poniedziałek, 22 grudnia 2014

Kot w dom, Bóg w dom

Ponoć świat składa się z trzech rodzajów ludzi: z psiarzy, kociarzy i nudziarzy. To już oficjalne i potwierdzone: jestem stuprocentową kociarą. A dla sąsiadów z osiedla pewnie „tą wariatką, która ma całe stado kotów”.



Teraz już wiem, że gdybym dziś miała określić się jako dog person albo cat person, bez cienia wahania wybrałabym to drugie. Jeszcze parę lat temu - zresztą co ja piszę,  jeszcze na początku tego roku! - nie umiałabym odpowiedzieć na to pytanie. Bo jak już niejednokrotnie wspominałam na blogu, uwielbiam zwierzęta i  zawsze, ale to zawsze, przez całe moje dzieciństwo miałam pod ręką jakiegoś czworonoga. Niekoniecznie puchatego i milusińskiego. Kiedy bowiem pewnego dnia znalazłam na podwórku nietoperza z uszkodzonym skrzydłem, podjęłam się wyzwania przywrócenia go do „używalności”. Niestety mój ambitny plan zniweczył nocą kot. Rankiem zastałam w pudełku tylko resztki skrzydła, ale nawet wtedy nie wytoczyłam kotom wojny.



Czasami mam wrażenie, że moim przeznaczeniem było zostać damską wersją dr Dolittle. Przez wszystkie lata mieszkania w Irlandii więcej znajomości nawiązałam z osiedlowymi kotami niż sąsiadami. W moim domu zawsze znalazło się coś do zjedzenia dla przygodnego przybłędy. Choć nie posiadałam swojego kota, często jakiś u mnie przebywał. Nie tylko ludzie nie gardzą darmowym noclegiem i cateringiem. Koty również.



W ostatnim czasie coraz częściej błogosławię dzień, w którym znaleźliśmy przed domem małą, czarną kulkę. Gdyby los nie wziął spraw w swoje ręce, dziś nie byłabym posiadaczką kotów. Odkąd bowiem mieszkam w Irlandii, wydawało mi się, że nie jestem idealną kandydatką na kociego właściciela. I nie było to jakieś marne usprawiedliwianie się, czy wzbranianie się przed czworonogiem. Ja autentycznie byłam przekonana, że taki kot nie byłby ze mną szczęśliwy. Bo co mu po właścicielu, którego przez większość dnia nie ma w domu? Co jak co, ale od dawna wpojone miałam, że zwierzę wymaga odpowiedzialności i poświęconego mu czasu. Tymczasem zaś ze zdziwieniem odkrywam, że nasza kocio-ludzka współpraca pięknie się odbywa, i co najważniejsze – na zasadzie symbiozy.


koci węzeł gordyjski, czyli policz nas, jeśli zdołasz :)



wyginam śmiało ciało ;)


Czasami wierzyć mi się nie chce, że aż pół roku temu odbierałam poród naszej kotki. Pamiętam to jak dziś. Ekscytacja pomieszana z obawami: jak ona sobie poradzi, jest przecież taka młoda. A co jeśli nie wykaże ani krzty instynktu macierzyńskiego? Dziś jest mi głupio, że w nią zwątpiłam – nie znam bowiem wspanialszej kociej matki, która z takim poświęceniem, z taką czułością i oddaniem zajmowałaby się swoim potomstwem. I która, ku zdziwieniu weterynarza i wszystkich naocznych świadków, karmiłaby je przez kolejne miesiące ich życia.



Życie lubi weryfikować nasze plany. Dlatego pomimo skontaktowania się z odpowiednią organizacją, nadal mamy pod dachem całą kocią rodzinę. Kotów, przez ludzką nieodpowiedzialność, jest dużo. O wiele za dużo. Więcej niż chętnych na nie. A ci, którzy chcieliby przygarnąć kociaka, mają nieraz niemałe wymagania. Czarny nie, bo be. Pechowy. Rudy za to tak. Gingery są urocze. Tak urocze, że chcący przygarnąć rudzielca, trzeba… zapisać się na listę oczekujących.



kocham moją siostrzyczkę!


