piątek, 16 marca 2012

Bruksela część czwarta - sikająca para i pies

Ten mały ekshibicjonista jest naprawdę fenomenalny, myślę sobie spoglądając na figurkę Manneken Pis. Jak inaczej można go podsumować? Nie jest to ani najbardziej poruszająca rzeźba, jaką widziałam, ani nawet niezbity dowód na geniusz jej autora. Gdybym jej nie zobaczyła, nie byłabym ani uboższa, ani gorsza. Chyba nic bym nie straciła, a mimo to przyszłam tu po śladach setek tysięcy turystów, by zobaczyć właśnie jego: małego, nagiego, pulchnego chłopca, nic nie robiącego sobie z tego, że w jego tyłku tkwi rurka, a każda para oczu zwrócona jest właśnie ku niemu.


   


Prawdziwy fenomen. Dla wielu najważniejsza osobistość w mieście, narodowy i niepodważalny symbol Belgii o magnetycznej sile przyciągania i sławie odwrotnie proporcjonalnej do jego wielkości. Gdyby został ożywiony, mógłby napisać bestsellerowy poradnik w stylu: „Jak zostać sławnym mając olewający stosunek do życia”. Czas uczynił go bohaterem, a jednocześnie spowił jego genezę wieloma legendami. Gdybyśmy zapytali kilku brukselczyków o jego korzenie, dostalibyśmy najprawdopodobniej kilka różnych odpowiedzi.




   




Usłyszelibyśmy, że Manneken Pis powstał na cześć malca, który w XIV wieku sikając ugasił lont materiałów wybuchowych podłożonych pod mury miasta przez agresorów bezskutecznie próbujących zdobyć Brukselę. Dowiedzielibyśmy się o dwunastowiecznej bitwie, w czasie której na drzewie zawieszono kołyskę z synem dowódcy w celu dodania odwagi żołnierzom. Malec niezrażony walką mającą miejsce u jego stóp, wstał i obsikał wrogie wojska, które ostatecznie przegrały bitwę.


   


Poznalibyśmy również historię o bogatym szlachcicu, który zgubił w tłumie swego kilkuletniego synka. Jedna z wersji mówi, że chłopiec obsikał dom czarownicy, a ta za karę zamieniła go w posąg. Inna, że po szeroko zakrojonych poszukiwaniach prowadzonych przez zrozpaczonego ojca po paru dniach odnaleziono jego syna akurat załatwiającego swoją potrzebę fizjologiczną. Właśnie tu, gdzie obecnie stoi rzeźba Manneken Pis.




   


Wiele jest historyjek na temat Sikającego Chłopca, ale jeszcze więcej jest jego wcieleń. Bo ten mały golas jest niczym kameleon: jednego dnia może być piłkarzem, innego pilotem RAF-u, studentem, atletą lub żołnierzem armii amerykańskiej. Ciągle zwiększającej się garderoby – liczącej ponad 700 strojów - mogłaby mu pozazdrościć niejedna celebrytka. Przeróżne kostiumy - począwszy od ludowych, przez arystokratyczne, karnawałowe, a kończąc na wojskowych - można obejrzeć w „Domu Króla”, muzeum na Grand-Place, niedaleko którego usytuowany jest Manneken Pis.




  


W zamierzchłych czasach figurka chłopca była kamienna, dopiero później w XVII wieku Jerome Duquesnoy wykonał replikę z brązu. Sikający Chłopiec od dawna był ulubionym łupem złodziei, kradziono go, a czasami nawet niszczono. Wandala, który w XIX wieku rozbił rzeźbę na kawałki, skazano na dożywotnie roboty. Nieszczęśnik chyba nie zdawał sobie sprawy o konsekwencjach przemocy w stosunku do tak ważnej persony w stolicy.


  


W 1985 roku dzięki rzeźbiarzowi Denisowi Debouvrie Manneken wzbogacił się o siostrzyczkę. Za całą inicjatywę ponoć odpowiedzialne były belgijskie feministki. To one zażyczyły sobie damskiej wersji sikającej figury. Jeanneke Pis nie ustawiono jednak obok słynnego posągu. Nie dość, że małą umieszczono w dużo mniej znanej i uczęszczanej uliczce, prostopadle biegnącej do Rue des Bouchers, Ulicy Rzeźników, to jeszcze zamknięto ją za kratami. Ale „Janeczka” nie wydaje się być zmartwiona tym faktem. Z dziecięcą radością szczerzy swą okrągłą twarzyczkę przyozdobioną dwoma niewielkimi „kucykami” i robi, to co jej dużo starszy brat – sika. Jest jeszcze gdzieś sikający pies, ale nie wystarczyło mi czasu, żeby do niego dotrzeć.





