Wiele turystycznych atrakcji Brugii można by było oznakować etykietką „must-see” – obiektów, których nie można i nie powinno się przegapić. Tutaj bez wątpienia należałoby wymienić zabytki, o których jeszcze nie wspominałam: uroczy klasztor Beginek, romantyczny park Minnewater, czy pochodzący z XII wieku Szpital świętego Jana, ponoć najstarszy tego typu obiekt w Europie.
Dla mnie jednak absolutnym hitem było nocne zwiedzanie miasta. Mówiłam już, że Brugia jest magiczna? Pewnie tak, ale nocą ta magia jest wyjątkowo namacalna, a pozytywne bodźce zdecydowanie intensywniej odbierane. Do dziś z sentymentem wspominam nocne wędrówki brukowanymi uliczkami i kolacje w Le Panier d’Or, jednej z kilku restauracji na rynku.
Siedzieliśmy przy dobrym jedzeniu i alkoholu, mając przed oczami Belfort. Noc była przyjemna, choć chwilę wcześniej musiałam schować aparat, bo krople deszczu uparcie zachlapywały mi obiektyw, uniemożliwiając robienie zdjęć. W powietrzu przyjemnie wibrowały dźwięki wydawane przez końskie kopyta z gracją uderzające o bruk. Dorożki nigdy nie przestają się tutaj cieszyć powodzeniem, choć cena przejazdu jest dość wysoka. Wokół nas byli inni ludzie, ale jestem pewna, że wielu z nich nie dostrzegało wtedy nikogo innego poza sobą i magiczną Brugią. Dla takich momentów warto żyć. Nawet jeśli trwają one tylko godzinę.
Brugię porównuje się często do Wenecji, myślę zatem, że mogę sobie pozwolić na małą dygresję. Otóż w średniowiecznej Wenecji, tak gdzieś od połowy XV wieku, włoscy bogacze korzystali często z funkcji tak zwanego „codegi” – mężczyzny, który szedł przed nimi oświetlając im drogę niesioną latarnią, odstraszając ewentualne demony i czyhające niebezpieczeństwa.
Mam wrażenie, że we współczesnej Brugii wspomniany „il codega veneziano” musiałby przejść na bezrobocie. Nie wiem, co władze miasta robią z typami spod ciemnej gwiazdy, gdzie ich zamykają, ile im płacą, by nie wychylali swych facjat na światło nocne i dzienne, ale centrum Brugii wydaje się być wyjątkowo bezpieczne. Tak jakby przemawiało do turystów: Nie ma się czego bać, to „fairytale town” – bajkowe miasto. Ale moi drodzy, przecież nawet w bajkach czai się big, bad wolf. Trzy Małe Świnki mogą potwierdzić moje zeznania.
Romantycznego charakteru nadają Brugii liczne garbate i wąskie mostki spinające kanały, a także pływające w nich stada łabędzi. Brugia jest nie tylko miastem rowerów i średniowiecznej architektury, lecz także miastem tych dostojnych ptaków. Jak mówi legenda: mieszkańcom kazano trzymać łabędzie w ramach kary za pozbawienie życia radcy Maksymiliana Austriackiego, który miał w swej tarczy herbowej właśnie tego ptaka.
Mówi się, że Brugia jest miastem idealnym do zgubienia się. I nawet jeśli do tego dojdzie, nie ma powodu do paniki – wystarczy rozejrzeć się wokół siebie i zlokalizować dzwonnicę, bo jak już wcześniej wspominałam, wszystkie drogi prowadzą do niej.
Belfort jest takim turystycznym kompasem. Swoistą latarnią pokazującą podróżnym, który kierunek obrać. Zgubienie się może wyjść nam tylko na plus – doprowadzić do zakątków mało znanych, ale uroczych i nie zadeptanych przez turystów. A ci, ku mojemu ciągłemu zdziwieniu, wręcz uwielbiają sztywno trzymać się utartych szlaków. Wystarczy wejść w labirynt małych uliczek, by zatopić się w inny świat, gdzie momentalnie znikają tłumy okupujące ścisłe centrum.
