Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 października 2023

Pobyt w najbardziej odosobnionym hotelu Irlandii - mieszczuchy dostają lekcję życia na wyspie Tory



Ostatnie chwile w latarni Fanad były rozprawianiem się z zawartością lodówki. Jako że przez minione dni nie zużyliśmy całego przywiezionego prowiantu, nasze śniadanie polegało na dojadaniu resztek, których nie chcieliśmy wieźć ze sobą na wyspę Tory, będącą naszym następnym punktem urlopowego programu.


Jako że w latarni nie było żadnego kociego ani psiego rezydenta, chcąc nie chcąc, w plecaku wylądował niezbędnik każdego Polaka-cebulaka, czyli zapas kiełbasy, z którą Połówek nie zdążył jeszcze się rozprawić. Ewidentnie przeliczył swoje możliwości - ja byłam wówczas świeżo upieczoną i dumną wegetarianką, zatem na moją pomoc nie mógł liczyć. 


Dlaczego o tym wspominam? Bo ta kiełbasa będzie mieć kluczowe znaczenie, o czym niedługo przeczytacie. 


Na Tory, najbardziej odległą wyspę Irlandii, leżącą kilkanaście kilometrów od brzegu Donegalu, można dostać się promem z miejscowości Magheroarty. Jeśli jesteś dorosłym mieszkańcem wyspy zapłacisz 10€, jeśli obcym - "jedynie" 28€ za bilet w dwie strony. 


Tu warto dodać, że port w Magheroarty jest portem pływowym, co oznacza, że czasami rejsy mogą zostać niespodziewanie odwołane. Warto tego pilnować, ale nawet jeśli się zagapicie i zapomnicie, a łódź nie wypłynie, możecie miło spędzić czas na tamtejszej plaży, podziwiając Tory z daleka. 


To zdecydowanie jedna z najładniejszych irlandzkich plaż - tony i kilometry złocistego piasku, choć i tu trzeba mieć się na baczności w czasie pływania ze względu na prądy strugowe. Ratownika nie ma, więc każdy pływa na własną odpowiedzialność. 




Statek jest promem przeznaczonym wyłącznie dla pieszych pasażerów, nie można zabrać na jego pokład samochodu. Zresztą, Tory jest tak kompaktową wyspą, że nie jest on do niczego potrzebny. Cały jej urok polega na tym, że można ją obejść w ciągu jednego dnia, a w te najbardziej malownicze zakątki i tak byście nie dotarli żadnym autem. 


Szczęście dopisywało nam podwójnie, bo choć dno zatoki było w dużej mierze odsłonięte, to jednak było wystarczająco dużo wody, by łódź mogła płynąć. A jakby tego było mało, od samego rana towarzyszyło nam intensywne słońce. 


Pasażerów było całkiem sporo, zdecydowanie więcej niż miejsc siedzących, więc jeśli komuś szczególnie zależy na tym, by siedzieć w czasie rejsu, który w naszym przypadku trwał godzinę bez trzech minut, to powinien zjawić się odpowiednio wcześnie.


Mnie akurat to nie przeszkadzało, bo ja na każdej łodzi zawsze zachowuję się jak nawiedzona - jakbym widziała morze po raz pierwszy w życiu. Nie wiedział tego jednak siedzący za mną dżentelmen, który zaproponował mi, abym sobie usiadła (na jego miejscu, nie na jego kolanach), co było oczywiście bardzo miłe, ale odmówiłam mu, argumentując, że wolę jednak stać niż siedzieć (że nie wspomnę, o ile łatwiej robi się wtedy zdjęcia). Ostatecznie sam uznał wyższość stania nad siedzeniem, bo chwilę później dołączył do mnie i innych stojących, stwierdzając, że już się wystarczająco wysiedział w samochodzie. I w ten oto sposób, opierając się o reling, spędziliśmy resztę tej przyjemnej przeprawy. 


Godzinę później, o 12;30, już byliśmy na wyspie i zmierzaliśmy do hotelu, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. I tu po raz pierwszy spotkało nas małe rozczarowanie - pokój, który według Bookingu miał być gotowy już od 12:00, nie był. Dowiedzieliśmy się za to, że za jakieś pół godziny może być do naszej dyspozycji. Dzielnie przyjęliśmy to na klatę, to w końcu tylko 30 minut, i udaliśmy się do zachęcająco wyglądających "separatorów covidowych" umieszczonych przed hotelem, gdzie zamówiliśmy kawę i ciacho, aby umilić sobie to półgodzinne oczekiwanie na pokój. 