  


  fotka pochodzi ze strony: http://www.loughrigg.org/bxlLandmarks/

czwartek, 8 marca 2012

Dublinia: w świecie Wikingów i średniowiecznego Dublina

 


Chwilę stałam i mierzyłam wzrokiem neogotycki gmach przede mną, ważąc w myślach argumenty za i przeciw zwiedzaniu. „To co? Wchodzimy?” – zapytałam Połówka bardziej dla formalności niż z ciekawości. Mieliśmy za sobą już kilka dość intensywnie spędzonych godzin i byłam niemalże pewna, że usłyszę coś pieszczotliwego w stylu: „Ty gangreno, wracajmy już do domu”. Z naszej dwójki to ja jestem tą osobą, która jest wiecznie spragniona atrakcji. Zawsze chcę więcej, zawsze mi mało. Zawsze też maksymalnie opóźniam powrót do domu, choć uwielbiam ten moment, kiedy otwieram drzwi i wchodzę do naszej hacjendy wypełnionej najczęściej zapachem brazylijskiego mango.


  


„No jasne, chodźmy!” – rzekł Połówek z taką pewnością w głosie, że musiałam się upewnić, iż dobrze usłyszałam. Już chyba bardziej spodziewałabym się tego, że mój wybranek zaraz zacznie publicznie stepować niż udzieli pozytywnej odpowiedzi na moje pytanie.




  




Trochę mnie zmęczyło prażące słońce i nie byłam przekonana, czy aby na pewno chcę spędzać resztę tego pięknego dnia wewnątrz budynku oglądając jakieś nudne wystawy. Nie chciałam też być "miękką bułą", zatem ruszyłam żwawym krokiem w stronę wejścia, mrucząc pod nosem „niech się dzieje wola Połówka”.


  


Dublinia, wystawa przedstawiająca świat Wikingów i życie w średniowiecznym Dublinie, obejmuje swym zasięgiem kilka stuleci. Znajduje się w dość przyjemnym budynku w części Hali Synodu Church of Ireland. Dublinię łączy z Christ Church Cathedral zgrabny łukowaty mostek biegnący nad ulicą. Jeśli ktoś jest zainteresowany zwiedzeniem obydwu wspomnianych atrakcji powinien wykupić bilet łączony - tańszy niż dwie osobno nabyte wejściówki.


  


Dublinia znajduje się w rękach Medieval Trust, prywatnego stowarzyszenia charytatywnego mającego na celu przybliżanie społeczeństwu wiedzę z okresu średniowiecza. To nie jest standardowe muzeum – zresztą kierownictwo Dublinii nie lubi tego słowa. Wolą określać się mianem centrum dziedzictwa narodowego przygotowanego w taki sposób, by ekspozycje absorbowały odwiedzających i zachęcały ich do aktywnego zwiedzania. Można tu przymierzyć przeróżne szaty, powęszyć wśród towarów sprzedawanych na średniowiecznym targu, lub przeszukać aptekarskie szufladki i dowiedzieć się, jakie „lekarstwa” stosowano w ówczesnym okresie.




  
Nothing is ever easy




Wystawy są często interaktywne, przez co Dublinia dobrze się spisuje w roli edukacyjnej dla dzieci i młodzieży. Ekspozycje rozmieszczone są na trzech poziomach, a na spokojne zapoznanie się z nimi należałoby wygospodarować przynajmniej godzinę.


  


Pierwszy poziom poświęcony jest życiu i historii Wikingów, drugi – który chyba najbardziej przypadł mi do gustu - średniowiecznemu Dublinowi, ostatni zaś archeologii. Na tej kondygnacji znajduje się także przejście do katedry Kościoła Chrystusowego, coffee shop i niewielki sklepik z pamiątkami, gdzie można natrafić na ciekawe pozycje książkowe. Moja biblioteczka poszerzyła się o pięknie wydaną książkę o średniowiecznych zamkach.




  




Warto także pokonać 96 schodów, by dostać się stąd do wieżyczki wieńczącej budynek. Z okien, niestety zabezpieczonych szybą, rozciąga się przyjemna panorama na stolicę.




