niedziela, 23 kwietnia 2023

Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc? (latarnia Fanad)

(zdjęcie z sieci)

Jednym z najbardziej popularnych wyobrażeń na temat latarni morskich jest to, że są one dość samotnymi miejscami. Miejscami, gdzie diabeł mówi dobranoc. 


Zapewne niegdyś tak było. Zanim nasz świat skurczył się do rozmiarów małej globalnej wioski, zanim podróże przestały być domeną uprzywilejowanych. Dziś jednak takie wyobrażenia noszą znamiona anachronizmu - mają mniej więcej tyle wspólnego z prawdą co kolorowe jednorożce z rzeczywistością.  


Na przylądku, gdzie stoi latarnia Fanad - z powodzeniem działająca tu od 1817 roku - znajdują się trzy domki do wynajęcia. Dwa z nich - Inishtrahull View i Tory View - są dość sporych rozmiarów, jak na ówczesne standardy, i mogą pomieścić czworo gości. 


To właśnie w nich przez długie lata rezydowali latarnicy ze swoimi rodzinami. W dość surowych warunkach, bez specjalnych wygód. Wszyscy mieli w życiu pod górkę. Dzieci z latarni chodziły do szkoły oddalonej o jakieś 2,5 km. Dzień w dzień, właśnie pod tę wspomnianą górkę. Chodziły w dosłownym znaczeniu. Nikt ich do niej nie zawoził komfortowymi samochodami. 



Jeszcze w 1978 roku można było tu spotkać najprawdziwszego latarnika, Jacka Connelly'ego, doglądającego latarni Fanad, mimo że trzy lata wcześniej ją zelektryfikowano, a zawód latarnika zaczął powoli wymierać. Pięć lat później Jack przeszedł już na emeryturę. 


Jest tu też trzeci domek, zwany Dunree View, najmniejszy, bo zaledwie dwuosobowy, w którym w zimie zamieszkiwał trzeci latarnik. Był to zazwyczaj żółtodziób, zapasowy asystent, który dopiero przyuczał się do zawodu, a jego obecność była podyktowana chorobą albo wzięciem urlopu przez któregoś ze stałych latarników - starych wyjadaczy. 


Przy rezerwacji noclegu przeważnie nie ma się zbyt dużego pola manewru, no chyba, że robi się to z ogromnym wyprzedzeniem. Domki latarnika cieszą się bowiem sporym zainteresowaniem i schodzą jak świeże bułeczki. Nie miałam więc zbyt dużego dylematu, kiedy robiłam rezerwację - ten najmniejszy, na którego miałam największą chrapkę, był wolny, a do tego najtańszy - nie było nad czym dywagować. Trzeba było szybko działać. 


Już podczas pierwszego dnia pobytu zrozumiałam, że to, co początkowo wydawało mi się jednym z jego największych atutów, czyli prywatne zejście do samego oceanu, okazało się być jego wadą.  

Żeby dojść do tarasu, trzeba było przejść przed naszym domkiem

Dla pełni obrazu wypadałoby tu dodać, że latarnia Fanad jest latarnią otwartą dla zwiedzających, w pełni funkcjonującą. W godzinach otwarcia z powodzeniem można tutaj odbyć zwiedzanie z przewodnikiem i dostać się na jej szczyt za pomocą kilkudziesięciu spiralnych granitowych schodów. Oczywiście po uprzednim nabyciu biletu, bo w Irlandii tylko deszcz jest za darmo, za wszystko inne trzeba płacić. 


W teorii wszystko zawsze wygląda pięknie, nie inaczej było tym razem. Po godzinach cały kompleks latarniany pozostaje zamknięty, a goście mający rezerwację noclegu, dostają się na jej teren przez zautomatyzowaną bramę wjazdową. Wciskasz odpowiedni guzik na zdalnym pilocie, a brama otwiera się przed Tobą niczym wrota Sezamu. A im bardziej się uchyla, tym bardziej ekscytacja rośnie. 


Cieszyłam się więc na myśl o prywatnym tarasie obmywanym chłodnymi wodami  oceanu, do którego prowadziły kamienne i strome schodki. Miałam tam sobie siedzieć, gdyby już znudziło mi się przebywanie w czterech ścianach. 

 

Nie przewidziałam tylko jednego - nieproszonych gości, którzy tylko sobie wiadomym sposobem przedostawali się na teren latarni, kiedy teoretycznie była już zamknięta dla niepowołanych osób, i "naszym", nie takim znowu prywatnym przejściem, szli, taszcząc wędkarski ekwipunek, na skalną półkę u podnóża skały, na której wzniesiono domki i samą latarnię. Tuż przed naszymi nosami.