Powiadam Wam, że był to świetny pomysł, bo zarówno kawa jak i ciasto były wyborne, przez co jeszcze bardziej pozytywnie wpłynęły na nasze samopoczucie. Po posiłku, z którym wcale się nie spieszyliśmy, ponownie usłyszeliśmy te same słowa: pokój jeszcze niegotowy, a do tego zapewnienie, że pokojówka zajmie się nim w pierwszej kolejności - mimo że nie robiliśmy problemu z tego powodu. Nawet gdybyśmy chcieli, to i tak byliśmy zbyt rozleniwieni tą anielską przekąską. 


Dłuższe siedzenie przed hotelem nie miało jednak większego sensu, zaczęliśmy więc kierować się do pobliskiego sklepiku, aby uzupełnić zapas wody. Mieliśmy bowiem ambitny i intensywny plan zwiedzania na ten dzień - kilkanaście kilometrów w prażącym słońcu, w zasadzie bez większych szans na schowanie się przed nim. Tory jest praktycznie bezdrzewna. 


Jako że dopiero co zjedliśmy po kawałku ciasta, nie czuliśmy potrzeby kupowania czegokolwiek do jedzenia na nasz dalszy pobyt - wzięliśmy jedynie trzy butelki wody, co łącznie dało nam trzy litry, a po jakieś inne zachcianki mieliśmy wrócić do sklepu później. W swojej genialności nie przyszło nam, rozpuszczonym mieszczuchom, do głowy, że to jest wyspa "na środku" Atlantyku - że tu życie płynie inaczej, wolniej, w swoim tempie.


Pokój, do którego ostatecznie dostaliśmy się o drugiej, okazał się mocno rozczarowujący. Poczułam się jak ofiara PhotoShopa. Na zdjęciach pokoje wyglądały skromnie, ale czysto i ładnie. Tymczasem nasz miał brudny i poplamiony dywan, stare biurko z wieloma śladami po gorących kubkach, okropnie niewygodny i umorusany fotel. A do tego wystrój bardzo... włoski. Gdzie rzucisz okiem, tam... włoski! Na boku wanny - długie włosy. W kubku (!) koło czajnika dwa krótkie włosy. 


Dobrze chociaż, że pościel była świeża i czysta. Mimo wszystko łóżka jednak pozostawiały trochę do życzenia. Kiedy wieczorem leżałam w swoim (jednoosobowym) i patrzyłam na to dwuosobowe Połówka, naprzeciwko mnie, dostrzegłam coś, czego wolałabym nie widzieć: plamy na jego lambrekinie łóżkowym. Ta część pościeli na pewno nie była zmieniana po każdym gościu, ani nawet drugim. Myślę, że z powodzeniem można by było wyizolować z niej kilka profili DNA: dziwne plamy i krótkie włoski (nawet nie chcę wiedzieć jakiego pochodzenia), a spod materaca, który nieco się przesunął, wystawały kawałki chipsów. Smacznych snów ;) 


W łazience zepsuty kurek z zimną wodą, kręcił się wokół własnej osi, ale woda z niego nie leciała, z kolei z zaworu z gorącą płynęła jedynie chłodnawa woda. I to się już nie zmieniło przez cały nasz pobyt. Ponieważ jednak gorącą wodę mieliśmy jedynie po zagotowaniu w czajniku, to nie było też potrzeby korzystania z zepsutego pokrętła z zimną. 


W hotelu jest kilkanaście pokoi z łazienką, w tym niektóre na piętrze. Nad nami mieszkały słonie. Tak ich nazwaliśmy na prywatny użytek. Rodzina z dziećmi, która wydawała takie dźwięki i tak tupała, że z powodzeniem można ich było wziąć za stado ryczących słoni, i doprawdy nikt nie mógłby mieć o to pretensji. 


Tak się szczęśliwie złożyło, że pokojowy sufit wytrzymał te wstrząsy na poziomie 2-3 w skali Richtera, za to w drodze powrotnej z klifów z hukiem runął nasz światopogląd ;) Kiedy styrani tą wędrówką jak sandały Włóczykija, z gardłem wysuszonym jak piasek Sahary, stanęliśmy późnym popołudniem u progu wyspiarskiego sklepiku, zastaliśmy złowrogą pustkę. Taką samą, jaką mieliśmy w swoich brzuchach. 


Przy wymownej ciszy, a w zasadzie to melodii kiszek odgrywających nam marsza pogrzebowego, dotarliśmy ostatkiem sił do hotelu. Po zapasach wody nic już nam nie pozostało. Spacerując po rozgrzanej Tory, wypiliśmy wszystko, co do ostatniej kropli. Pragnienia i apetytu mógłby nam pozazdrościć sam smok wawelski. 


Ratunku szukaliśmy w hotelu u recepcjonistki, licząc na to, że uda nam się coś przekąsić - okazało się jednak, że hotelowa restauracja nie dość, że jeszcze nie jest otwarta, to do tego jest już całkowicie zarezerwowana. Padł na nas blady strach, bo to oznaczało przymusową głodówkę przez co najmniej 15 godzin, aż do śniadania na drugi dzień. Piętnaście godzin z wysuszonym gardłem, z burczącym brzuchem - jak żyć, panie premierze? 