Czego brakowało mi do ideału? Mediewistycznej twierdzy przeglądającej się w wodach jednego z wielu kanałów. Zamku na kształt ponurego i imponującego Gravensteen w Gandawie. To byłaby wisienka na torcie, ale i bez niej tort okazał się pyszny. Brugia posiada co prawda cztery bramy miejskie, które niegdyś łączyły mury obronne, jednak to nie to samo co tajemniczy, mroczny zamek.
Miasto wygląda tak samo pięknie z perspektywy piechura jak i pasażera barki płynącej po kanale. Ruch wodny jest tu spory – barki suną nieprzerwanie i zawsze są wypełnione jednakowo rozanielonymi turystami. Rejs trwa 30 minut i opatrzony jest komentarzami sternika wygłaszanymi w kilku językach. Jest nieco za drogi (€ 6.90) w porównaniu do czasu trwania i jakości rejsu (duża ilość pasażerów, ciało przy ciele, głowa przy głowie, głowa w kadrze zdjęcia...), ale mimo to warto skorzystać z tej formy zwiedzania, chociażby po to, by poczuć jak pachnie prawdziwa Brugia, lub by przepłynąć pod najniższym mostkiem.
Równie drogie są kawiarenki w mieście, ale to żadna niespodzianka. Być w Brugii i nie wstąpić do tutejszego lokalu gastronomicznego, to po prostu nie przystoi. A ponieważ posiłki najlepiej smakują, kiedy konsumuje się je w doborowym towarzystwie i pięknym otoczeniu, to restauracje przy rynku aż błagają, by do nich wstąpić. Serwowane w nich potrawy często nie są warte ceny, a ich smak nie wyróżnia się niczym specjalnym.
Odwiedziliśmy La Taverne Brugeoise, gdzie serwuje się dobre posiłki za całkiem przyzwoitą cenę. Niestety restauracja jest zamykana dość wcześnie wieczorem, zatem w weekend nie ma co liczyć na romantyczną kolację. Właśnie z tego powodu udaliśmy się do sąsiedniej Le Panier d’Or – nawet przyzwoitej, ale już wyraźnie droższej i zamykanej o 23:00, bardziej ludzkiej porze, a nie po 21:00.
Generalnie posiłki są tutaj drogie (przykładowo łosoś 18 euro, piwo Kwak 9 euro), a ich cena znacznie zawyżona – nawet droga Irlandia wypadła pod tym względem korzystniej. W niedzielny poranek wybrałam się z kolei do De Vier Winden (De Sneeuwberg), w której trafiłam na wyjątkowo przyjaźnie nastawioną obsługę męskiego rodzaju – mimo że moje zamówienie ograniczało się w tym przypadku tylko do cappuccino.
Podsumowując: tak, Brugia jest droga i popularna wśród turystów, ale jednocześnie tak urocza, że po prostu nie można jej nie wybaczyć tych małych mankamentów. Rozsądek podpowiada, by nie robić miastu reklamy i by nie narażać go na utratę tego kameralnego, prowincjonalnego charakteru, lecz serce protestuje. Bo gdybym miała sporządzić listę czynności, które koniecznie trzeba wykonać w swoim życiu, napisałabym dużymi literami: ZWIEDZIĆ BRUGIĘ z adnotacją „koniecznie po zmroku”.