A małe? Nasze małe są niesamowicie kochane. I wcale nie takie małe, jak sugeruje nazwa. Nazywam je tak z przyzwyczajenia. Rosną jak na drożdżach, uwielbiają pieszczoty brzuszka, regularnie przybierają na wadze, a samiec alfa już teraz, w wieku sześciu miesięcy ma ponad cztery kilo. Podobnie zresztą jak mama, która po odstawieniu małych od cyca i chyba także po sterylizacji nabrała wreszcie masy ciała i już nie wygląda jak podrostek, lecz pełna gracji dama. Macierzyństwo zdecydowanie jej służyło. Przeszła niesamowitą metamorfozę. Z małej, nie bójmy się tego słowa, upierdliwej i stroniącej od kontaktu z człowiekiem kotki, zamieniła się w przekochaną kicię. Słodką, wyciszoną, przytulaśną. Nie sposób jej nie lubić.



Małe też nieco się wyciszyły. Mają za sobą okres najgorszych szaleństw. Dzięki Bogu przestały traktować zasłony i jukę jak ściankę wspinaczkową, ale nadal są w domu pokoje, do których nie mają wstępu. Kiedy ostatnio włamały się do salonu, pokój wyglądał jak po przejściu tornado. Wszystkie poduszki zostały zrzucone na podłogę, a dywaniki, imitujące owczą skórę, mocno sponiewierane. Nie wiem, jakim cudem nie zrzuciły ze stołu szklanego pojemnika na świeczkę.


musi być kontakt z człowiekiem!



Ciągle zdarza im się drapać to, czego nie powinny, mimo że mają do dyspozycji drapak. Mimo wszystko jednak nie potrafię się na nie gniewać. A one najwyraźniej owinęły sobie nas wokół palca – doskonale wiedzą, jak zrobić pozycję, którą nas rozbroi. A w tym są mistrzami. I nieprawda, że koty to samotniki. Widzę, jak lgną do siebie, jak przytulają się w czasie snu, jak dbają o siebie nawzajem, bawią się razem i wiem, że w dniu, w którym będę musiała je rozdzielić, chyba pęknie mi serce.


wtorek, 16 grudnia 2014

Kiedy łowca staje się zwierzyną. "The Grey" - pseudorecenzja

O „The Grey” słyszałam coś tam, kiedyś tam. Tak na dobrą sprawę to jeszcze tydzień temu nie powiedziałabym na jego temat nic poza tym, że ma w obsadzie charyzmatycznego Irlandczyka, Liama Neesona. Jednak w czasie moich ostatnich zakupów w Tesco los zaprowadził mnie do stoiska z płytami CD i DVD, gdzie mój niedbale błądzący wzrok zatrzymał się na Neesonie, znajdującym się na okładce filmu. Pięć euro? Tanioszka! Biorę!


Filmu nie obejrzałam jeszcze tego samego wieczoru. Okazja nie sprzyjała, inne sprawy niecierpiące zwłoki domagały się mojej uwagi. Odłożyłam go zatem „na później”, bo przecież płyta nie zając, nie ucieknie, a co nagle, to po diable. A skoro już mowa o diable, to jest coś, czego od pewnego czasu unikam jak diabeł wody święconej – blurbów, a mówiąc bardziej zrozumiałym językiem – streszczeń filmu bądź książki zamieszczanych z tyłu na okładce. Można się bowiem natknąć w nich na minę spoilerem zwaną. A ja lubię podchodzić do filmu niczym do Kinder niespodzianki. Nie chcę wiedzieć, o czym dokładnie jest i co będzie się działo przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Lubię znać gatunek, by uniknąć tych, których nie lubię, ale niekoniecznie tematykę.