Kiedy staliśmy tak jak dwa słupy soli i  układaliśmy w głowie testament, podeszła do nas starsza pani (jak się później okazało, Mary, właścicielka hotelu) i spytała, czy może w czymś pomóc. Błyskawicznie wyłuszczyłam jej całą sytuację, że głodni, że spragnieni, że sklepik zamknięty, że restauracja już zarezerwowana, że nie ma już dla nas ratunku i że może być ostatnią osobą, z którą rozmawiamy. 


Mary, dwukrotnie ode mnie starsza, zapytała jedynie, czy jesteśmy gośćmi hotelowymi, i w uspokajającym geście położyła mi dłoń na przedramieniu. Byłam niemal przekonana, że zaraz śpiewnym tonem popłyną z jej ust słowa piosenki Swedish House Mafia: "Don't You Worry, don't you worry, child, see heaven's got a plan for you..." 


I niczym anioł zesłany prosto z niebios powiedziała, że restauracja co prawda jest zarezerwowana, ale jeśli teraz wybierzemy coś z menu, to kucharz nam to ugotuje jeszcze przed otwarciem restauracji - będziemy musieli tylko zjeść i zwolnić stolik, zanim przyjdą goście (ale to akurat był najmniejszy problem - w tamtym momencie zjadłabym konia z kopytami, a jednocześnie pobiła rekord Guinnessa w prędkości. I pewnie poprosiła jeszcze o źrebaka na deser). 


To, co się z kolei działo w hotelowym pokoju, zaraz po otrzymaniu tej informacji, stanowi jeden z najbardziej wstydliwych momentów mojego życia. Zaraz po przekroczeniu drzwi naszego pokoju rzuciliśmy się jak dwa wygłodniałe psy na tę kiełbasę, którą przywieźliśmy ze sobą z latarni. Szlag trafił mój prawie trzymiesięczny detoks od mięsa. Z wielkim apetytem opędzlowałam kiełbasę Połówka. Ten zaś, zrywając boki ze śmiechu ("to co, wegetarianizm kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwy głód?"), wyjął telefon i zaczął robić mi zdjęcia jak największa hiena cmentarna. Gdybym była celebrytką, a on śledzącym mnie papparazzo, oglądalibyście je teraz na Pudelku prawdopodobnie pod jakimś clickbaitowym tytułem. 


Może nie był to największy kawałek kiełbasy, ale swoją rolę spełnił - uciszył grające kiszki. Z depresyjnego marsza pogrzebowego przerzuciły się bowiem na żwawego marsza Mendelsona. To z kolei pozwoliło nam we względnym komforcie doczekać na wybrane potrawy. 


Całe, dość stresujące doświadczenie, wyszło nam ostatecznie na plus - mieliśmy bowiem całą zamkniętą restaurację tylko dla siebie i dedykowaną obsługę pani kelnerki, która ewidentnie stawała na rzęsach, abyśmy czuli się dobrze zaopiekowani. Było klimatycznie, nastrojowo i na wysokim poziomie: z zapalonymi świecami, z bukietem świeżych lilii, z błyszczącą zastawą... Potrawy zaś to było prawdziwe niebo w gębie. Ja zamówiłam zupę i makaron, Połówek: chowder, purée ziemniaczane z kurczakiem i krążkami cebulowymi. Skusiliśmy się też na kawałek ciasta. Wszystko było W Y B O R N E. Na koniec serdecznie podziękowaliśmy za tę jakże miłą przysługę, zostawiliśmy 11 euro napiwku za posiłek, który kosztował nas niecałe 60 euro, i pochwaliliśmy kucharza. Pani kelnerka odpowiedziała, że zaraz mu to przekaże, bo to jego drugi dzień w nowej pracy i z pewnością przyda mu się taki pozytywny komentarz. 


Podsumowując tę opowieść: wyspa Tory zdyscyplinowała nas niczym bezmyślne dzieci. W miejscach takich jak to, życie toczy się inaczej, o czym ludzie tacy jak my, mieszczuchy świeżo wyciągnięci z wyścigu szczurów, wydają się zapominać. 


Ci, którzy wychowali się tu od maleńkości, nie znają innego życia. Nikt codziennie nie przypomina małym dzieciom, by nie rozmawiały z nieznajomymi. Tu małe dzieci wychowuje cała wioska w myśl piosenki Majki Jeżowskiej - "Wszystkie dzieci nasze są". 


Kiedy pierwszego dnia szliśmy na klify, na środku drogi zatrzymał się mały chłopiec na rowerku (w zasadzie to się przewrócił), by spytać, czy może widzieliśmy jego tatę, bo właśnie go szuka. W istocie, mijał nas tajemniczy brunet na quadzie popołudniową porą, mały potwierdził, że to jego tata, więc wskazałam mu drogę do centrum wyspy, gdzie znajduje się hotel. 