Czarujesz tą Brugią Taito, czarujesz. Dzięki Tobie utwierdzam się w tym, że jest to jedno z miejsc, które koniecznie muszę odwiedzić. Co do zmroku wszystkie miejsca są piękne po zmroku. Bardzo żałuję braku spaceru po Dublinie kiedy zapadła ciemność, ale kilka przypadkowo napotkanych osób odradziło mi. Śliczna jest Brugia. Jeśli zaś chodzi o turystów to dobrze jest jeśli miasto mimo turystów żyje swoim rytmem, źle się staje kiedy ceny nie są dla mieszkańców, a jedynie dla zwiedzających. Bornholm jest takim miejscem, które tak jak piszesz o Brugii chciałoby się zachować i nie rozgłaszać, aby ludzie tam przypadkiem się nie wybierali.Naprawdę bezpiecznie?Dawaj mi tu na przesłuchanie te Trzy świnki;)Trudną sprawą jest zawsze trafienie na odpowiednie miejsce do jedzenia. Przyznam Ci się szczerze, że w hotelu irlandzkim jadłam najgorsze dotychczas śniadanie na świecie i to za 11 e! Potem szczęśliwie znalazłam Bewleys i tam się zadomowiłam do końca, było mi jak w niebie i tylko za 5, 6 e. Wychodziłam przejedzona. Z obiadami to jadłam tam, gdzie aktualnie byłam. Czasami były to wybory trafione, czasami nie. Pysznie wspominam śniadanie w Barcelonie czy w ogóle jedzenie na Bornholmie. U nas znowu rozczarowuje mnie Gdańsk, co tam zdecyduję się zjeść czy napić trafiam na totalnie beznadziejne miejsce....Nie wpadłabym na podobieństwo Brugii do Wenecji, tej drugiej nie chciałabym zobaczyć. Udanego dnia Taito i wybacz, znowu się rozpisałam.
OdpowiedzUsuńTrafiłas w sedno, na mojej liście, co koniecznie muszę za życia jest ta Brugia od dawna. A jak obejrzałam In Bruges to już zupełnie oszalałam, bo wcześniej bardziej czułam niż wiedziałąm, a jak zobaczyłam na filmie to już wiedziałam na sto procent. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńfaktycznie trochę podobne miasto do Wenecji ale nie wiem czemu skojarzyło mi się też z Wrocławiem ... hmmmmDo Siego Roku !
OdpowiedzUsuńZbigniew Herbert pisał, że "tylko takie miasta są coś warte, w których można się zgubić" :) Brugia czaruje wszystkich.I muszlę Jakubową spotkałaś :)Pozdrawiam Taito.O.
OdpowiedzUsuńPrzepiękne zdjęcia i bardzo zachęcający opis - nie znajdzie się tego w zwykłym przewodniku :)))Nakłoniłaś mnie do poszukania informacji na temat Brugii. Zaciekawiło mnie m.in. to jak się wymawia nazwę tej kawiarenki z kotem :))) Ot, takie filologiczne skrzywienie :)))Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńPowiedziałabym Ci, gdyby to było po francusku. Flandria Zachodnia - prowincja, w której leży Brugia - jest flamandzkojęzyczna. Mimo że tamtejsza ludność zna także francuski i często angielski, to jednak widać, że dominuje tam flamandzki. Jeśli chodzi o holenderski, to znam tylko kilka słów, bo mam w swoim środowisku osoby, które się nim posługują. Bruksela jest dwujęzyczna, ale tam z kolei dominuje francuski. Czyżby Pani Filolog? :)Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńNiekoniecznie zgodziłabym się z Herbertem, za to z Tobą jak najbardziej. Brugia jest naprawdę urocza. Co do muszli, to nie mogłam jej nie sfotografować, skoro "wyrosła" na mojej drodze. Lubię takie akcenty.
OdpowiedzUsuńNigdy nie byłam w Wenecji, Ty miałabyś na jej temat więcej do powiedzenia, wydaje mi się jednak, że to dość powierzchowne porównanie bazujące głównie na kanałach i mostkach. Pod względem architektonicznym te miasta wydają mi się być znacznie odmienne. Może się mylę - Wenecję znam tylko ze zdjęć.
