Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 grudnia 2024

Niezbyt boski dom celtyckiego boga mórz


Gdzieś w którejś, o dziwo całkiem dobrej, książce poświęconej Wyspie Man wyczytałam, że "House of Manannan najbliżej jest do tematycznego parku rozrywki w tym kraju, choć rzecz jasna jest on znacznie bardziej edukacyjny niż Disneyland". Powiem tak ‒ zbrodnią, albo przynajmniej wysoce karalnym występkiem powinno być umieszczanie Disneylandu i House of Manannan w tym samym zdaniu. 


Powiem nawet więcej. Lekko bym się wkurzyła po wizycie w tym muzeum (bo to jednak muzeum jest, nie żadna Energylandia czy inny Disneyland, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), bo w normalnych warunkach uznałabym te 26£ (za dwa bilety) za pieniądze wyrzucone w błoto. Ponieważ jednak wstęp do niego mieliśmy już opłacony, albo - jak kto woli - "darmowy", jako że na zamku Peel kupiliśmy sobie po Holiday Passie (30£ od osoby), to nie czuliśmy aż tak wielkiego rozczarowania. 


Poza tym samo muzeum znajduje się w bardzo bliskiej odległości od zamku, więc niejako żal było nie zaliczyć kolejnej atrakcji. Wraz z momentem zakupu Holiday Passów postawiliśmy sobie za cel dotrzeć do jak największej liczby zabytków, które obejmuje, aby mieć poczucie dobrze wydanych pieniędzy. 


Generalnie może nie jest to zła atrakcja, jeśli ktoś lubuje się w muzeach (ja już chyba jakiś czas temu przestałam), albo kiedy pogoda na wyjeździe wyjątkowo nie sprzyja. Wtedy faktycznie można się tu schronić przed wichurą, na spokojnie poczytać te wszystkie tablice informacyjne, wysłuchać opowiadań, a także obejrzeć filmiki i wszystkie rekwizyty. 


Jednak jak na miejsce, które zostało wybudowane w 1997 za powalającą kwotę ponad pięciu milionów funtów, to ‒ delikatnie i dyplomatycznie mówiąc ‒ szału nie robi, choć mamy w naszym pięknym polskim języku bardziej adekwatny kolokwializm na takie okoliczności. A powiem nieskromnie, że mam niemałe porównanie, bo w zasadzie całą swoją podróżniczą młodość spędziłam zwiedzając na wyjazdach przeróżne muzea. Owszem, Wyspa Man ma w moim sercu szczególne miejsce, zawsze będą ją z rozrzewnieniem wspominać, ale niekoniecznie będę z czułością uśmiechać się na myśl o House of Manannan. 


Pewnie nie pamiętacie z  poprzednich wpisów, więc Wam przypomnę. Manannan to mitologiczny bóg morza, któremu ponoć wyspa zawdzięcza swoją nazwę. House of Manannan to w tłumaczeniu na język polski Dom Manannana, a nie żadne tam muzeum poświęcone Korze i zespołowi Maanam (żeby była jasność). 

Przestępując więc próg domu tego celtyckiego boga, który lubił spowijać wyspę mgłą, razem z nim przenosimy się do przeszłości, gdzie krok po kroku poznajemy jej bogatą historię: jej celtyckie korzenie, erę skandynawskich najazdów, owocny XIX wiek, kiedy to Peel było prężnym portem rybackim, a nawet poznajemy początki Steam Packet Company, armatora, który do dziś ma monopol na morskie połączenie Wyspy Man z Irlandią. I który, tak na marginesie, ma w swojej flocie katamaran o nazwie Manannan. 



Do najbardziej wyróżniających się eksponatów na pewno należy pełnowymiarowy Odin's Raven, Kruk Odyna ‒ replika łodzi wikingów. Łódź została skonstruowana zgodnie z oryginalnym wikińskim projektem, i przypłynęła tu prosto z Norwegii w 1979 roku w ramach obchodu tysiąclecia istnienia tutejszego parlamentu zwanego Tynwald. 


