czwartek, 26 stycznia 2012

Irlandzkie love story w opactwie Kylemore



Imponująca, szara sylwetka zamku Kylemore, przyglądająca się swemu odbiciu w wodach jeziora, położona jest w scenerii, która bez wątpienia mogłaby posłużyć jako tło do bajki. Najlepiej takiej o księciu i księżniczce. Tak majestatyczne budowle nie wznosi się przecież dla zwykłych śmiertelników. Choć w historii tego zamku swoją małą rolę odegrała także para książęca, częściej wspomina się inną dwójkę – pierwotnych właścicieli Kylemore Castle: Anglika i Irlandkę.





Zaczęło się romantycznie i zupełnie niewinnie. Niczym w telenoweli albo romantycznej powieści. Mitchell Henry zabrał swoją żonę Margaret w podróż poślubną do Connemary w połowie XIX wieku. Margaret zakochała się w tym surowym, ale majestatycznym regionie Irlandii. Mitchell dysponował nie tylko głębokimi pokładami miłości do żony, lecz także zasobnym portfelem. Był zamożnym lekarzem i finansistą. Po odziedziczeniu pokaźnego spadku nic nie stało mu na przeszkodzie, by wrócić do Irlandii i kupić 15 000 akrów dzikiej ziemi położonej w samym sercu Connemary.





Na zakupionej przez Henry’ego ziemi mieszkało około 125 dzierżawców – ludzi, którzy zadrżeli o swój los po zapoznaniu się z informacją o przejęciu gruntu przez Anglika. Irlandię i Anglię dzieliła burzliwa i bolesna historia, ludzie mieli prawo obawiać się najgorszego. Czarny scenariusz nigdy się jednak nie zrealizował. Mitchell Henry okazał się przyzwoitym i dobrym panem. Taką kurą znoszącą złote jajka dla tutejszej ludności. To właśnie on utworzył mnóstwo miejsc pracy dla swych dzierżawców i wpłynął na znaczną poprawę warunków życia miejscowej ludności. Byli tacy, którzy codziennie pokonywali wiele mil, by dotrzeć do pracy w Kylemore.





Mitchell pozbył się myśliwskiego domku nad jeziorem i w jego miejsce wybudował okazałą budowlę, którą dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń ciągle możemy podziwiać. Wzniósł Kylemore Castle, który wkrótce wypełnił się gwarem jego dziewiątki dzieci i miłością małżonków.





Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wznoszono zamek, utworzono modne wówczas wiktoriańskie ogrody. Starannie wyselekcjonowano najodpowiedniejszy kawałek ziemi, najbardziej nasłoneczniony, najcieplejszy i przepięknie ulokowany, a następnie dokonano małego cudu. Na terenie posiadłości posadzono 300 000 drzew, a jałową ziemię przekształcono w urodzajny i imponujący sześcioakrowy ogród. Znajdujące się w nim sadzonki zaopatrywały rezydencję nie tylko w świeże kwiaty i warzywa, lecz także egzotyczne owoce jak na przykład banany, figi i melony.





Sielanka Mitchella i Margaret musiała jednak kiedyś dobiec końca. Nie z winy męża ani żony. Nie było zdrady, gwałtownego rzucania talerzami o ściany, burzliwych kłótni. Były za to łzy – będące chyba najbardziej ludzką reakcją na niesprawiedliwość i krzywdę.





Egzotyczne wakacje w Egipcie, które rodzina Henrych odbyła w 1874 roku, skończyły się dramatycznie. Margaret zachorowała na czerwonkę. Zmarła w przeciągu szesnastu dni. Nie dożyła nawet swych pięćdziesiątych urodzin. To była ta ciemna, ołowiana chmura, która zmąciła szczęście Mitchella. W tej bajce o tak nastrojowym i optymistycznym początku nie było happy endu.





Od tego momentu wdowiec rzadziej bywał w swojej rezydencji. Jednak dzięki jego staraniom Kylemore na zawsze unieśmiertelniło jego zmarłą małżonkę. Jak można byłoby o niej zapomnieć, kiedy tak naprawdę to wszystko, co dzisiaj zwiedza turysta, powstało właśnie z miłości dla Margaret – dla tej ładnej brunetki, którą można dzisiaj oglądać na portrecie wywieszonym w jednym z pomieszczeń.