OdpowiedzUsuńZnam to z autopsji - po obejrzeniu filmu wiedziałam, że po prostu MUSZĘ tam pojechać. Pięć minut później siedziałam już przed komputerem i sprawdzałam loty do Brukseli. To się nazywa siła promocji - "In Bruges" zdecydowanie przyczynił się do spopularyzowania tego miasta. Warto się tam wybrać. Masz jeszcze sporo czasu, by zrealizować swoje marzenie.
OdpowiedzUsuńChyba jednak nie wszystkie - jeśli miasto jest brzydkie, to zmrok na pewno nie uczyni go ładniejszym. Widziałam Glasgow w nocnej poświacie, Mediolan, Paryż, Dublin, ale te nocne wędrówki były tam ograniczane do minimum. Po części właśnie ze względów bezpieczeństwa. W pewnych dzielnicach strach się pojawiać w ciągu dnia, a co dopiero w nocy. W Brugii zapewne też znalazłyby się miejsca, w których "il codega veneziano" byłby niezwykle pożądanym towarzyszem, ale gdy spacerowałam w obrębie starego miasta, czułam się autentycznie bezpieczna. Jak nigdzie wcześniej. Nie pogardziłabym Wenecją - nie jest to mój priorytet podróżniczy, ale nie wykluczam, że kiedyś się tam pojawię.
OdpowiedzUsuńmasz rację oczywiście, to było tylko takie pierwsze skojarzenie. Wenecja jest jedynym miastem na wodzie i z pewnością nic jej nie dorówna w tej kwestii tam trzeba być mieszkając w Europie :)))
OdpowiedzUsuńFilolog, dokładnie rosyjski :)))Przypomniało mi się jak to na bodaj trzecim roku studiów byli u nas Erazmusi z Belgii. Nie mogłam się nasłuchać jak gruchali między sobą :))) Niby brzmi jak niemiecki, ale podchodzi pod francuski i jeszcze parę innych by się zmieściło. Brzmiało obco w każdym razie, prawie żadne słowo z niczym mi się nie kojarzyło :)))Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWiadomo. Brzydkim miejscom nawet zmrok nie nada uroku. Już o tych niebezpiecznych miejscach pisałyśmy niegdyś, zostaw już ten Dublin bo jak będę miała się tam kiedyś pojawić to nabawię się traumy;) A ja się tak bezpiecznie tam czułam! Wenecja to zupełnie nie moje klimaty stąd nawet nie biorę jej pow uwagę, aby kiedykolwiek zobaczyć. Jest wiele innych miejsc.P. S. Skończyłam czytać kobietę, a Ty?
OdpowiedzUsuńJeszcze nie. Zatrzymałam się na rozdziale o gejszach. Zostało mi nieco ponad sto stron do końca. Od trzech dni nic nie czytałam. Nie miałam ani czasu ani ochoty. Źle jest jeśli książka mnie nie przyciąga, a ta niestety słabo na mnie oddziałuje. Błogosławieni ci, którzy nie wiedzieli, albowiem w spokoju mogli zwiedzać. A potem pojawiła się straszna Taita i zburzyła Rose idealny wizerunek stolicy Irlandii ;)
OdpowiedzUsuńZgadza się - jest jakieś podobieństwo do niemieckiego, w końcu holenderski należy do rodziny języków germańskich. Niemieckiego nie znoszę, strasznie nie podoba mi się jego brzmienie, jednak flamandzki jest przyjemniejszy dla uszu. Słyszę czasami jak moja znajoma rozmawia ze swoją rodziną w Belgii i nie odczuwam z tego powodu żadnego dyskomfortu ;) Z niemieckim jest inaczej. Niektóre słowa są bardzo podobne do angielskich - ich zapis tylko delikatnie się różni. Rosyjskiego uczyłam się w szkole podstawowej. Choć miałam z niego piątkę, płynnie czytałam, recytowałam wierszyki i całkiem dobrze radziłam sobie na dyktandach, to jednak nigdy nie pałam do niego miłością. A teraz już prawie nic nie pamiętam. Gdybym chciała przeczytać coś w tym języku, składałabym literki jak kilkulatek.