 


 




Opuściłam Dublinię nie mając wrażenia, że wydałam pieniądze w błoto. Choć cena jest być może nieco zawyżona, uważam, że jest to miejsce, w które spokojnie można zajrzeć. Nie zamieściłabym go, dajmy na to, na liście top 5 Dublina, ale nie jest to też nudne muzeum, po zwiedzeniu którego turysta wychodzi zmęczony, znużony i przytłoczony – jak gdyby przygniótł go ciężar historii.


 


Jedna z form pochówku. Wikingowie wierzyli w życie po śmierci - do niezbyt głębokich grobów wkładano przedmioty osobiste, które miały służyć im w pozaziemskim świecie

czwartek, 1 marca 2012

Bruksela część trzecia - w jeden dzień dookoła Europy

Nowy Port, Kopenhaga, Dania




Siedziałam w restauracji malowniczo usytuowanej na najwyższym poziomie Atomium i uśmiechałam się do siebie na żartobliwą myśl o tym, że w tym momencie mam Brukselę u swoich stóp. Elegancko podane i aromatyczne cappuccino może nie było warte swojej ceny, ale dołączony do niego widok z pewnością tak. W tamtym momencie mój największy dylemat sprowadzał się do pytania: co z Mini-Europą? Iść czy nie iść?


  Bazylika Sacre-Coeur, Paryż, Francja




Mini-Europa leży tuż obok Atomium. To jedna z większych atrakcji brukselskiego parku rekreacyjnego kryjącego się pod nazwą Bruparck. Prawda jest taka, że Mini-Europy nie było na mojej liście top 5 Brukseli, ani nawet top 10. Jednak im mniej było kawy w mojej filiżance, tym rodziła się we mnie coraz większa chęć obejrzenia sąsiedniej atrakcji.


  Mogosoaia Palace, Rumunia




Dlaczego nie wpisałam Mini-Europy na moją listę? Bo myślałam sobie, że to rozrywka dobra dla dzieci. Bo pewnie znajdujące się tam miniatury zabytków są tandetne, a samo miejsce bardzo komercyjne. Bo miałam ciekawsze rzeczy do zobaczenia. Krótki odpoczynek w restauracji nie tylko zregenerował moje siły witalne, lecz przede wszystkim wpłynął na zmianę mojego zdania. Jakże prawdziwe okazało się powiedzenie „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Z mojego punktu obserwacyjnego Mini-Europa przedstawiała się atrakcyjnie, a do odwiedzenia jej dodatkowo zachęcała mała ilość turystów i piękna pogoda.


  prom pasażerski Pride of Dover




Za €11.90 od osoby [ze zniżką dla osób, które korzystały z autobusów Hop On – Hop Off] pani kasjerka wyposażyła nas w bilety. Jeszcze dobrze nie przekroczyłam progu tego obiektu, kiedy ze zwinnością typową dla wojowników ninja zakradła się do nas maskotka Mini-Europy. Taki tamtejszy Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej.


  Katedra w Santiago de Compostela, Hiszpania




Pluszak sprawnym ruchem ustawił mnie po swojej lewej stronie, Połówka po prawej i nim cokolwiek zdążyłam powiedzieć, oślepił mnie blask flesza. Akurat w tym momencie, kiedy nadszedł wyjątkowo silny podmuch powietrza. Nic dziwnego, że kiedy przy wyjściu z Mini-Europy zobaczyłam na zdjęciach swoje oblicze, byłam skłonna zapłacić fotografowi więcej niż konieczne, aby tylko zniszczył kompromitujące mnie dowody. Miałam fryzurę niczym Marge Simpson, a moje ciuchy zbyt mocno przyklejone do ciała sugerowały, że w momencie pstrykania fotki ktoś zrobił mi żart, ustawiając za mną ogromną rurę odkurzacza, która – wydawać by się mogło - skutecznie wsysała mnie do środka.


  katedra w Spirze, Niemcy - port w Kopenhadze, Dania - Veves Castle, Celles, Belgia




Otworzyliśmy całkiem sporych rozmiarów książeczkowe przewodniki, w które zostaliśmy zaopatrzeni i rozpoczęliśmy podróż po Unii Europejskiej. Park zawiera jakieś 350 miniatur z 80 miast Starego Kontynentu, a każdy miniaturowy zabytek opisany jest w przewodniku. Wszystko okraszone ładnymi fotografiami i ciekawostkami. To takie pożyteczne kompendium wiedzy. Nawet po zakończeniu zwiedzania nie wyrzuciłam go, by w wolnej chwili przeglądać przewodnik i poszerzać wiedzę. 