 

Ponieważ kiedyś już mieliśmy okazję obejrzeć prawdziwy drakkar wikingów podczas zwiedzania pewnego muzeum w Norwegii, ten już nie wywołał u nas większego zachwytu. Raczej wrażenie déjà vu, bo tak naprawdę nie widziałam w tym muzeum nic innowacyjnego. To wszystko już było. 


Ja tam prosta baba ze wsi jestem i się nie znam, ale dla mnie najciekawszy był tutejszy... sklepik i jego "eksponaty". Mają tutaj też fajną kawiarenkę. Z obłędem w oczach buszowałam pomiędzy pamiątkami, wybierając kolejne widokówki (ładne były choć drogie), a także pamiątki dla moich małych Irlandczyków i opiekunki do kotów. Wyszłam stąd obładowana jak rabuś z banku, ale jakże zadowolona. Niekoniecznie jednak mądrzejsza niż przed wejściem! 



 


niedziela, 3 listopada 2019

Grunge Is Not Dead - Kurt Cobain & moje muzyczne reminiscencje



Trochę wierzyć mi się nie chce, że od mojej wizyty w Newbridge upłynął już nieco ponad rok! I że od tamtego czasu nie udało mi się jeszcze opisać tego wyjazdu, mimo że, wierzcie mi, wielokrotnie się do tego zabierałam. Zawsze jednak coś mnie od tego odciągało.

Tyle dni i miesięcy dzieli mnie od tego wydarzenia, a mimo to, kiedy o nim myślę, nadal odczuwam mieszankę uczuć, która mi towarzyszyła tego konkretnego dnia: radość i podekscytowanie dziecka oczekującego na Boże Narodzenie połączone z niecierpliwością i niemożliwością doczekania się momentu przyjazdu. 


Dzień był w istocie dla mnie podniosły, nie mogłam uwierzyć, że już za chwilę stanę oko w oko z jakże osobistymi przedmiotami należącymi do mojego największego idola nastoletnich lat, Kurta Cobaina, wokalisty kultowej Nirvany, na której wychowało się wiele pokoleń przede mną i po mnie.

Jako dziecko słuchałam przeróżnych zespołów, najczęściej oczywiście tych popowych, których muzyka wyjątkowo łatwo wpadała w ucho. Jako że moje dzieciństwo przypadło na lata 90., swoje triumfy święciły wówczas dziewczyny ze Spice Girls i bracia Hansonowie, wśród których Taylor był zdecydowanie moim "crushem". I choć to te zespoły były mi wówczas najbliższe, to jednak moje zamiłowanie do nich umarło śmiercią naturalną i skończyło się na noszeniu t-shirtów z moimi ulubieńcami. 

Jakoś niedługo później, w dużej mierze dzięki mojemu uroczemu koledze z liceum, Maćkowi, i niezastąpionemu kuzynowi, Rafałowi, zaczęłam dryfować w stronę mocniejszych dźwięków. O Spice Girls dawno zapomniałam, zastępując je kontrowersyjnym Ville Valo z H.I.M, który niewtajemniczonym przywodził na myśl co najmniej satanistę - aż dziw, że moja biedna rodzicielka nie wezwała do mnie egzorcysty! - a w dodatku wyśpiewywał "baby, join me in death!", oraz Danielem Johnsem z Silverchair, który pod względem wyglądu przypominał bardziej aniołka, ale duszę miał tylko ciut mniej rogatą od Ville. 