OdpowiedzUsuńW ciągu ostatnich dwóch dni dwa razy spotkałam się z opinią jakoby Wenecja była jedyna i niepowtarzalna. To chyba jakiś znak. Może kiedyś sama sprawdzę, czy to prawda.
OdpowiedzUsuńA czytałaś pierwszą część? Ta jest faktycznie kiepska, ja pierwszą szybko pochłonęłam. Tu mnie jedynie zainteresowała historia kobiety-pilota, pozostałe smutne są. Tym razem to Ty sobie wystawiłaś taką opinię Taito, żeby nie było na mnie!;)
OdpowiedzUsuńNie czytałam. Miałam zamiar zabrać się najpierw za nią, ale moja niecierpliwa natura mi na to nie pozwoliła. Skoro miałam w domu dwójkę, to pomyślałam, że szkoda, żeby leżała i się marnowała. Wydaje mi się, że te dwie książki nie stanowią jedności i można przeczytać drugą część bez znajomości pierwszej. Mylę się? Ja tylko zwerbalizowałam to, co sobie pomyślałaś ;) A chwilę wcześniej pisałam na Twoim blogu, abyś nie wymagała ode mnie czytania w myślach ;)Jakiś kiepski styl jest w tej książce. Mam wrażenie, że powstała tylko po to, by na niej zarobić. Trochę rozczarowana jestem. Spodziewałam się czegoś lepszego. Owszem, wielu rzeczy się dowiedziałam i to jest duży plus, ale generalnie nie ma rewelacji.
OdpowiedzUsuńZgadza się. Te książki nie stanowią całości. Mimo wszystko mi się pierwszą zdecydowanie lepiej czytało, druga to taki odgrzewany kotlet, opornie bardzo. Nie wiem czemu Martyna pisze książki, skoro podkreśla w nich, że nienawidzi tego robić. Jeju jak Ty tak styl oceniasz to chciałabym wiedzieć jak moje pisanie brzmi w Twoim osądzie. Ja to dopiero chaotycznie piszę;) Wezmę to na kark Twojego spaczenia zawodowego;)No jak to, przecież ja Tobie potrafię czytać w myślach;)
OdpowiedzUsuńCóż, widocznie jesteś wyższą formą inteligencji :) Ocenianie stylu jest u mnie chyba odruchem bezwarunkowym. Zresztą, ciężko mi go nie oceniać, kiedy odgrywa on dla mnie kluczową rolę. Dobry styl to niemalże gwarancja dobrej lektury. Jestem niepoprawną estetką i wzrokowcem. Jak mi uczniowie oddawali sprawdziany z bazgrołami, to miałam nieodpartą chęć wstawić pałę chociażby za sam brzydki charakter pisma. Sama staram się ładnie pisać, ale nie zawsze mi się to udaje. Gdybyś widziała moje notatki ze studiów, pomyślałabyś, że masz do czynienia z ciężką postacią dysgrafii ;)
OdpowiedzUsuńJa wyższą formą inteligencji? Wolne żarty....Zawsze miałam problemy ze stylem i przecinkami, z ortografii byłam rewelacyjna nieskromnie mówiąc;) Zawalały przecinki, a pismo mam paskudne i jestem tego w pełni świadoma. Niestety zapisywanie wszystkiego co powie wykładowca z jednoczesnym sprawdzaniem sprawdzianów i kartkówek musiało odcisnąć piętno na moim piśmie;)Daleka jestem jednak od pisania bloga w wordzie czy poprawiania.
OdpowiedzUsuńWierz mi, nie jest tak źle. Widziałam dużo gorsze. Mój brat miał pewnego kolegę w podstawówce. Strasznie bazgrał. Jak go nauczycielka poprosiła, by łaskawie odszyfrował to, co napisał, to gość zwyczajnie nie potrafił tego zrobić. To był agent. I chyba nie zdziwię Cię, jak stwierdzę, że miał bardzo kiepskie oceny i generalnie słabo sobie radził w szkole.
