam zaktualizować moją listęczynności nie cierpiących zwłoki, wpisując na nią wizytę u fryzjera. Czas mniegoni, więc wybijam sobie z głowy zabawy ze szczotkami, prostownicami iwszelkimi sprayami do nieokiełzanych włosów. Wkładam głowę pod prysznic, myję,nakładam odżywkę i spłukuję. Z półmetrowym turbanem na głowie przemierzamkilkakrotnie trasę łazienka-pokój-łazienka. Dziękuję w myślach Bogu, żeoszczędził mi wizyt listonosza i uchronił tym samym jego życie. Po paruminutach zrzucam swój turban niczym jeleń zbędne poroże i wyciągam suszarkę zdawno nie odwiedzanych zakamarków.  Mamtylko pięć minut i zdecydowanie za dużo włosów do wysuszenia. Suszę, nakładammakijaż, suszę, spoglądam do okna. Damn it! Widzę, że przed moim domem stoi jużznajome auto. Czemu mnie to nie dziwi? Spóźnialska Koleżanka chyba po razpierwszy w życiu przyjechała na czas. Tylko czemu musiało akurat paść na mnie?

Rzucam w kąt suszarkę, przeczesuję włosy i pędzę do drzwiTo, co mam na głowie niechybnie przypomina najbujniejsze z najbujniejszychfryzur afro. Pal licho, nic już na to nie poradzę. Witam się ze Spóźnialską,ona ze mną, po czym mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem, dotyka moich włosów i zzachwytem stwierdza: „Oooo, ufarbowałaś sobie włosy! Lovely!”. Patrzę na niąskonsternowana, by ostatecznie wyjąkać: „Yyyyyy… Ja tylko je umyłam….”

Nie wiem, czy powinnam śmiać się, czy płakać?

Ja rozumiem, że ona mnie zazwyczaj w innej fryzurzeogląda, ale żeby aż taka różnica była? ;)

Eeeeee.

sobota, 8 listopada 2008

Ballaghmore Castle

O istnieniuBallaghmore Castle dowiedziałam się całkiem przypadkiem i w zupełnie zwyczajnysposób. Pewnej niedzieli surfowałam sobie po Internecie w poszukiwaniu atrakcjiturystycznych i tym oto sposobem odkryłam istnienie tego zamku. Wchodzę więc najego stronę internetową, przeglądam fotki i myślę sobie: „wow, ale super zamek!To jest to, czego szukam.” Podekscytowana swoim odkryciem, biegnę do MojegoPołówka, by podzielić się z nim dobrą nowiną. Podczas gdy on zapoznaje się zobiektem mojego zainteresowania, ja rozpoczynam przygotowania do wyjazdu.Wrzucam do torebki aparat, baterie, małą butelkę wody i już jestem gotowa.


  


Słońcetowarzyszy nam przez całą drogę. Po kilku brzydkich dniach wreszcie nadeszłapiękna i słoneczna pogoda. Grzechem byłoby siedzieć w domu w ten ciepły dzień,kiedy tyle pięknych miejsc na nas czeka. Po jakiejś godzinie drogi docieramy docelu. Zamek spoczywa nieopodal drogi głównej otoczony pastwiskami i drzewami.Jest mały, dużo mniejszy niż myślałam. To w zasadzie wieża mieszkalna. Jak naswój wiek prezentuje się całkiem przyzwoicie.


  


Kierujemy siędo domu przylegającego do zamku. Domostwo nie wywiera na mnie zbyt dobregowrażenia. Budynki są stare i raczej zrujnowane. Wyglądają też na dośćzaniedbane. Zza ogrodzenia groźnie ujadają psy. Pewnie z chęcią wbiłyby w naszęby. Całej sytuacji przyglądają się dwa białe konie, spokojnie przy tymprzeżuwając pokarm. Choć znajdują się tuż obok parkingu, nie mam do nichdostępu. Próbuję się do nich przedostać, ale rezygnuję, widząc, że oddziela nasbardzo podmokła łąka. Szkoda. Chętnie bym je pogłaskała, kocham te zwierzęta.