Mitchell sprowadził ciało ukochanej, by pochować je na terenie rezydencji – w miejscu, które pokochała od pierwszego wejrzenia. Nieopodal zamku w leśnym zakamarku wzniesiono mauzoleum. Kiedyś wieczny sen Margaret urozmaicały tylko kołysanki w wykonaniu liści, ptaków i szumu jeziora. Teraz dodatkowo słyszy się tutaj niesłabnący tupot stóp setek turystów, a także mieszankę przeróżnych języków świata.





Mitchell zmarł w Anglii w wieku 84 lat. Z żoną połączył się po śmierci w ponurym i ciemnym mauzoleum. Po drodze do mauzoleum mija się niewielki, gotycki kościółek. To „miniaturowa katedra” wzniesiona przez Mitchella ku pamięci jego małżonki wkrótce po jej śmierci. Wnętrze świątyni to przede wszystkim imponujące zdobienia – niezwykle kruche i kobiece. W miejsce powykrzywianych twarzy gargulców są uśmiechnięte aniołki, eteryczne kwiaty i ptaki. Całość sprawia wrażenie kruchej i niesamowicie delikatnej – tak jakby ruch skrzydeł motyla mógł wyrządzić zdobieniom niebywałą szkodę.





W latach 20. XX wieku Kylemore przeszło w ręce społeczności benedyktynek przybyłych tutaj z Belgii, po tym jak zbombardowano ich opactwo w czasie I wojny światowej. Siostry zakonne nie tylko założyły tutaj renomowaną szkołę dla dziewcząt, prowadzoną aż do 2010 roku, lecz przede wszystkim przyczyniły się do przywrócenia kompleksowi jego świetności. Kylemore przestano określać jako castle, czyli zamek, a zaczęto nazywać abbey – opactwo. Szkołę zamknięto, ale siostry benedyktynki zostały. Zajmują się rękodziełem, wytwarzają czekoladowe przysmaki, prowadzą zajęcia muzyczne. A od czasu do czasu przemykają po włościach, pobłażliwie uśmiechając się do turystów polujących na nie ze swoimi obiektywami fotograficznymi.



 

środa, 18 stycznia 2012

Bruksela część pierwsza - zejście na ziemię



Bruksela była ostatnim – trzecim – przystankiem na naszej belgijskiej trasie. Już pierwszego dnia w tym mieście szybko zrozumiałam, że chyba powinnam była ustalić inną kolejność: najpierw Bruksela, potem Gandawa, a na końcu Brugia. Takie rozwiązanie byłoby dla mnie mniej bolesne. Do stolicy Belgii trafiłam bowiem z pięknej, klimatycznej i wymuskanej Brugii i szybko przeżyłam szok. Po wysoce estetycznej Brugii Bruksela – "stolica Unii Europejskiej" - wydała mi się brudna, kosmopolityczna, niepotrzebnie napuszona i pozbawiona uroku.


 


Przez połowę dnia deptałam po zaśmieconych ulicach i dokonywałam psychicznego samobiczowania: „dlaczego, ale to dlaczego, głupia, nie zostałaś dłużej w Brugii?”  Układałam w głowie możliwie najdelikatniejszą odpowiedź na zawieszone w czasie pytanie mojej znajomej Belgijki: „jak podobała ci się stolica?”. Otóż prawda jest taka, że w tamtym momencie Bruksela wcale mi się nie podobała. Być może dlatego, że mój stan psychiczny i fizyczny nie pozwalał mi zbytnio dostrzegać plusów miasta. Po części dlatego, że mój duch najwyraźniej ciągle przebywał w malowniczej Brugii, a powłoka cielesna była już osłabiona intensywnym programem zwiedzania minionych dni i ubogim śniadaniem złożonym z kawy i dwóch jajek.