OdpowiedzUsuńDysgrafię i dysortografię, tudzież dysleksję rozpoznam od razu, to już spaczenie zawodowe. Co do pisma to nie ma reguły. Zdarzało mi się uczyć wybitnie zdolne dzieci, które miały dysortografię. Dysleksja stanowi już nie lada problem, miałam koleżankę, która przez nią nie poradziła sobie z łaciną na studiach, nie zdała egzaminu komisyjnego i pożegnała się ze studiowaniem.
OdpowiedzUsuńBo to nie jest synonim niepełnosprawności intelektualnej, choć wiele osób traktuje taką osobę, jak kogoś upośledzonego. Ach, łacina :) Miałam ją w liceum, na maturze ustnej i na studiach. To były czasy :) W czasach licealnych wiele osób na nią narzekało [po co to komu? to język martwy, etc], a gdybym jej wtedy nie miała, to na studiach miałabym dużo, dużo ciężej. A tak to byłam w uprzywilejowanej pozycji i wszystkie egzaminy z tego przedmiotu zaliczałam bez problemów. Studenci, którzy mieli z nią do czynienia po raz pierwszy, mieli z reguły spore problemy, bo profesorka szybko przerabiała materiał. Zresztą sama wiesz, że to jest trudny język - deklinacje i koniugacje dają się we znaki.
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc to nie wiem. Mi się bardzo szybko i łatwo uczy języków, deklinacje i koniugacje nigdy nie były dla mnie problemem. Był nim za to chroniczny brak czasu już od czasów liceum. W szkole średniej miałam świetną łacinę, na maturze niestety nie miałam (za to miałam maturę z religii), ale wiem o czym piszesz ze studiami. U nas kobieta tak leciała z materiałem, że ludzie zupełnie nie wiedzieli o co chodzi. Byłam zwolniona z uczęszczania na zajęcia, za to kolokwia i egzaminy musiałam zaliczyć. Końcowy egzamin polegał nie tylko na przetłumaczeniu oryginalnego dokumentu, ale określeniu każdego słowa gramatycznie na wszelkie sposoby. Nie pytaj ile stron a 4 to zajęło;)
OdpowiedzUsuńTo u mnie było bardzo podobnie - po pierwszych zajęciach ludzie wychodzili z sali z przerażeniem w oczach. Patrzyli na profesorkę tak, jakby mówiła do nich po chińsku. Już pomijając fakt, że nauka języków obcych przychodzi Ci łatwo - nie uważasz, że dajmy na to angielski jest znacznie łatwiejszy niż łacina? Zobacz chociażby na koniugację. W łacinie, we francuskim czy włoskim masz przeróżne końcówki.
OdpowiedzUsuńTrudno mi powiedzieć, ponieważ angielskiego uczę się niemal całe życie a i tak ciągle jestem z niego niezadowolona. Z niemieckiego zawsze miałam dobrych nauczycieli, jednak jest już trudniejszy. Na studiach dla łatwizny poszłam na poziom podstawowy a jak miałam się przenieść kobieta zaszła w ciążę i przyszła nowa, która nie pozwoliła mi się przenieść wyżej.Łacina jest specyficzna, ale podobna jest greka klasyczna ze swoimi końcówkami. Łacina jest podobno matką języków i faktycznie dużo podobieństw się zdarza. Najwięcej spotkałam chyba jak próbowałam wstępnie przyswoić hiszpański. Czy aż tak trudne? Nie wiem....Miałam współlokatorkę, która uczyła się norweskiego, to dopiero było coś!
OdpowiedzUsuńZnajomość łaciny jest bardzo przydatna w czasie nauki języków romańskich (w tym m.in właśnie hiszpańskiego, francuskiego i włoskiego), bo to ona dała im początek. Greki klasycznej na szczęście nigdy nie musiałam się uczyć.