  


Pukamy do drzwii czekamy. Po bardzo krótkiej chwili po drugiej stronie drzwi pojawia sięszczupła, starsza kobieta w fioletowym dresie. Nie budzi mojej sympatii. Bezzbędnych formułek grzecznościowych przechodzi do sedna sprawy i prosi o 10 euroza wstęp do zamku. W zamian wręcza nam ulotkę i prowadzi do drzwi zamkowych.Wygląda na znudzoną i pozbawioną życia. Ostrzega, by uważać na strome schody iznika. Na tym kończy się jej rola. Pozostawieni sami sobie zapalamy światło iruszamy na pierwsze piętro. Wnętrze wygląda niezwykle mrocznie. Mimo żeoświetla je światło, w zamku panuje półmrok.


  


Przemieszczającsię od jednej komnaty do drugiej, utwierdzam się w przekonaniu, iż BallaghmoreCastle idealnie nadawałby się do zorganizowania tu zabawy z okazji Halloween,nie jest natomiast zbyt ciekawym obiektem turystycznym. Oprócz kilku starychmebli, znajdują się tu głównie łóżka i materace. Od kiedy przeszedł on w ręceobecnej właścicielki, Grainne Ni Cormac, alias Pani Pocałuj-Mnie-W-Tyłek, zaodpowiednią opłatą udostępniany jest na wszelkiego typu uroczystości i imprezy.Za 2000 euro można go wynająć na weekend, a za 500 euro więcej na cały tydzień.Za tę kwotę nie zostałabym w nim nawet na jedną noc. Wnętrze mnie wyjątkowoodpycha. Nie wiem, czy Pani Pocałuj-Mnie-W-Tyłek w ogóle go sprząta, ale nic nato nie wskazuje. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć wszechobecne pajęczyny[powiedzmy, że to część wystroju wnętrza], o tyle nie jestem w staniezaakceptować brudnych, wręcz usyfionych łazienek.


  


Po zwiedzeniuwszystkich pomieszczeń zgodnie stwierdzamy, iż zamek nie jest wart nawet tychpięciu euro. Rozczarowani jesteśmy nie tylko jego wnętrzem, lecz takżewłaścicielką. We wręczonej nam ulotce antypatyczna Grainne przedstawia i zameki siebie w samych superlatywach. Z zawartych w niej informacji jasno wynika, żewłaścicielka z przyjemnością zabawia turystów historiami o mieszkającym tuniegdyś rodzie Fitzpatrick. Może zabawia większe grupy, nas niestety niezaszczyciła żadnymi historyjkami. Od początku sprawiała wrażenie niezadowolonej- zupełnie jakbyśmy jej właśnie przeszkodzili w oglądaniu milionowego odcinkackliwej telenoweli brazylijskiej. Po zainkasowaniu opłaty, udała się do domu ityle ją widzieliśmy.


  


Z uczuciemniedosytu skierowaliśmy się więc w stronę parkingu i ruszyliśmy w dalszą drogę.Mimo wszystko nie żałuję, iż tu przyjechaliśmy. Nigdy nie byłam w tychokolicach. Niezbyt mnie on zachwyciły – podobnie zresztą jak wspomniany zamek.Dzięki tej niedzielnej wycieczce dowiedziałam się, jak wygląda tutejsze stronyi zrozumiałam, że za pomocą odpowiedniej reklamy prawie każdy zamek "brzydkiekaczątko" można przeobrazić w pięknego łabędzia.

 

wtorek, 4 listopada 2008

Irlandzka "Usterka"

Witajcie drodzyCzytelnicy. Tak, dobrze widzicie – to nie Taita. Na pewno spodziewaliście sięjej kolejnego posta, ale muszę Was rozczarować: dziś Taita nie wystąpi! Zamiastniej będę ja – jej słynny Połówek. Powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, żedziś na tym blogu poczytacie o sprawach bardziej fachowych, które – jak sobiewymyśliła Taita – lepiej od niej przedstawi chłop. A że jakoś nie potrafię jejodmówić, to właśnie czytacie moje męskie wypociny.