O filmie przypomniałam sobie w sobotnie popołudnie. Jako że uwinęłam się już ze sprzątaniem domu, z czystym sumieniem mogłam poświęcić resztę czasu na przyjemności. Tylko że z pękającą od bólu głową i narastającym bólem brzucha średnio widziało mi się robienie czegoś kreatywnego. Czytanie, pisanie, wkuwanie – nie tym razem. Ale oglądanie już tak.

Naciśnięcie przycisku pilota przeniosło mnie do nieco depresyjnej rzeczywistości Johna Ottwaya granego przez Neesona. Do realiów jego pracy, która – jak sam mówi – znajduje się na końcu świata. Pomiędzy byłych więźniów, uciekinierów, włóczęgów, dupków. Men unfit for mankind.

John jest myśliwym. Wynajęto go do zabijania wilków i do ochrony swoich kolegów przed nimi. Mocny i twardy jest tylko z zewnątrz. W środku tymczasem zjadają go zgryzoty. Kiedy go poznajemy, sam jest niczym ranne, krwawiące i obolałe zwierzę, któremu zostało już niewiele życia. Ale to już wkrótce ma się zmienić. Nasz bohater jeszcze nie wie, że wsiadając do samolotu, będzie jednym z nielicznych, którzy wyjdą z niego cało i żywo. I w tym momencie rozpoczyna się kino survivalowe osadzone w zimnym i nieprzyjaznym środowisku Alaski.

„The Grey”, znany w Polsce jako „Przetrwanie”, jest dramatem o zmaganiu się z własnymi słabościami i strachem. O przewrotnej ludzkiej naturze, która chwilę wcześniej może pragnąć samobójstwa, a niedługo potem z całych sił desperacko chwytać się życia. To film o woli przetrwania, ale także o śmierci. I o tym, że można zmierzyć się z nią na dwa sposoby: bierny i czynny. Można się poddać, ale można też walczyć.

Z samym filmem też można obejść się na dwa sposoby. Można potraktować go bardzo dosłownie. W sposób płytki i niemetaforyczny. Widzieć tylko to, na co się patrzy i nic poza tym. Można też zrobić coś zgoła odmiennego. Dostrzec w filmie przenośnię, głębszy sens i drugie dno. Mam wrażenie, że reżyser i scenarzysta, Joe Carnahan, zachęca nas do sposobu drugiego, bo kiedy tworzył „The Grey”, sięgnął delikatnie do dydaktyzmu i moralizatorstwa. Maybe I’m just seeing things…

Nie twierdzę, że „Przetrwanie” to najlepszy film jaki widziałam. Nie powiedziałabym też, że to mocny thriller, bo dla mnie nie do końca wpisuje się on w „rysopis” dreszczowca. Za to z łatwością wskoczył w ramy dramatu. Dobrego dramatu. Tematyka nie jest innowacyjna, można mieć déjà vu, wrażenie „ale to już było”. Sama przez moment pomyślałam, że będę oglądać drugi „Alive”. Widz oglądając film czuje pismo nosem. Instynktownie domyśla się, co będzie się działo. Gdybym teraz zrobiła ankietę na temat losów grupki bohaterów ocalałych z katastrofy, pewnie wszyscy udzieliliby poprawnej odpowiedzi.

Trzeba też przymknąć oko na pewną dozę nierealizmu. To jest akurat coś, czego widz musi się w pewnym momencie swojego życia nauczyć. Twórcy w pewnych sytuacjach ponaciągali rzeczywistość, może nieco zdeformowali obraz krwiożerczych wilków, ale nie na tym należy się skupiać. Dobra gra aktorska, a także nastrojowa i udana ścieżka dźwiękowa rekompensują minusy. No i ta Alaska - surowa, piękna i zabójcza. Niczym femme fatale. I to coś, czego nie potrafię zdefiniować, a co sprawia, że film mimo wszystko zapada w pamięć.