OdpowiedzUsuńW podstawówce miałam rosyjski i niemiecki. Z obydwóch szło mi nieźle - wtedy jeszcze nie byłam taka leniwa jak później - ale w liceum świadomie wybrałam rosyjski, co zasmuciło nauczycielkę niemieckiego (tę z podst.). Sama nie wiem czemu i kiedy, ale tak jakoś koszmarnie znielubiłam brzmienie tego języka, że za nic nie chciałam się go uczyć. Taki twardy, wredny, kanciasty... Dziś staram się ze sobą walczyć i nie jeżyć automatycznie, kiedy go słyszę :)))
OdpowiedzUsuńJa z kolei nie miałam żadnego wyboru, bo dla klasy o moim profilu od razu była przypisana łacina, podstawowy angielski i rozszerzony francuski. Jeśli to komuś nie odpowiadało, mógł wybrać klasę o innym profilu, a co za tym idzie z innymi językami. A ja już nawet zbytnio z tym nie walczę. Nie lubię niemieckiego i - jak znam siebie - to już się nie zmieni. Kiedyś w szkole podstawowej moja koleżanka zaczęła mnie uczyć tego języka, ale skończyło się chyba na dwóch albo trzech lekcjach. Jakoś nie żałuję. Co ciekawe moja mama była wielką miłośniczką niemieckiego - pięknie nim władała i nawet miała jakichś niemieckich absztyfikantów :) Ale miłości do niego nie przekazała mi w genach.
OdpowiedzUsuńWiesz co myślę? Ważne jest żebyśmy znali łacinę bo jest ona kluczowym językiem dla kultury europejskiej. Co z tego, że to język martwy skoro tak obecny na różnych zabytkach?Greka mi się podoba i często dzieciakom pisałam na lekcji po grecku, a oni się cieszyli i mało umiejętnie próbowali przepisywać do zeszytów;)
OdpowiedzUsuń:)Styl, styl i jeszcze raz styl!!!Tak krzyczała w podstawówce nasza nauczycielka j.polskiego, ale w Twoim wypadku po wykrzyknikach pewnie dodałaby - na piątkę z plusem.Nie miałem jeszcze w rękach książek Cejrowskiego, Pawlikowskiej czy choćby Wojciechowskiej a jednak mam obawy czy aby nie rozczarują mnie po lekturze Twojego blogu. Już kiedyś śmiałem zachwycać się wiadomościami zawartymi w Twoich tekstach oraz sposobem ich przekazywania a jednak nie mogłem powstrzymać się, przed ponownymi pochwałami. W każdym razie dla mnie i małżonki mojej Twój blog Taito, jest jakby palcem wskazującym na mapie, dokąd mamy udać się, aby naszym latoroślom pokazywać piękno naszej Wyspy.I za to WIELKIE DZIĘKI.Ps. A jako, że lubię fotografię, zapytam o Twoje HDRy. Czy obrabiasz tworzysz je programowo, czy może pochodzą bezpośrednio z aparatu (jak Sony Alpha)? Bo prawdę mówiąc część z nich, moim li tylko zdaniem, jest nieco "przerysowana".
OdpowiedzUsuńTo niezupełnie jest martwy język, choć powszechnie króluje właśnie taka opinia. Moja profesorka strasznie się oburzała, kiedy ktoś nazwał łacinę martwą.