Tyle tytułemwstępu – czas przejść do konkretów. Pamiętacie taki program „Usterka”? Leciałokiedyś coś takiego bodajże na TVN i pokazywało, jak jeden cwaniak psuje jakieśurządzonko, a potem jego niczego nieświadomi koledzy po fachu muszą je naprawićpod czujnym okiem wszechobecnych, acz dobrze zakamuflowanych kamer. Na koniecokazywało się, czy spece znali się na rzeczy i czy nie oszukiwali klientów.Zastanawiacie się pewnie, dlaczego o tym piszę. Otóż dlatego, że ostatniowystąpiłem niejako w irlandzkiej wersji „Usterki”. Chociaż jej zasady byłytrochę inne…


Wszystkozaczęło się w poniedziałkowy wieczór, kiedy zadzwonił do mnie pewien jegomość –nazwijmy go Liam – i oznajmił mi, iż jest hydraulikiem i przysyła go naszlandlord celem zamontowania zmiękczacza do wody. Umówiliśmy się na wtorek rano.Liam okazał się nietypowym Irlandczykiem, bo spóźnił się tylko siedem minut. Pokrótkich oględzinach udał się do samochodu po sprzęt. Pogadałem z nim chwilkę, anastępnie udałem się do pracy, zostawiając go pod opieką Taity, która akuratwtedy była szczęśliwą posiadaczką wolnego wtorku. Dwie godziny później wszystkobyło zainstalowane, a Taita z przejęciem opowiadała mi o tym, iż zmiękczaczjest tak wielki, że zajmuje pół szafki, która dodatkowa musiała zostać poddanagruntownej przebudowie przy użyciu piły i wiertarki. Umowa najmu obliguje nasjednak do zaakceptowania każdego „ulepszenia” wymyślonego przez landlorda, więcdość szybko przyjęliśmy do wiadomości fakt, iż zmiękczacz zostaje z nami nastałe. Wieczorem jednak Taita postanowiła zrobić pranie i właśnie wtedy zaczęłysię cyrki. Najpierw pralka zatrzymała się po kilku minutach i poczęstowała naskomunikatem, że zawór węża doprowadzającego wodę nie jest w pełni otwarty.Wgramoliłem się więc pod zlew i odkręciłem kurek, który faktycznie był otwartyzaledwie do połowy. Zadowolony z szybkiego rozwiązania problemu włączyłemwznowienie prania i zasiadłem tuż obok Taity przed telewizorem. Po chwilistwierdziliśmy jednak, że pralka zachowuje się za cicho, więc zostałemwyznaczony na ochotnika do sprawdzenia przyczyny tego niecodziennego bądź cobądź zjawiska. Okazało się, że nasza dzielna pralka znów się obija, apretekstem do takiej postawy jest komunikat „wyczyść pompę”. Przetestowałemstary patent informatyków, według którego, jak coś nie działa, to trzebawyłączyć i włączyć. Znów „wyczyść pompę”. Pomyślałem sobie, że pewnie jakaśskarpetka wkręciła się w bęben i przedostała aż w okolice pompy, więc – zniekłamaną niechęcią – spuściłem wodę z pralki, aby znaleźć winowajcę. Nieznalazłem niczego. Postanowiłem dać pralce ostatnią szansę: wcisnąłem przycisk„wznów” i z radością powitałem fakt, że program przeskoczył z prania napłukanie. Niestety radość nie trwała zbyt długo – wkrótce komunikat „wyczyśćpompę” pojawił się po raz kolejny. Postanowiłem dać sobie na wstrzymanie – wkońcu za naprawy takich urządzeń odpowiedzialny jest landlord.


