Trochę
wierzyć mi się nie chce, że od mojej wizyty w Newbridge upłynął już nieco ponad
rok! I że od tamtego czasu nie udało mi się jeszcze opisać tego wyjazdu, mimo
że, wierzcie mi, wielokrotnie się do tego zabierałam. Zawsze jednak coś mnie od
tego odciągało.
Tyle
dni i miesięcy dzieli mnie od tego wydarzenia, a mimo to, kiedy o nim myślę, nadal
odczuwam mieszankę uczuć, która mi towarzyszyła tego konkretnego dnia: radość i
podekscytowanie dziecka oczekującego na Boże Narodzenie połączone z niecierpliwością
i niemożliwością doczekania się momentu przyjazdu.
Dzień
był w istocie dla mnie podniosły, nie mogłam uwierzyć, że już za chwilę stanę
oko w oko z jakże osobistymi przedmiotami należącymi do mojego największego
idola nastoletnich lat, Kurta Cobaina, wokalisty kultowej Nirvany, na której
wychowało się wiele pokoleń przede mną i po mnie.
Jako
dziecko słuchałam przeróżnych zespołów, najczęściej oczywiście tych popowych,
których muzyka wyjątkowo łatwo wpadała w ucho. Jako że moje dzieciństwo
przypadło na lata 90., swoje triumfy święciły wówczas dziewczyny ze Spice Girls
i bracia Hansonowie, wśród których Taylor był zdecydowanie moim
"crushem". I choć to te zespoły były mi wówczas najbliższe, to jednak
moje zamiłowanie do nich umarło śmiercią naturalną i skończyło się na noszeniu
t-shirtów z moimi ulubieńcami.
Jakoś
niedługo później, w dużej mierze dzięki mojemu uroczemu koledze z liceum,
Maćkowi, i niezastąpionemu kuzynowi, Rafałowi, zaczęłam dryfować w stronę
mocniejszych dźwięków. O Spice Girls dawno zapomniałam, zastępując je
kontrowersyjnym Ville Valo z H.I.M, który niewtajemniczonym przywodził na myśl
co najmniej satanistę - aż dziw, że moja biedna rodzicielka nie wezwała do mnie
egzorcysty! - a w dodatku wyśpiewywał "baby, join me in death!", oraz
Danielem Johnsem z Silverchair, który pod względem wyglądu przypominał bardziej
aniołka, ale duszę miał tylko ciut mniej rogatą od Ville.
To
mniej więcej wtedy aktywowało się u mnie zamiłowanie do rocka, które w dużej
mierze zostało do dziś. I co ciekawe, teraz - te kilkanaście lat później -
słuchając wyżej wspomnianych zespołów, z całym przekonaniem stwierdzam, że
wiele się od tamtego czasu zmieniło, ale nie moje podejście do ich piosenek. I
nie mój pokój w rodzinnym domu, który nadal wygląda jak mauzoleum - niemal tak
samo, jak wtedy, kiedy spakowałam swoje "skarby" do dużej walizki,
rzuciłam na niego ostatni raz okiem, i wyszłam - z czarno-białym plakatem Kurta
Cobaina, z kasetami Nirvany, na które tak pieczołowicie ciułałam pieniądze, nie
mając wtedy zielonego pojęcia, że w przyszłości dostanę na urodziny kultowy
album Nevermind na płycie CD od mojego wybranka i że kasety staną się reliktem
przeszłości. Ani też nie marząc, że pewnego dnia będę mieć osobiste rzeczy
Kurta na wyciągnięcie ręki. To wydawało się być absurdalna myślą - Cobain już
dawno nie żył, kiedy ja przeżywałam swoją "fascynację" nim,
wiedziałam zatem, że nie mogę liczyć na żaden koncert, co najwyżej - i to przy
bardzo pomyślnych wiatrach - na wizytę w Seattle, w którym mieszkał.
Życie
jednak nie byłoby życiem, tym cudownym darem przynoszącym nam nieoczekiwane
niespodzianki, gdyby wszystko zawsze szło po naszej myśli. I tak pewnego dnia,
ku mojej nieopisanej radości, dowiedziałam się, że w Museum Of Style Icons w
Newbridge, w hrabstwie Kildare, będzie zorganizowana wystawa "Growing Up
Kurt Cobain". I już wtedy, w tamtym konkretnym momencie, wiedziałam, że to
będzie coś, co po prostu muszę zrobić - choćby to była ostatnia rzecz, jakiej
miałabym dokonać przed moją śmiercią. Tym bardziej, że tamtejsze muzeum już
dawno miałam w planach [moda jest mi w pewien sposób bliska i już jako dziecko uwielbiałam oglądać
szczuplutkie modelki na wybiegu odziane w ekstrawaganckie stroje], i że
słyszałam o nim dużo dobrego.
kremowy, wełniany płaszcz Kim Kardashian od francuskiego domu mody Chloé
I
tutaj każdy, kto pamięta charakterystyczny wygląd Kurta Cobaina, pewnie
zastanawia się, jak to możliwe, że ktoś taki jak on mógł znaleźć się na
wystawie w muzeum ikon stylu. Choć jego nonszalancka aparycja bardziej
upodobniała go do lumpa niż fashionisty
i modnisia, część jego elementów ubioru przeszła do historii mody jak chociażby
jego białe okulary, nieśmiertelne trampki, szary akrylowo-moherowy kardigan, w
którym nagrywał "Unplugged" czy pasiasty t-shirt ze "Smells Like
Teen Spirit".