 


Humor zdecydowanie poprawiła mi wizyta w Musées d’Extrême-Orient [Muzeach Dalekiego Wschodu] –kompleksie złożonym z trzech fantastycznych obiektów, wspaniale wyróżniającymi się na tle szarych i zwyczajnych budynków. Całość składa się z repliki pawilonu chińskiego, japońskiej pagody, a także budynku mieszczącego muzeum sztuki japońskiej. Znajduje się tutaj unikatowa w skali światowej kolekcja orientalnych rycin i chińskich wyrobów z porcelany.


 


Bilet kosztuje tylko 4 euro, a zwiedzanie zdecydowanie warte jest tej ceny. Wszystko prezentuje się bardzo przyjemnie dla oka: począwszy od japońskiego ogrodu, gdzie fruwają duże, ale bardzo zwinne i szybkie ważki, które najwyraźniej mają w życiu tylko jeden cel: nie dać się sfotografować, aż po efektowne, dopracowane wnętrza pagody i pawilonu, gdzie widać ogromną dbałość o szczegóły.


 


Kompleks wnosi orientalny powiew świeżości w schematyczny z reguły świat muzealny, dlatego wizyty w tym miejscu nie traktowałam jako pobytu w tradycyjnym muzeum, a bardziej jako egzotyczną i ciekawą lekcję na temat Orientu. Autentyzm, z jakim odtworzono chiński pawilon i japońską pagodę, sprawiał, że nietrudno było dać się zwieść pozorom i pomyśleć, iż faktycznie jest się teraz w azjatyckim kraju.


 


Budynki zwiedza się we własnym tempie w towarzystwie wliczonego w cenę biletu audioprzewodnika. Przy przechodzeniu z budynku do budynku lekko irytował każdorazowy obowiązek pokazywania biletu kustoszowi muzealnemu. Nieco nielogiczny wymóg i niepotrzebne zawracanie głowy: już fakt posiadania przez nas audioprzewodników mógłby być wystarczającym dowodem na to, że nie przedarliśmy się na teren muzeów, a zwyczajnie zakupiliśmy bilet.


 


Wizyta zabrała nam 1,5 godziny, ale bez wątpienia moglibyśmy dłużej tam zabawić. Zwiedzanie wypadło w naszych oczach bardzo pozytywnie, choć ja osobiście ubolewam nad faktem, że nie ma tam lepiej rozwiniętej infrastruktury turystycznej. Orientalna kawiarenka idealnie wpisałaby się w klimat muzeów. Zamiast tego jest marna namiastka restauracji, niezbyt zachęcająca nawet do wypicia filiżanki kawy.


 


Muzea znajdują się w północnej dzielnicy Brukseli - Laeken - gdzie wybudowano także królewską posiadłość. Ze względu na obecność królewskich szklarni i ogrodów botanicznych okolicę nazywa się „szklanym miastem”. To dość przyjemna i zielona część miasta. Nieopodal znajduje się między innymi kopia fontanny z Piazza del Nettuno we włoskiej Bolonii. Przedstawia ona Neptuna i personifikacje czterech rzek, symboli jedynych znanych w XVI wieku kontynentów. Dunaj symbolizuje Europę, Nil Afrykę, Ganges Azję, a Amazonka Amerykę.


 


To był dopiero początek września, a oświetloną ciepłymi promykami drogę wyściełała gruba warstwa kasztanów i wysuszonych liści przyjemnie szeleszczących pod nogami. To była pierwsza i jedyna oznaka jesieni, na jaką natrafiłam w Brukseli. Przysiadłam na chwilę w tym jesiennym otoczeniu i wzięłam do ręki kilka kasztanów. Kiedy nie pozowałam Połówkowi do zdjęć, patrzyłam przed siebie. Na obiekt, który od dawna mnie przyciągał – na brukselski symbol, Atomium. Kilka minut później ruszyliśmy do majaczącego przed nami obiektu, nie wiedzieliśmy jednak, że zostaniemy odprawieni z kwitkiem. Ale o tym opowiem następnym razem.