To mniej więcej wtedy aktywowało się u mnie zamiłowanie do rocka, które w dużej mierze zostało do dziś. I co ciekawe, teraz - te kilkanaście lat później - słuchając wyżej wspomnianych zespołów, z całym przekonaniem stwierdzam, że wiele się od tamtego czasu zmieniło, ale nie moje podejście do ich piosenek. I nie mój pokój w rodzinnym domu, który nadal wygląda jak mauzoleum - niemal tak samo, jak wtedy, kiedy spakowałam swoje "skarby" do dużej walizki, rzuciłam na niego ostatni raz okiem, i wyszłam - z czarno-białym plakatem Kurta Cobaina, z kasetami Nirvany, na które tak pieczołowicie ciułałam pieniądze, nie mając wtedy zielonego pojęcia, że w przyszłości dostanę na urodziny kultowy album Nevermind na płycie CD od mojego wybranka i że kasety staną się reliktem przeszłości. Ani też nie marząc, że pewnego dnia będę mieć osobiste rzeczy Kurta na wyciągnięcie ręki. To wydawało się być absurdalna myślą - Cobain już dawno nie żył, kiedy ja przeżywałam swoją "fascynację" nim, wiedziałam zatem, że nie mogę liczyć na żaden koncert, co najwyżej - i to przy bardzo pomyślnych wiatrach - na wizytę w Seattle, w którym mieszkał. 

Życie jednak nie byłoby życiem, tym cudownym darem przynoszącym nam nieoczekiwane niespodzianki, gdyby wszystko zawsze szło po naszej myśli. I tak pewnego dnia, ku mojej nieopisanej radości, dowiedziałam się, że w Museum Of Style Icons w Newbridge, w hrabstwie Kildare, będzie zorganizowana wystawa "Growing Up Kurt Cobain". I już wtedy, w tamtym konkretnym momencie, wiedziałam, że to będzie coś, co po prostu muszę zrobić - choćby to była ostatnia rzecz, jakiej miałabym dokonać przed moją śmiercią. Tym bardziej, że tamtejsze muzeum już dawno miałam w planach [moda jest mi w pewien sposób bliska  i już jako dziecko uwielbiałam oglądać szczuplutkie modelki na wybiegu odziane w ekstrawaganckie stroje], i że słyszałam o nim dużo dobrego.
kremowy, wełniany płaszcz Kim Kardashian od francuskiego domu mody Chloé
I tutaj każdy, kto pamięta charakterystyczny wygląd Kurta Cobaina, pewnie zastanawia się, jak to możliwe, że ktoś taki jak on mógł znaleźć się na wystawie w muzeum ikon stylu. Choć jego nonszalancka aparycja bardziej upodobniała go do lumpa niż fashionisty i modnisia, część jego elementów ubioru przeszła do historii mody jak chociażby jego białe okulary, nieśmiertelne trampki, szary akrylowo-moherowy kardigan, w którym nagrywał "Unplugged" czy pasiasty t-shirt ze "Smells Like Teen Spirit". 


Ponadto, nie każdy wie, że przodkowie Kurta pochodzili z Cork bądź Tyrone [tutaj opinie są sprzeczne], a on sam zapałał miłością do wyspy, kiedy przyjechał tu koncertować. Irlandia go oczarowała, tak jak zresztą wielu z nas. Oszołomiła swoim niepodważalnym urokiem, a jakby tego było mało, jeszcze bardziej zaakcentowała jego wrażliwość. Jak szczerze wyznał Kurt: w czasie całego pobytu tutaj czuł się wzruszony niemal do łez [I feel you, bro...!]. Poczuł też coś jeszcze - że stąd wywodzą się jego korzenie. 


Jego najbliżsi - siostra, matka i córka, na szczęście nie Courtney - doszli więc do wniosku, że wystawa w Newbridge będzie doskonałą okazją do tego, by pokazać światu jego osobiste rzeczy, nigdy wcześniej nieudostępniane publice, a przy okazji odkryć przed nim to zabawne, radosne i słodkie oblicze, którego tak wielu postronnych ludzi zwyczajnie nie znało, bo media przedstawiały nam go jako artystę co najmniej tak mrocznego jak poezja Baudelaire'a i depresyjnego jak obrazy Beksińskiego, a w dodatku z samobójczymi ciągotami. 


O tym, jak rzadko skupiano się na tym, co było w nim  jajcarskiego, dobrego i ujmującego, zauważyłam wiele, wiele lat później, kiedy odkryłam Internet i wywiady z Kurtem. Wtedy nie mogłam nie zgodzić się z tym, co muzyk powiedział któregoś dnia o sobie samym: "I've always been a nice guy", bo patrząc na niego i słuchając tego, co mówi, widziałam właśnie to: fajnego, miłego człowieka. Jednak to zło, mrok, krew, seks i przemoc łatwiej się sprzedają w dziennikarstwie, w którym to "bad news is good news", toteż z lubością przeinaczano jego słowa [słynne: "I hate myself and I want to die"] i robiono z niego kogoś, kim nie do końca był. 