  Torre de Belem, Lizbona, Portugalia




Bardzo szybko przekonałam się, że nie miałam racji. Mini-Europa nie jest kiepskiej jakości atrakcją, a zgromadzone w niej miniatury absolutnie nie przypominają produktów made in China. Każda replika została starannie i pieczołowicie przygotowana. Nieraz zostało to okupione setkami, a czasem nawet tysiącami (!) godzin pracy i wysokimi kosztami produkcji. Efekt jest naprawdę imponujący. Architektoniczne detale wzbudzają podziw, a zgromadzone tam atrakcje są pod pewnym względem czasami lepsze niż ich pierwowzory. Ze względu na ich rozmiar – repliki zaprezentowane są w skali 1:25 - można dokładnie obejrzeć daną konstrukcję: spojrzeć na nią z bardziej korzystnej perspektywy i dostrzec te elementy budowli, które w przypadku pierwowzorów są czasami niedostępne dla oka.


  Łuk Triumfalny, Paryż, Francja




We wspomnianych modelach urzekła mnie przede wszystkim precyzja, z jaką je wykonano. Wszystko prezentuje się wręcz idealnie – tak jakby prawdziwe atrakcje turystyczne zostały jakimś dziwnym sposobem pomniejszone, a potem w nienaruszonym stanie przetransportowane do brukselskiej Mini-Europy. Widać tę dbałość o szczegóły, dążenie do najwierniejszego odwzorowania oryginału i to jest bez wątpienia duży plus.


  dywan z kwiatów na Wielkim Placu, Bruksela, Belgia




Eksponaty utworzone są z wysokiej jakości materiału, bo w zamierzeniu mają być odporne na zmienne warunki atmosferyczne – park znajduje się pod gołym niebem – i przystosowane do częstej eksploatacji. Podobał mi się „żywy” wymiar eksponatów: pływające statki, pędzące pociągi, poruszający się ludzie, czy proces burzenia muru berlińskiego.




  


El Escorial, Hiszpania - Szecheny i kompleks basenów i term, Budapeszt, Węgry - Potrójny Most, Lublana, Słowenia




W czasie spaceru po Mini-Europie odkryłam też, jak wiele mam z dziecka i jak niewiele potrzeba mi do szczęścia. Wiecie, co należy zrobić, by na kilka godzin zająć blondynkę? Dać jej kartkę z napisem na obu stronach „odwróć!”. Przekonałam się, że przerażająco niewiele różni mnie od tej blondynki z powyższego dowcipu.


  mój ulubieniec: Wezuwiusz, Włochy




W momencie, w którym znalazłam się na wibrującej platformie Wezuwiusza w czasie erupcji, wszystkie inne miniatury przestały dla mnie istnieć, a ja zdążyłam skwitować tylko: "Ooooo,to jest BARDZO przyjemne!" Godzinami mogłabym wchodzić na tę platformę, a do jej opuszczenia mógł mnie zmusić tylko najpodlejszy szantaż. Wezuwiusz dymił, huczał, drżał, a ja byłam w siódmym niebie. Na szczęście wibrująca platforma umieszczona była na końcu trasy – gdyby była na samym początku moja wizyta w parku pewnie trwałaby  całą wieczność.


  reprezentanci z Polski: Dwór Artusa i Pomnik Poległych Stoczniowców




W parku nie mogło zabraknąć polskiego akcentu. Kraj nad Wisłą dumnie reprezentuje nie Warszawa, nie Kraków, lecz Gdańsk. Przed piętnastowiecznym Dworem Artusa znajduje się Fontanna Neptuna z XVII wieku – symbol tego miasta. Jest tu także Pomnik Poległych Stoczniowców nazywany często Trzema Krzyżami. Pod pomnikiem zaś stoi Wałęsa. Tuż obok charakterystyczny biały transparent z czerwonym hasłem Solidarność. 1/06/2004 były prezydent Polski osobiście pojawił się w Mini-Europie.


  Gandawa, Belgia




Mini-Europa zdecydowanie pozytywnie nas zaskoczyła i niespodziewanie okazała się być jedną z najmilej wspominanych przez nas brukselskich atrakcji. Naprawdę przyjemnie spacerowało się wśród tych wszystkich modeli. Wizyta w tym miejscu była niczym podróż Gullivera do Krainy Liliputów. To interesujące miejsce o dużym potencjale edukacyjnym – zarówno dla dzieci jak i dorosłych. Szkoda, że w ramach lekcji geografii nie organizuje się wycieczek do miejsc tego typu. Krótko mówiąc Mini-Europa jest niepowtarzalną okazją do tego, by w ciągu jednego dnia odbyć podróż dookoła całej Europy.