 

środa, 11 stycznia 2012

Atrakcje Leitrim: zamek Parke'a



Naprawdę nie potrafię znaleźć powodu, dla którego nie warto byłoby się wybrać do Parke's Castle leżącego w hrabstwie Leitrim. Symboliczna opłata wstępu, malownicze położenie nad Lough Gill - jeziorem opiewanym przez Yeatsa, narodowego wieszcza Irlandii - mury skrywające bogatą przeszłość i przeróżne ciekawostki. To wszystko czeka tam na turystę.


 


Zamek położony jest przy drodze, ciężko byłoby go zatem przegapić. Ta trzykondygnacyjna rezydencja z XVII wieku to jeszcze jedna pozostałość po okresie kolonizacji tutejszych ziem przez osadników przybywających głównie ze Szkocji i Anglii.


 


Historia zamku to losy głównie dwóch zupełnie różnych rodzin: irlandzkiej i angielskiej. Pierwotnie w XVI wieku wewnątrz pięciokątnego muru obronnego stała wysoka, ufortyfikowana wieża należąca do potężnego irlandzkiego klanu O'Rourke.


 


Z tamtego okresu pozostał głównie tylko mur obronny i północno-wschodnia wieża. A także pamięć o gościnności i szczodrości Briana, przywódcy klanu, który w 1588 roku udzielił schronienia oficerowi z roztrzaskanej o irlandzkie brzegi, hiszpańskiej Armady płynącej na Anglię. Szlachetności Briana nie doceniła królowa Elżbieta I. Irlandczyka sprowadzono przed jej oblicze, ale wódz nie uląkł się królewskiego majestatu. Zlekceważył Elżbietę, odmówił oddania jej hołdu, a tym samym podpisał na siebie wyrok śmierci. Został powieszony.


 


Tym sposobem z fabuły zniknął Brian, a w jego miejsce pojawił się Robert. Kiedy zamek został odebrany klanowi O'Rourke, nowy pan na włościach, Anglik Robert Parke, postanowił urządzić się po swojemu. Bezpardonowo zburzył wieżę swego poprzednika, a pozyskane kamienie wykorzystał do wzniesienia nowego budynku - wygodnego, ale zarazem ufortyfikowanego dworku.


 


Były to czasy nadal niezbyt stabilne politycznie - Irlandczycy często próbowali odzyskać ziemie zawładnięte przez intruzów, Anglik nie mógł zatem oczekiwać, że tutejsza ludność przyjmie go z otwartymi ramionami. Jeśli Parke myślał, że irlandzka ziemia będzie dla niego rajem, to się mylił. Dwójka jego dzieci, Robert i Mary, utopiła się w jeziorze. Pozostała mu tylko jedna córka - Anne. I to ona odziedziczyła zamek, który później przeszedł na jej syna, Roberta Gore. To on był najprawdopodobniej ostatnim mieszkańcem Parke's Castle.


 


To tyle jeśli chodzi o historię zamku. Pozostałe ciekawostki odkryjcie sami, a najlepiej w towarzystwie przewodnika. My wybraliśmy właśnie tę opcję i było to doskonałe rozwiązanie. Anna, pani przewodnik, kobieta w średnim wieku w interesujący sposób oprowadziła naszą dwójkę, pokazała tajne przejście prowadzące z zamku do jeziora, opowiedziała o irlandzkich tradycjach i ciekawostkach, a Połówka udało jej się nawet namówić do wczołgania swych stu osiemdziesięciu kilku centymetrów ciała do niewielkiego otworu "sweat-house", prymitywnej sauny.


 


Całe oprowadzanie wydłużyło się o dobre 10 minut, bo nasza rozmowa zeszła niespodziewanie na tematy Polski, sytuacji ekonomicznej wyspy, emigrantów i naszych podróży po Irlandii. Było sympatycznie i ciekawie. Z zamku wyszłam z dużym uśmiechem na twarzy i z nowymi wiadomościami. Połączyłam przyjemne z pożytecznym i o to chodziło.