Wystawa pozwoliła mi poznać Kurta od tej mniej znanej strony - skrzętnie ukrytej przed światem, ale też wzruszającej. Zobaczyłam w nim nie tyle "gwiazdora rocka" co przede wszystkim człowieka, który mimo tego, że zasłynął na całym świecie, miał dość przyziemne pragnienia i marzenia. Człowieka, który oprócz talentu muzycznego dysponował też tym rysunkowym, i który jako dziecko uwielbiał Snoopy'ego z "Fistaszków". I robił rozczulające błędy, jakże typowe dla innych, zwykłych dzieci. 
 <3
Zobaczyłam też to, co przede mną widziało już wielu innych fanów - rozbite marzenia, i poczułam żal, że to już koniec, i że niczego więcej już nie będzie. Żadnego nowego singla, wywiadu, płyty. Ten rodzaj żalu, który odczuwa się, kiedy przedwcześnie kończy się życie młodego i utalentowanego człowieka. Człowieka, który - mając zaledwie dwadzieścia parę lat - musiał dźwigać na swoich wątłych barkach ogromny ciężar swojej sławy.


Do muzeum pojechałam oczywiście z uwagi na Cobaina, ale muszę przyznać, że z nieukrywanym zainteresowaniem obejrzałam też inne wystawy poświęcone kreacjom gwiazd. Zadziwiłam przy sukni księżnej Diany [nie wiedziałam, że była taka wysoka!], westchnęłam przy imponującej kolekcji "małych czarnych" i talii osy Audrey Hepburn, a na koniec zaś spoczęłam przy jednym ze stolików w ciekawie udekorowanej kawiarence, by napić się kawy i skosztować kuszącego ciasta, które jednak zdecydowanie lepiej wyglądało, niż smakowało. 



Samo miejsce zaś jak najbardziej polecam. Muzeum co prawda już jakiś czas temu przestało być darmowe, ale mimo wszystko, nigdy nie żałowałam pieniędzy wydanych w tym miejscu, mimo że plasuje się ono raczej po stronie tych "małych i skromnych" niż "wielkich i obszernych", w których z łatwością można się zgubić niczym w labiryncie Minotaura. 




Dodge Dart z 1965 roku - ostatni samochód Kurta. Poprzedni, marki Lexus, oddał zaledwie po paru dniach od kupna, bo uznał, że jest zbyt szpanerski


wtorek, 14 listopada 2017

Lekcja historii w Westport House


Sama ­­­­­­nie wiem, czy o decyzji o wyjeździe do Westport przesądziła moja ciekawość, roztropność, czy też może zwykłe skąpstwo, aczkolwiek przychylam się do dwóch pierwszych opcji, bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby świadomie uchodzić za skąpego?



Data moich darmowych wejściówek do Westport House dobiegała końca i jasnym było, że jeśli nie wykorzystam ich w tę uroczo deszczową, chłodną i pochmurną niedzielę, to tym bardziej nie uda mi się tego zrobić w dzień powszedni, bo wyjazd do pięknego Westport to nie truchcik do warzywniaka za rogiem. Zatem im dłużej o tym myślałam, im bardziej przyglądałam się kroplom deszczu rozbijającym się o okienne szyby, tym bardziej moja oszczędna natura dochodziła do głosu: "Po co czekać na piękną pogodę i bulić kilkanaście euro za zwiedzanie, skoro możesz mieć to tu i teraz. Dziś! Deszcz? No cóż, nie wyglądasz, moja droga, na starożytny papirus [choć te zmarchy koło oczu mówią co innego!] ani nawet na jajko Fabergé [choć Twoja sylwetka do złudzenia je przypomina!], bierz zatem tyłek w troki i jedź! NO JEDŹ!!!"