Początkowo obserwowałam te pielgrzymki z przerażeniem w oczach: "więcej ich matka nie miała?!" Niestety w tamtym momencie szlag spektakularnie trafił moje plany spania przy otwartym oknie (ścieżka wiodła obok niego), bo wiedziałam już, że nie można liczyć na prywatność. Dość szybko jednak przeszłam nad tym do porządku dziennego, a nieproszonych gości traktowałam jako ciekawe studium ludzkiej natury i obiekt badawczy. 

Po przeciwnej stronie naszego "prywatnego" tarasu też byli wędkarze, bo... czemu nie?

Zaiste, ciekawy był to widok dla człowieka, który lubi zagłębiać tajniki ludzkiej psychiki. Intruzi dzielili się bowiem na trzy grupy. 


Pierwsi wykazywali się iście dziecięcą logiką - jeśli ja udam, że nie widzę ciebie, to ty mnie też nie zobaczysz (kto się kiedykolwiek bawił z dzieckiem w chowanego, ten wie). Doprawdy rozbrajające. 


Przechodzili więc tuż przed naszymi nosami, udając, że nas tam nie ma, i twardo trzymając wzrok tuż przed sobą. Mocno skupieni na własnym czubku nosa, zapewne telepatycznie komunikujący się ze swoimi kompanami (pamiętajcie, dopóki wy ich nie widzicie, oni nie widzą was!) Ani be, ani me, ani kukuryku - jakby zaśpiewał Bogdan Smoleń. 


Druga grupa wykazywała wyższy stopień rozwoju ewolucyjnego, bo napotykając inne formy życia (nas), uznawała naszą - jakby nie było prawowitą - obecność, i witała się jak Bozia nakazała. Szybkie, zdawkowe "Hi", bardziej rozbudowane "Cześć, jak się macie?" i inne takie w lokalnym narzeczu. 


Trzecia grupa - tak zwane "dobre chłopaki" - była najbardziej cywilizowana. Już nie tylko witali się z nami serdecznie, ale wręcz kłaniali w pas, przepraszali i obiecywali, że nie będą zbyt długo. Szóstka za maniery, trójka za kiepskie wykonanie, jako że dwie godziny później nadal łowili ryby.


A tych w wodach Lough Swilly nie brakuje, w przeciwieństwie do naszej polskiej Odry. Tez zbiornik wodny stanowi bowiem mokry (i to dosłownie!) sen każdego wędkarza. Co kto lubi, co kto woli: mintaje, dorsze, płaszczki, molwy, kurki czerwone, witlinki, makrele... Prawdziwy róg Amaltei. Do wyboru, do koloru. 


Niektórzy wychodzą z założenia, że jak łowić ryby to tylko na mokro, nie zaś o suchym pysku ;) Wtedy ponoć nie biorą. Takie przekonanie wydawała się mieć para wstawionych irlandzkich amatorów wędkarstwa, wracająca z połowów.  Machali przyjaźnie, zagadywali, dopytywali o kraj pochodzenia, a po usłyszeniu odpowiedzi (Polska), chwalili swoim pobytem w Krakowie, zachwalali tanie jedzenie i trunki. A nawet zademonstrowali nietuzinkową znajomość polskiego: "polisz mi fiuta". 


W czasie swojego kilkunastoletniego życia na wyspie słyszałam już różne, mniej lub bardziej udane, próby polszczyzny - zazwyczaj "dzen dobry" i "dzenkuje".Coś takiego usłyszałam jednak po raz pierwszy. A gdyby komuś z Was przeszło teraz przez myśl, że ktoś zrobił im niewybredny żart i wmówił, że Polacy tak właśnie się ze sobą witają, to zapewniam Was, że ci irlandzcy młodzieńcy doskonale wiedzieli, co znaczy to zdanie. Muszę przyznać, że ci byli moimi ulubionymi "obiektami badań" - otwarci, przyjacielscy i jeszcze proponowali wspólny wypad na piffko do pobliskiego pubu. No jak ich nie lubić?! Kwintesencja irlandzkości! 


Ten dzień szybko rozwiał moje mylne wyobrażenia o tym miejscu. Nie do końca znalazłam tu ciszę, na której mi zależało, bo ktoś z pozostałych gości uruchamiał kilkukrotnie alarm przeciwpożarowy, przez co wybrzmiewał on we wszystkich domkach, jako że są one ze sobą sprzężone, ale i tak było fajnie. 


Ten pobyt daleki był jednak od przebywaniu na odludziu, w którym inny człowiek jest tak rzadkim widokiem jak Eskimos w dżungli. Wtedy jednak ja sama byłam jeszcze latarnianym żółtodziobem i nie wiedziałam, że miejsca takie jak to ZAWSZE przyciągają do siebie intruzów niczym światło ćmy. Żadne zakazy nie są w stanie ich powstrzymać.