 


Przyjedźcie tu. Zobaczcie na własne oczy nietypowe schody - wijące się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, dostosowane do leworęcznego Roberta Parke'a, pięknie zrekonstruowane w ciągu 12 miesięcy przez jednego rzemieślnika. Oglądnijcie dwie urocze wieżyczki w szkockim stylu i dajcie się ochłodzić bryzie znad jeziora. A jeśli będziecie mieć ochotę na więcej atrakcji, możecie udać się na rejs łodzią po Lough Gill. Zdecydowanie polecam.


 

środa, 4 stycznia 2012

Brugia - miasto łabędzi i kanałów



Wiele turystycznych atrakcji Brugii można by było oznakować etykietką „must-see” – obiektów, których nie można i nie powinno się przegapić. Tutaj bez wątpienia należałoby wymienić zabytki, o których jeszcze nie wspominałam: uroczy klasztor Beginek, romantyczny park Minnewater, czy pochodzący z XII wieku Szpital świętego Jana, ponoć najstarszy tego typu obiekt w Europie.


 


Dla mnie jednak absolutnym hitem było nocne zwiedzanie miasta. Mówiłam już, że Brugia jest magiczna? Pewnie tak, ale nocą ta magia jest wyjątkowo namacalna, a pozytywne bodźce zdecydowanie intensywniej odbierane. Do dziś z sentymentem wspominam nocne wędrówki brukowanymi uliczkami i kolacje w Le Panier d’Or, jednej z kilku restauracji na rynku.


 


Siedzieliśmy przy dobrym jedzeniu i alkoholu, mając przed oczami Belfort. Noc była przyjemna, choć chwilę wcześniej musiałam schować aparat, bo krople deszczu uparcie zachlapywały mi obiektyw, uniemożliwiając robienie zdjęć. W powietrzu przyjemnie wibrowały dźwięki wydawane przez końskie kopyta z gracją uderzające o bruk. Dorożki nigdy nie przestają się tutaj cieszyć powodzeniem, choć cena przejazdu jest dość wysoka. Wokół nas byli inni ludzie, ale jestem pewna, że wielu z nich nie dostrzegało wtedy nikogo innego poza sobą i magiczną Brugią. Dla takich momentów warto żyć. Nawet jeśli trwają one tylko godzinę.


 


Brugię porównuje się często do Wenecji, myślę zatem, że mogę sobie pozwolić na małą dygresję. Otóż w średniowiecznej Wenecji, tak gdzieś od połowy XV wieku, włoscy bogacze korzystali często z funkcji tak zwanego „codegi” – mężczyzny, który szedł przed nimi oświetlając im drogę niesioną latarnią, odstraszając ewentualne demony i czyhające niebezpieczeństwa.


 


Mam wrażenie, że we współczesnej Brugii wspomniany „il codega veneziano” musiałby przejść na bezrobocie. Nie wiem, co władze miasta robią z typami spod ciemnej gwiazdy, gdzie ich zamykają, ile im płacą, by nie wychylali swych facjat na światło nocne i dzienne, ale centrum Brugii wydaje się być wyjątkowo bezpieczne. Tak jakby przemawiało do turystów: Nie ma się czego bać, to „fairytale town” – bajkowe miasto. Ale moi drodzy, przecież nawet w bajkach czai się big, bad wolf. Trzy Małe Świnki mogą potwierdzić moje zeznania.


 


Romantycznego charakteru nadają Brugii liczne garbate i wąskie mostki spinające kanały, a także pływające w nich stada łabędzi. Brugia jest nie tylko miastem rowerów i średniowiecznej architektury, lecz także miastem tych dostojnych ptaków. Jak mówi legenda: mieszkańcom kazano trzymać łabędzie w ramach kary za pozbawienie życia radcy Maksymiliana Austriackiego, który miał w swej tarczy herbowej właśnie tego ptaka.




 




Mówi się, że Brugia jest miastem idealnym do zgubienia się. I nawet jeśli do tego dojdzie, nie ma powodu do paniki – wystarczy rozejrzeć się wokół siebie i zlokalizować dzwonnicę, bo jak już wcześniej wspominałam, wszystkie drogi prowadzą do niej.