Okrucieństwo i siła argumentów mojej własnej natury poraziły mnie niczym prąd z zerwanej linii wysokiego napięcia. Z takimi faktami się nie dyskutuje. Wobec takich argumentów wsiada się do auta i jedzie. Na oślep. Byleby jak najdalej. Byleby tylko uciszyć tę okrutną jędzę.



Ponoć większość czytelników lubi happy-endy. Mogłabym zatem napisać Wam tutaj, że jak tylko wyszliśmy z domu, nieboskłon rozjaśnił najpiękniejszy odcień indygo, zza pobliskiego krzaka wybiegła szczęśliwa para jednorożców, a do samego Westport eskortowała nas chmara koliberków, ale i tak wiem, że nie nabrałby się na to nawet mój kot.



Prawda, jak zwykle, jest zwyczajna i mało atrakcyjna. Na miejscu byliśmy na pięć minut przed południem, a przez całą drogę miałam okazję podziwiać pięćdziesiąt odcieni szarości mijanego krajobrazu. Zaś po opuszczeniu suchego wnętrza auta i zmoczeniu nogawek w długiej i mokrej trawie, miałam ochotę czym prędzej wrócić do niego, natychmiast zwinąć się w kłębek i pozwolić mojej ulubionej muzyce utulić mnie w żalu. Zebrałam się jednak na odwagę i poszłam stawić czoło niedogodnościom pogodowym.



Westport House to nie jest Chatka Puchatka. To georgiański kolos z XVIII wieku, który może imponuje swoimi rozmiarami i zawartością, ale na pewno nie tchnie ciepłem. A przynajmniej nie w chłodne i dżdżyste dni. Nawet teraz, na wspomnienie o nim, wzdrygam się jak na widok flaczków, przy czym - niechętnie to stwierdzam - w tym przypadku to chyba nawet flaczki są lepsze, bo przynajmniej ciepłe.



Urocza blond recepcjonistka przywitała nas jednak tak ciepło, że temperatura mojego ciała momentalnie wzrosła co najmniej o jeden stopień, a mimo to na widok ognia trzaskającego w kominku miałam ochotę zaryzykować życie i wymontować z naszego auta siedzenie, by wygodnie ustawić je koło kominka i przesiedzieć tam do zamknięcia obiektu. Mój zacny plan zniweczyło jednak nieznośne parcie na pęcherz, udałam się więc ruchem jednostajnym przyspieszonym w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Ledwo zaś zamknęłam drzwi i zdjęłam z szyi to koło młyńskie w postaci aparatu, osłupiałam, bo mój wzrok spoczął na akwarelach, którymi udekorowane były ściany. W zasadzie to nie wiem, dlaczego tak mnie to wtedy zaskoczyło. Przecież toaleta to idealne miejsce, by podziwiać obrazy. To przecież tam się skupiamy! Korciło mnie, Boże jak mnie korciło, by zakrzyknąć do Połówka: "Marian, tu jest jakby luksusowo!". Mówiłam przecież, że Westport House to nie Chatka Puchatka?



Pani z recepcji poinformowała nas, że do obejrzenia udostępniono jakieś trzydzieści pokojów, ale kiedy już obeszłam wszystkie te, które znajdowały się na parterze, żaden z nich - mimo że ciekawe,  bo np. zawierające interesujący parkiet, imponujący księgozbiór, czy nietypowy sufit, na którym wymalowane było... niebo - nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak okazała klatka schodowa wykonana z sycylijskiego marmuru przez najprawdziwszych Włochów, oraz znajdujący się na niej posąg Witającego Anioła.




To ciepłe, różowawe światło, biel tych schodów, ten stoicki anioł i ten piękny żyrandol, niczym żywcem wyjęty z "Upiora w operze" to dla mnie bezsprzecznie najładniejszy zakątek tej rezydencji. Anioł, okrutnie przechrzczony przez Połówka na "Jednorożca" z powodu wyrastającego mu na środku głowy "rogu" jest autorstwa dziewiętnastowiecznego rzeźbiarza, C.F. Fullera. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny wracał z wyjazdu, witał się z aniołem, podając mu rękę. Taką oto tradycję stworzyła sobie rodzina Brownów, arystokratów i filantropów, mieszkająca w okazałym Westport House od stuleci, a dokładniej mówiąc od 1730 roku.