W środę ranopowiadomiłem przedstawicieli landlorda, że pralka nie działa. Byli bardzoniepocieszeni, bo nie tak dawno temu wymieniali nam wadliwy egzemplarz, wktórym padł programator. Zasugerowałem, żeby przysłali tego hydraulika, bo możepo prostu coś źle podłączył: w końcu przed zainstalowaniem zmiękczacza wszystkodziałało należycie. Usłyszałem, że to pewnie zbieg okoliczności, ale zapewnionomnie, iż sprawa zostanie załatwiona w trybie pilnym. Potem kilka razy im sięjeszcze przypominałem, ale kiedy w piątkowy wieczór nadal nie było należytejreakcji z ich strony, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Uruchomiłemnieszczęsną pralkę i spróbowałem ponownie. „Wyczyść pompę” – rzekła uparciucha.Kombinowałem na różne sposoby, ale bezskutecznie. Po ponad godzinie zmagańzapadła męska decyzja – trzeba operować! Po spuszczeniu wody i położeniu pralkina boku stwierdziłem, że pompa jest gorąca, co mogło świadczyć o tym, że albojest zepsuta, albo problem znajduje się w wężu odprowadzającym wodę. Odłączyłemgo od pralki i dmuchnąłem weń. Poczułem opór. „Mam cię!” – pomyślałem, z ulgąuświadamiając sobie, że pompa jest w porządku. Odkręciłem drugi koniec węża iznów dmuchnąłem: powietrze przeszło bez oporów. To mogło oznaczać tylko jedno –problem znajdował się w kolanku pod zlewem. Zdemontowałem je i zniedowierzaniem wyjąłem z niego taką oto zatyczkę:


  

Cholerstwoblokowało cały odpływ, więc trudno się dziwić, ze pompa nie działała jaknależy. Po prostu woda nie miała którędy uchodzić. Szybkie oględziny i jużwiedziałem, co się stało. Zatyczka nie mogła tam się dostać przez węża, któryna końcu miał usztywnione zagięcie – przeszkodę nie do pokonania dla tejwielkości obiektu. Nie była ona też częścią instalacji hydraulicznej – jakimśregulatorem przepływowym – bo brak otworu sprawiał, że woda w ogóle nie miałaprawa się przez nią przedostać. Zawołałem Taitę i oświadczyłem jej, że mamy doczynienia z sabotażem. „Montuję wszystko i zobaczymy, co się stanie bezzatyczki” – powiedziałem i kilkanaście minut później z zaciśniętymi kciukamioczekiwaliśmy na to, jak pralka zachowa się w momentach, w których przyjdziejej wypuścić wodę. Już samo to, że pompa nie rzęziła, było dobrym znakiem. Kunaszej radości pralce udało się bezproblemowo przebrnąć przez cały cyklszybkiego prania.


W sobotęobudził się przedstawiciel landlorda i zgłosił gotowość zresetowania (sic!)pompy. Oświadczyłem mu, że już sobie sam poradziłem, a prawdziwy problem tomają oni – z hydraulikiem. Pokrótce opowiedziałem mu, co znalazłem w kolankuzlewowym i wyjaśniłem, dlaczego fakt, iż to tam było, nie był przypadkiem, leczwynikiem celowego działania Liama. Agent landlorda był zaskoczony: „Tonajlepszy hydraulik w mieście! Dlaczego miałby robić takie rzeczy?!” „Toproste” – odpowiedziałem. „Jest świetnym hydraulikiem, więc zna wszystkieniecne sztuczki, jak chociażby ta z zatyczką. Większość ludzi nie zna się napralkach i boi się grzebać w tego typu urządzeniach, żeby przypadkiem czegośnie popsuć. Awaria zbiegła się w czasie z instalacją zmiękczacza, więc landlordnie wzywałby serwisantów od pralki, tylko kazałby sprawdzić wszystkohydraulikowi, który tenże zmiękczacz podłączał. Liam wróciłby więc na miejscezbrodni, pościemniałby, że coś sprawdza i wreszcie oświadczyłby, że pompa jestzepsuta. Kupiłby nową i udałby, że ją wymienia (lub faktycznie by ją wymienił,bo gdybyśmy ciągle żyli nadzieją, że przy kolejnej próbie pralka zadziała, topompa by w końcu siadła). W międzyczasie usunąłby także zatyczkę blokującąodpływ i wszystko zaczęłoby działać jak należy. A Liam cieszyłby się z kasy zarobociznę oraz najprawdopodobniej z darmowej pompy, na którą potem mógłbynaciągnąć kolejnych klientów. Za wszystko zapłaciłby landlord, a na naspatrzyłby krzywo, myśląc sobie, że cholerne Polaczki zepsuli drugą pralkę wciągu pół roku.”