 


Belfort jest takim turystycznym kompasem. Swoistą latarnią pokazującą podróżnym, który kierunek obrać. Zgubienie się może wyjść nam tylko na plus – doprowadzić do zakątków mało znanych, ale uroczych i nie zadeptanych przez turystów. A ci, ku mojemu ciągłemu zdziwieniu, wręcz uwielbiają sztywno trzymać się utartych szlaków. Wystarczy wejść w labirynt małych uliczek, by zatopić się w inny świat, gdzie momentalnie znikają tłumy okupujące ścisłe centrum.


 


Czego brakowało mi do ideału? Mediewistycznej twierdzy przeglądającej się w wodach jednego z wielu kanałów. Zamku na kształt ponurego i imponującego Gravensteen w Gandawie. To byłaby wisienka na torcie, ale i bez niej tort okazał się pyszny. Brugia posiada co prawda cztery bramy miejskie, które niegdyś łączyły mury obronne, jednak to nie to samo co tajemniczy, mroczny zamek.


 


Miasto wygląda tak samo pięknie z perspektywy piechura jak i pasażera barki płynącej po kanale. Ruch wodny jest tu spory – barki suną nieprzerwanie i zawsze są wypełnione jednakowo rozanielonymi turystami. Rejs trwa 30 minut i opatrzony jest komentarzami sternika wygłaszanymi w kilku językach. Jest nieco za drogi (€ 6.90) w porównaniu do czasu trwania i jakości rejsu (duża ilość pasażerów, ciało przy ciele, głowa przy głowie, głowa w kadrze zdjęcia...), ale mimo to warto skorzystać z tej formy zwiedzania, chociażby po to, by poczuć jak pachnie prawdziwa Brugia, lub by przepłynąć pod najniższym mostkiem.


 


Równie drogie są kawiarenki w mieście, ale to żadna niespodzianka. Być w Brugii i nie wstąpić do tutejszego lokalu gastronomicznego, to po prostu nie przystoi. A ponieważ posiłki najlepiej smakują, kiedy konsumuje się je w doborowym towarzystwie i pięknym otoczeniu, to restauracje przy rynku aż błagają, by do nich wstąpić. Serwowane w nich potrawy często nie są warte ceny, a ich smak nie wyróżnia się niczym specjalnym.


 


Odwiedziliśmy La Taverne Brugeoise, gdzie serwuje się dobre posiłki za całkiem przyzwoitą cenę. Niestety restauracja jest zamykana dość wcześnie wieczorem, zatem w weekend nie ma co liczyć na romantyczną kolację. Właśnie z tego powodu udaliśmy się do sąsiedniej Le Panier d’Or – nawet przyzwoitej, ale już wyraźnie droższej i zamykanej o 23:00, bardziej ludzkiej porze, a nie po 21:00.


 


Generalnie posiłki są tutaj drogie (przykładowo łosoś 18 euro, piwo Kwak 9 euro), a ich cena znacznie zawyżona – nawet droga Irlandia wypadła pod tym względem korzystniej. W niedzielny poranek wybrałam się z kolei do De Vier Winden (De Sneeuwberg), w której trafiłam na wyjątkowo przyjaźnie nastawioną obsługę męskiego rodzaju – mimo że moje zamówienie ograniczało się w tym przypadku tylko do cappuccino.


 


Podsumowując: tak, Brugia jest droga i popularna wśród turystów, ale jednocześnie tak urocza, że po prostu nie można jej nie wybaczyć tych małych mankamentów. Rozsądek podpowiada, by nie robić miastu reklamy i by nie narażać go na utratę tego kameralnego, prowincjonalnego charakteru, lecz serce protestuje. Bo gdybym miała sporządzić listę czynności, które koniecznie trzeba wykonać w swoim życiu, napisałabym dużymi literami: ZWIEDZIĆ BRUGIĘ z adnotacją „koniecznie po zmroku”.