Nie od razu Rzym zbudowano, i nie od razu powstał też Westport House. To, co widzimy obecnie jest wynikiem działań trzech międzynarodowych głów: niemieckiego architekta, Richarda Castle'a [aka Cassels], który rozpoczął budowę rezydencji,  Irlandczyka, Thomasa Ivory'ego, oraz Anglika, Jamesa Wyatta, który doprowadził do zakończenia budowy 50 lat później. To również on  stworzył w 1780 roku urbanistyczny projekt Westport, które zachwyca mnie za każdym razem, kiedy tam jestem.



Oprócz posągu powitalnego anioła natrafimy tu także na monumenty poświęcone irlandzkiej królowej piratów, Grace O'Malley, siejącej postrach na morzach w XVI wieku. Grace była protoplastką rodu Brownów, co by miało sens i tłumaczyło tę waleczność, butę i odwagę płynącą w żyłach rodu. A tej z pewności nie można odmówić chociażby Jeremy'emu Altamontowi, jedenastemu markizowi Sligo. Wspominam o nim, bo spokojnie można powiedzieć, że to właśnie on umieścił Westport House na turystycznej mapie Irlandii. W 1960 roku dokonał śmiałego kroku, udostępniając swoją rodzimą rezydencję zwiedzającym. W ówczesnym okresie było to nie tylko dość nietypowe działanie, ale przede wszystkim bardzo ryzykowne dla samego Jeremy'ego. Jego doradcy sugerowali mu jedno: uciekaj od tego domu, jak najdalej potrafisz. Znajomi wtórowali:  sprzedaj dom, zgarnij kasę, rozsądnie ją zainwestuj, prowadź łatwe życie.



Jeremy nie chciał jednak iść łatwą drogą. Nie miał serca do wyburzenia swojego rodzinnego domu. Twierdził, że żadne pieniądze, ani żadni architekci nie są w stanie zbudować drugiej takiej rezydencji. Nade wszystko był wizjonerem, wierzył w ogromny potencjał turystyczny Irlandii, miał niesamowitą determinację, przedsiębiorczość i pasję do marketingu. Miał niewiele ponad 20 lat, a już wtedy wiedział, że musi być niesłychanie elastyczny i otwarty na nowinki rynkowe. Bez tego nie miał co liczyć na sukces. Dlatego przyświecała mu idea jak najszybszego dostosowywania się do zmieniających się trendów i wychodzenia naprzeciwko turystycznym potrzebom. Mawiał: "We must move with times and adapt to changing trends as fast as we can spot them".



I robił to za każdym razem, kiedy musiał. Był jak magik. Chcesz króliczka z kapelusza? Hey presto, pstryk, i już! Proszę! Oto twój królik. Tak działał. Kiedy zatem zauważył, że w latach 70. pojawiło się zapotrzebowanie na wczasy z własnym wyżywieniem, dał ludziom to, czego chcieli. Ich króliczka w postaci apartamentów i chatek, które mogli sobie wynająć na terenie jego posiadłości. Stworzył pole namiotowe, udostępnił nawet "cygańskie" wozy ciągnięte przez konie dla wszystkich tych, którzy od zaczepienia się w jednym punkcie woleli swobodne przemieszczanie się po pięknej wyspie.



Również w latach 70. nawiązał współpracę z Fossett's Circus, bo wyczuł niszę na rynku. Na terenie całego kraju ZOO było tylko w Dublinie. No i u niego "w ogródku". Małpy, lwy, foki, lamy, szopy pracze, kangury rdzawoszyje... Nawet miejsce na słonia się znalazło. Z kolei w latach 80. wprowadził szereg atrakcji dla najmłodszych. To one były tym ziarnem, z których wyrósł obecny Pirate Adventure Park, w którym dzieci mają do dyspozycji m.in. galeon piracki, zjeżdżalnię wodną, kolejkę, dmuchane zamki, czy ogromne łabędzie-rowerki wodne.