Tak oto cwaniakgenerujący usterki został rozszyfrowany. Nie wiem, jak się potoczyły jegodalsze losy. Podobno zajmował się hydrauliką we wszystkich domachadministrowanych przez agenta naszego landlorda. Czy próbował tego numeru winnych domach? Ile usterek sam wywołał, by na nich zarobić? Tego nie wiem. Pewnejest jedno: nic dziwnego, że uchodził za najlepszego hydraulika w mieście. Zpewnością jego największą zaletą była skuteczność w wykrywaniu usterek.Zwłaszcza tych, które sam sprokurował. Nie wierzcie hydraulikom! I pod żadnympozorem nie zostawiajcie ich bez należytej kontroli!

 

Połówek Taity

sobota, 1 listopada 2008

Spieszmy się kochać ludzi...

Często przechodzę koło jego domu.

Zazwyczaj siedzi koło dużego kuchennego okna.

Umęczony życiem. Starszy. Schorowany.

Wsparty łokciami o stół, spędza w ten sposób wiele godzin.

Obserwuje świat.

Spogląda na toczące się wokół niego życie.

Wspomina lata przepełnione szczęściem i miłością, kiedywraz ze swoją żoną kroczył obraną przez nich życiową ścieżką.

Czasem nasze spojrzenia krzyżują się, więc pozdrawiam go,machając mu ręką i posyłając serdeczny uśmiech.

Jego twarz ukazuje stoicki spokój, a wzrok smutek.

Z pokorą znosi kolejne bolesne doświadczenia.

Jeszcze kilka miesięcy temu miał koło siebie towarzyszkężycia.

Miała drobną sylwetkę i ciepły, serdeczny głos.

Choć wiek bezlitośnie odcisnął piętno na jej zgrabnej niegdyśsylwetce, nie zatraciła radości życia.

Była mocno zaawansowana wiekowo, ale była. Istniała.Towarzyszyła mu.

Teraz już jej nie ma. Odeszła. Nagle. I jak to zwykle bywaw życiu -  za szybko.

Zostawiła po sobie pustkę i żal.

Wraz z jej odejściem umarły też jej bujne do niedawna kwiaty.Zabrakło im kobiecej, troskliwej ręki. Zabrakło jej.

Uschły.

Powoli usycha także On.

Kiedy wydawało się, że ból po stracie ukochanej żonyzostał nieco uśmierzony, nadszedł kolejny cios.

Śmierć syna.

W ciągu roku stracił dwie bliskie osoby i cząstkę siebie.

Gwarny niegdyś dom ucichł. I tylko pies od czasu do czasuprzerywa głuchą ciszę. I przypomina, że jeszcze tli się iskra życia w tym domu.

Smutny jest los starych ludzi.

Smutna jest samotność w czterech ścianach.

Smutne jest codzienne zasypianie i budzenie się w pustymłóżku.

Smutne jest patrzenie na świeżą ziemię na nagrobkachukochanych osób.

Smutne jest zaglądanie śmierci prosto w oczy i pytanie„dlaczego oni, a nie ja?”

Smutne jest ostatnie pożegnanie z ukochanym człowiekiem.

Ale najsmutniejsze z nich jest czekanie na własną śmierć.