 

niedziela, 1 stycznia 2012

Sylwester z Blondynką

Szansa na zastanie mnie przeobrażoną w „piżmaka” domowego jest tak niewielka, jak na sfotografowanie yeti. Klasycznej dwuczęściowej piżamy rzadko używam, a nawet jeśli, to nie w zestawie ze szlafmycą. Należę do tych osób, które nigdy - nawet w weekendowe dni - nie snują się po domu odziane w ten jakże wygodny, ale mało elegancki strój. Nawet w dni wolne od pracy wykonuję swój rytuał: pobudka, toaleta, zmiana stroju, czasem makijaż, a dopiero potem śniadanie.


Jednak w sylwestrowy poranek moją rutynę trafił szlag. Bardzo celnie. Najpierw usłyszałam budzik Połówka, potem zobaczyłam jego sylwetkę pochylającą się nade mną, by ucałować mnie przed wyjściem do pracy. A potem zostałam sama. Usiadłam na łóżku i dotarło do mnie, że to ostatni dzień roku i... że mam ochotę spędzić go na opak. Miałam niepowtarzalną okazję, by po raz pierwszy, a zarazem ostatni w tym roku spędzić pół dnia w łóżku. Leniwie, w piżamie, bez makijażu, bez pośpiechu. Na przekór wszystkim regułom, wg których w Sylwestra już od rana powinno  się wykonywać ostatnie przygotowania do hucznej zabawy.


Rzuciłam okiem na „Blondynkę na Czarnym Lądzie” leżącą na mojej szafce nocnej, potem na krople deszczu spływające po szybie, na delikatnie poruszane korony drzew i uznałam, że nie mogłoby być lepszej okazji do poczytania o gorącej Afryce. Jeśli góra nie przychodzi do Mahometa, to Mahomet musi przyjść do góry (i stworzyć sobie klimat tropikalny pod kołdrą).


Zeszłam do kuchni, otworzyłam szafkę i wyjęłam z niej słoik z kawą opatrzony etykietą z napisem Pure Indulgence. Czysta przyjemność. Całkowite zaspokajanie swoich kaprysów – taki właśnie miał być mój dzień. Chwilę później siedziałam w łóżku z kubkiem aromatycznego czarnego napoju i ciężką książką Pawlikowskiej.


Do trzech razy sztuka - mówi znane powiedzenie. A życie udowadnia, że czasami do czterech. Tak właśnie było w przypadku mojej przygody z książkami tej znanej podróżniczki. Jakieś dwa lata temu przeczytałam „Blondynkę na Kubie”, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym odległym kraju i jego bohaterze narodowym, Ernesto Che Guevarze. Nie było źle, ale rewelacji też nie było. Kupiłam dzieło Pawlikowskiej, ale Pawlikowska nie kupiła mnie. Po przeczytaniu książka powędrowała do pudełka pod łóżkiem, a ja nie zdecydowałam się na kupno kolejnych pozycji. Do udanych kontaktów międzyludzkich potrzeba swego rodzaju iskry. Nawet na linii czytelnik-książka ewentualnie czytelnik-pisarz. A tu? There was no spark.


W grudniu przeczytałam siedem książek, z czego sześć miało tematykę stricte podróżniczą, a wśród nich były właśnie trzy pozycje Pawlikowskiej. Co się okazało? Że pani Beata przeciera nie tylko egzotyczne szlaki, ale także wędruje czasem po sobie tylko znanej sinusoidzie. Gdybym miała graficznie przedstawić poziom jej książek, narysowałabym właśnie sinusoidę. Raz wspina się na wyżyny literackie, po to tylko, by chwilę później w mało eleganckim stylu zjechać do doliny.


„Blondynkę w Tanzanii” i „Blondynkę na Wyspie Wielkanocnej” mam w wersji kieszonkowej. W 2010 i 2011 roku na rynku pojawiły się dzienniki z podróży - nowa seria przygodowych książek tej pisarki. To cykl książek zabierających czytelnika w szereg mniej lub bardziej egzotycznych zakątków świata: Brazylii, Zanzibaru, Tybetu, Sri Lanki, Kambodży, Peru. To nie jest zła seria, ale czegoś wyraźnie w niej brak.