Posiadłość jest ogromnie komercyjna i to widać niemal na każdym kroku. Oprócz, standardowych dla takich rezydencji, księgozbiorów, galerii portretów rodzinnych, sreber stołowych, kolekcji wyrobów ze szkła i antyków [pewne mahoniowe drzwi przywędrowały tu aż z jamajskich plantacji trzciny cukrowej należących do członków rodu] są tu także mniej i bardziej tandetne rekwizyty. Są krzywe zwierciadła, które przysporzyły nam sporej dawki śmiechu z powodu naszych zdeformowanych sylwetek, jest ciekawa piwniczka na wino, kolekcja figur woskowych przedstawiająca znane osobistości powiązane z zachodem Irlandii, są też lochy, będące ponoć oryginalną częścią dawnego zamku Grace. Powiem tylko tyle, że gdyby w tych lochach płynęła rzeka Piedra, usiadłabym nad nią i zapłakała.



Jedna z końcowych sal na naszej trasie zwiedzania poświęcona była ostatnim pięćdziesięciu latom rodziny Brown. I to chyba tu najbardziej do mnie dotarło, dlaczego Jeremy tak zacięcie walczył o swój rodzinny dom. Westport House to nie tylko kolejne "muzeum" pełne "przypadkowych" obiektów. Jak na przykład te dwie wielkie metalowe "donice" na tarasie. Może nie są najpiękniejsze, ale dwa wieki temu z pewnością uratowały życie niejednemu głodującemu, kiedy to klęska głodu dziesiątkowała ludność Irlandii. Brownowie nie pozostali obojętni na krzywdę biedaków. W tych dwóch wielkich pojemnikach zawsze znalazła się zupa bądź też owsianka dla głodujących.  Westport House to skarbnica historii, a dla samego zainteresowanego - skarbnica wspomnień. A te, jak wiemy, są bezcenne.



Myślę, że królowa piratów byłaby z niego dumna. Nie tylko dlatego, że walczył w zasadzie do upadłego, próbując ocalić swoją rodzinną rezydencję, ale także z powodu spłodzenia pięciu córek. Kiedy patrzy się na rodzinne zdjęcie zrobione w 2007 roku, nie trudno jest zauważyć, że w rodzinie Jeremy'ego dominują silne kobiece geny. Pięć córek, dziewięcioro wnucząt i tylko dwóch męskich potomków.



Wszystko ma jednak swój kres. Dlatego też na początku tego roku Westport House został wystawiony na sprzedaż. Pięcioletnia walka córek Jeremy'ego o zachowanie domu w swoich rękach została przegrana, a rodzinna tradycja przerwana. Sam senior już tego jednak nie doczekał. Zmarł w 2014 roku, zanim dom przeszedł w ręce rodziny Hughes, lokalnych biznesmenów.



Nawet jeśli sama rezydencja nie wydaje się Wam być godna zwiedzania, to spieszę zapewnić Was, że i tak warto tu przyjechać. Westport ze swoim ośmiokątnym rynkiem i promenadami obsadzonymi drzewami sam w sobie jest uroczy. Poza tym stąd już tylko rzut beretem do "świętej góry" Irlandii, do wyspy Achill, do pięknych plaż, do wspaniałej zatoki Clew, w której jeśli wierzyć mitologii, znajduje się aż 365 wysepek. Po jednej na każdy dzień roku. I nieważne, że prawdopodobnie jest ich tylko około 117. Widok rozpościerający się na zatokę jest czymś, co warto zobaczyć na własne oczy. Uroda tego miejsca nie jest mitem. Niech świadczy o tym choćby fakt, że jedną z tych wysepek kupił w latach 60. sam... John Lennon, by służyła jemu i Yoko za ich prywatną oazę. Pech chciał, że Lennon nie dożył momentu wybudowania domu na swojej "Beatle Island", ale to już raczej opowieść na inny raz...