Ponadto,
nie każdy wie, że przodkowie Kurta pochodzili z Cork bądź Tyrone [tutaj opinie
są sprzeczne], a on sam zapałał miłością do wyspy, kiedy przyjechał tu
koncertować. Irlandia go oczarowała, tak jak zresztą wielu z nas. Oszołomiła
swoim niepodważalnym urokiem, a jakby tego było mało, jeszcze bardziej zaakcentowała
jego wrażliwość. Jak szczerze wyznał Kurt: w czasie całego pobytu tutaj czuł
się wzruszony niemal do łez [I feel you, bro...!]. Poczuł też coś jeszcze - że
stąd wywodzą się jego korzenie.
Jego
najbliżsi - siostra, matka i córka, na szczęście nie Courtney - doszli więc do
wniosku, że wystawa w Newbridge będzie doskonałą okazją do tego, by pokazać
światu jego osobiste rzeczy, nigdy wcześniej nieudostępniane publice, a przy
okazji odkryć przed nim to zabawne, radosne i słodkie oblicze, którego tak
wielu postronnych ludzi zwyczajnie nie znało, bo media przedstawiały nam go
jako artystę co najmniej tak mrocznego jak poezja Baudelaire'a i depresyjnego
jak obrazy Beksińskiego, a w dodatku z samobójczymi ciągotami.
O
tym, jak rzadko skupiano się na tym, co było w nim jajcarskiego, dobrego i ujmującego,
zauważyłam wiele, wiele lat później, kiedy odkryłam Internet i wywiady z
Kurtem. Wtedy nie mogłam nie zgodzić się z tym, co muzyk powiedział któregoś
dnia o sobie samym: "I've always been a nice guy", bo patrząc na
niego i słuchając tego, co mówi, widziałam właśnie to: fajnego, miłego
człowieka. Jednak to zło, mrok, krew, seks i przemoc łatwiej się sprzedają w
dziennikarstwie, w którym to "bad news is good news", toteż z
lubością przeinaczano jego słowa [słynne: "I hate myself and I want to
die"] i robiono z niego kogoś, kim nie do końca był.
Wystawa
pozwoliła mi poznać Kurta od tej mniej znanej strony - skrzętnie ukrytej przed
światem, ale też wzruszającej. Zobaczyłam w nim nie tyle "gwiazdora rocka"
co przede wszystkim człowieka, który mimo tego, że zasłynął na całym świecie,
miał dość przyziemne pragnienia i marzenia. Człowieka, który oprócz talentu
muzycznego dysponował też tym rysunkowym, i który jako dziecko uwielbiał
Snoopy'ego z "Fistaszków". I robił rozczulające błędy, jakże typowe
dla innych, zwykłych dzieci.
<3
Zobaczyłam też to, co przede mną widziało już
wielu innych fanów - rozbite marzenia, i poczułam żal, że to już koniec, i że
niczego więcej już nie będzie. Żadnego nowego singla, wywiadu, płyty. Ten
rodzaj żalu, który odczuwa się, kiedy przedwcześnie kończy się życie młodego i
utalentowanego człowieka. Człowieka, który - mając zaledwie dwadzieścia parę lat -
musiał dźwigać na swoich wątłych barkach ogromny ciężar swojej sławy.
Do
muzeum pojechałam oczywiście z uwagi na Cobaina, ale muszę przyznać, że z
nieukrywanym zainteresowaniem obejrzałam też inne wystawy poświęcone kreacjom
gwiazd. Zadziwiłam przy sukni księżnej Diany [nie wiedziałam, że była taka
wysoka!], westchnęłam przy imponującej kolekcji "małych czarnych" i
talii osy Audrey Hepburn, a na koniec zaś spoczęłam przy jednym ze stolików w
ciekawie udekorowanej kawiarence, by napić się kawy i skosztować kuszącego
ciasta, które jednak zdecydowanie lepiej wyglądało, niż smakowało.
Samo
miejsce zaś jak najbardziej polecam. Muzeum co prawda już jakiś czas temu
przestało być darmowe, ale mimo wszystko, nigdy nie żałowałam pieniędzy
wydanych w tym miejscu, mimo że plasuje się ono raczej po stronie tych
"małych i skromnych" niż "wielkich i obszernych", w których
z łatwością można się zgubić niczym w labiryncie Minotaura.
Dodge Dart z 1965 roku - ostatni samochód Kurta. Poprzedni, marki Lexus, oddał zaledwie po paru dniach od kupna, bo uznał, że jest zbyt szpanerski