Po przeczytaniu zapisków z Tanzanii i Wyspy Wielkanocnej mam wrażenie, że Pawlikowska zaczyna rozmieniać się na drobne. Weźmy na przykład taką „Blondynkę w Tanzanii” – autentycznie niewiele się dowiedziałam z tej malutkiej książeczki nie mającej nawet 100 stronic. Gdyby odjąć od niej te trzydzieści kilka kartek, na których umieszczono zdjęcia z podpisami – będącymi fragmentami treści książki – naprawdę niewiele by pozostało. Ma się mały niesmak, że to dobry przykład przerostu formy nad treścią. Że książka nie powstała po to, by spełniać funkcje edukacyjne, lecz by nabić kabzę autorki. Mam też nieodparte wrażenie, że niejeden czytelnik może poczuć się nabity w butelkę. Zwłaszcza, że zapiski z Tanzanii są małą częścią składową „Blondynki na Czarnym Lądzie”. Jeśli ktoś ma zamiar czytać właśnie tę książkę [a jest zdecydowanie bardziej godna uwagi], to w zasadzie mógłby sobie odpuścić czytanie „Blondynki w Tanzanii”.


Autorce nie udało się oczarować mnie afrykańskim klimatem, jego zapachami i smakami – zanim zaczęłam czuć tę atmosferę, dotarłam do końca książki. Czyta się ją naprawdę szybko. Plus daję za to, że przez przypadek odbyłam podróż sentymentalną do mojego dzieciństwa. Kiedy czytałam, w pewnym momencie dotarło do mnie, że ten zbiór często powtarzających się słów: baobaby, likaony, gnu, bawoły, antylopy, akacje, itd – coś mi przypomina. Bo dawno temu, kiedy byłam małym dzieckiem, dostałam od mamy jedną z pierwszych książek, ładnie wydany album o sawannie, jej zwierzętach i roślinności. Całkiem o tym zapomniałam. A szkoda, bo to bardzo miłe wspomnienie.


„Blondynka na Wyspie Wielkanocnej” jest dużo lepsza. Rozmiar książki podobny, w końcu to ta sama seria podróżnicza, ale wartości merytoryczne są tu już na wyższym poziomie. Książka nie tylko podziałała na mnie nostalgicznie – jakże chciałabym zobaczyć te piękne i enigmatyczne posągi moai – ale przede wszystkim zaopatrzyła mnie wsporo informacji. Spełniła swój cel. Rzecz jasna, preferowałabym bardziej rozbudowaną wersję, ale po lekturze tego dziennika poczułam się w miarę usatysfakcjonowana.


„Blondynka na Czarnym Lądzie” ma słuszną wagę i rozmiary. Mnóstwo pięknych i egzotycznych fotografii, dużo pożytecznych informacji. Oczywiście po jej przeczytaniu nie można powiedzieć, że się „było” w Afryce, ale dzięki niej ma się znacznie poszerzony horyzont. Wiadomo już jakie są afrykańskie barwy, kogo możemy spotkać na naszej drodze, co może nam najbardziej zagrozić i że „wilk” nie zawsze kryje się pod złowrogo wyglądającą postacią. Czasem wygląda jak nieco przerośnięty i ociężały miś pluszowy.


Książka jest dobrym punktem wyjściowym do refleksji nad kulturą prostych ludów i cywilizowanych ludzi. Doskonale pokazuje, że nie wszystko jest czarne i białe, a prymitywnym człowiekiem jest często ten, który nie urodził się w afrykańskim buszu. Skłania do rozmyślań, sama podsuwa garść mądrych myśli. Na przyszłość warto by było przyłożyć większą wagę do korekty [brakuje wielu przecinków, ale to na szczęście nie ma wpływu na jakość czytania i wartość merytoryczną] i poprawnego zapisu zagranicznych słów. Czasami przeszkadzały mi wyolbrzymienia często stosowane przez autorkę, ale poza tym nie mam większych zastrzeżeń. Po tej książce mogę powiedzieć, że Pawlikowska wreszcie dała mi to, czego szukałam. To będzie pierwsza jej książka, którą postawię na moim regale.