OdpowiedzUsuńZielaku, słowa mają ogromną moc - mogą sprawić przykrość, ból i radość. Po przeczytaniu tego, co napisałeś, poczułam się tak, jakbym wypiła eliksir szczęścia :) Wielkie dzięki za wszystko, ale chyba mnie przeceniasz. Miło jednak wiedzieć, że ma się takich "fanów" :)Nigdy nie wstydziłam się stwierdzić, że w temacie fotografii zaliczam się do obozu amatorów. Wiem, że moje zdjęcia nie są idealne. Absolutnie nie mam Ci za złe Twojej opinii. Przed publikacją fotki przechodzą przez obróbkę w Photoshopie. Cieszę się, że mój blog jest dla Was inspiracją :) Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńI wyszło, że się zdjęć czepiłem, a nie miałem takiego zamiaru. Bo i owszem, bardzo są ładne, jak to zauważyli inni czytelnicy. Z mojego punktu widzenia kompozycyjnie bardzo poprawne, a oko do szczegółów i ciekawego ujęcia to musisz mieć wrodzone, bo chyba ciężko byłoby nauczyć się tego. Moje czepiactwo dotyczyło szerokiej rozpiętości tonalnej (HDR) bo przy niektórych zdjęciach aż oczy bolą.Ale gdybyś miała zrezygnować z choćby jednej fotografii, to już wolę pocierpieć. Na prawdę.Tak trzymaj Taito, bo Twój blog jest najlepszym blogiem polskojęzycznym o Irlandii (prawie obiektywnie) a subiektywnie to najlepszy według mnie blog podróżniczy.Wierzę też, że doczekam się wydania książkowego, ale takiego ze dwa, trzy kilogramy przynajmniej. ;)Jakiś czas temu czytałem "Prowadził nas los" śp.Kingi Choszcz i Radosława Siuda. Piękna relacja z wyprawy autostopem dookoła Świata, ale wierz mi gdzie im do Twoich tekstów. Ale, ale!!! Ja się tu zachwycam i namawiam Cię do popełnienia jakiejś papierowej książki a tu pewnie Onet lub ktoś inny zaproponowali Ci już współpracę.OK. Nie pytam kto, ale może rzucisz jakąś datą, kiedy pytać w Empiku lub innej sieci?Pozdrawiam ponownie i pewnie odezwę się jeszcze kiedyś, gdy wzruszy mnie jakaś kolejna relacja z Twojego życia w Irlandii.
OdpowiedzUsuńWierz mi, naprawdę nie odebrałam tego jako czepianie się i bezpodstawną krytykę - jest sporo racji w tym, co piszesz. Jedne zdjęcia są lepsze, inne gorsze. I tak na przykład pierwsze zdjęcie z wpisu o zamku Parke'a jest kiepskie technicznie, ale mimo to zamieściłam je, by pokazać malownicze położenie zamku.Konstruktywna krytyka, jak i rzeczowe wnioski, porady są zawsze mile widziane. Mogą natchnąć i tylko zachęcić do popracowania nad sobą. Niestety fotografia to taka dziedzina, w której nie czuję się do końca pewnie. Zatem przepraszam, że czasami bolą Cię przeze mnie oczy - efekt nie był zamierzony :) Bardzo chcę przeczytać tę książkę, jak również te pozostałe - wchodzące w skład dorobku literackiego Kingi. Słyszałam, że warto. Nigdy nie myślałam o wydaniu moich zapisków, bo naprawdę krytycznie do tego podchodzę. Chyba jestem zbyt zakompleksiona, by zdecydować się na tak odważny krok. Nigdy też nie dostałam takiej propozycji z jakiegoś wydawnictwa. Zapewniam Cię, że nie mam żadnej umowy z Onetem, ani nikim innym. Czasami zdarzają się jakieś propozycje współpracy, reklamy, etc, ale zazwyczaj je odrzucam. Nie mam żadnych zysków z tytułu prowadzenia tego bloga :) Mam tylko satysfakcję, kiedy dostaję tak sympatyczne komentarze jak te od Ciebie. Chyba powinnam je sobie wydrukować i przykleić gdzieś w widocznym miejscu - tak dla mobilizacji, bo czasami zdarza się, że nie mam ani weny, ani chęci do prowadzenia bloga. Dla takich czytelników warto! Jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystkie komplementy. Dużo dla mnie znaczą.
OdpowiedzUsuń