Jako zdeklarowana mizantropka sama nie byłam pewna, czy zazdrościć mu, czy też współczuć. Najwyraźniej nikt go jeszcze nie uświadomił, że ludzie są źli, a świat nie jest bajkowy. 


 

 

***

Więcej wpisów o fascynującej wyspie Tory znajdziecie poniżej:

1. Wstęp - tu

2. Muzyka i malarstwo w życiu jej mieszkańców - tutaj

3. Król Tory, wierzenia, zabobony i przesądy - tu 

4. Niesamowita historia o tym, jak powstał jedyny na wyspie hotel - tu

piątek, 30 czerwca 2023

Tory Island - intrygująca irlandzka wyspa na Atlantyku (1)

Dystans od lądu, jaki dzielił wyspę Tory od północnych brzegów hrabstwa Donegal, wymuszał na jej mieszkańcach samowystarczalność. "Torysi" wysysali wraz z mlekiem matki uniwersalną prawdę: jeśli umiesz liczyć, to licz na siebie. W tym wypadku - na ich małą, hermetyczną społeczność.


Nikt tak jak oni nie wiedział, jak to jest być na łasce szalejących sztormów. I choć nie każdy z nich był tak samo dotkliwy, raz na jakiś czas zdarzał się taki, o którym opowiadało się później przez kolejne dziesięciolecia.

Najstarsi mieszkańcy doskonale pamiętają pewną zimę w latach 70. XX wieku, kiedy w czasie "sztormu stulecia" zostali odcięci od świata na prawie dwa miesiące. Przez te długie, zimne i ponure tygodnie mieli tylko siebie nawzajem. Nikt nie przyszedł im na ratunek - nie przypłynęła żadna łódź, nie przyleciał żaden helikopter. Nikt nie podjął się brawurowych i samobójczych prób przybicia do jej brzegów. Ratunkiem była jedynie wiara w to, że po każdej burzy, kiedyś w końcu wychodzi słońce.


Między innymi przez takie epizody wyspa stała się bardzo umuzykalniona. Kiedy prowadzisz prosty i odizolowany tryb życia, to siłą rzeczy twoimi rozrywkami stają się proste czynności. Nigdy nie było tu teatru ani kina, był za to dostęp do darmowych występów muzycznych. Taniec i muzyka były tanimi uciechami. Czego nie można było powiedzieć o alkoholu.


Mieszkańcy Tory nie przez przypadek upodobali sobie akordeon - to jeden z tych instrumentów muzycznych, które nie wymagały intensywnej troski, a co więcej, przez długie miesiące nie musiały być nastrajane.

 

Muzyka niosła im nie tylko ukojenie i ratunek, ale nade wszystko była źródłem dobrej zabawy. Nie słuchało się jej, biernie siedząc na krześle. Do muzyki się tańcowało, jakby jutra miało nie być.


Ta tradycja do dziś ma się dobrze - mieszkańcy nadal gromadzą się tu w swojej świetlicy na muzyczne sesje, a w trakcie naszego rejsu na wyspę czas umilał nam akordeonista wygrywający kolejne dźwięki na melodeonie.


Odludność Tory, ale także jej proste, surowe piękno działało jak magnes na artystów, którzy szukali tu weny i inspiracji. W drugiej połowie XX wieku niespodziewanie narodziła się tu szkółka prymitywnych malarzy. Wszystko zaczęło się od przyjazdu angielskiego portrecisty, Dereka Hilla, który pod wpływem spektakularnych widoków na Tory, postanowił dla odmiany zacząć malować lokalne pejzaże, a nie tylko ludzkie gęby.


To tu w latach 60. XX wieku na malującego Dereka natrafił James Dixon, mieszkaniec Tory: prosty człowiek, farmer i rybak, który niemal całe swoje życie spędził na wyspie. Przyglądając się malującemu artyście, bezpardonowo stwierdził, że sam namalowałby to lepiej :-)) Niezrażony Derek zaoferował mu swoje pędzle, by Irlandczyk pokazał, co potrafi. Tymczasem James znów wykazał się nietaktem, stwierdzając, że sam sobie zrobi pędzle... z ogona własnego osła.


O dziwo, to, co namalował, zrobiło wrażenie na Angliku. Derek dopatrzył się w nim sporego potencjału, a ponieważ nie był przy tym małym, złośliwym i zawistnym człowieczkiem, zachęcał wiekowego Irlandczyka (bo nie wiem, czy wiecie, ale James miał wówczas ponad 70 lat!) do szlifowania swojego talentu.


Z biegiem czasu mężczyźni zaprzyjaźnili się, a prace tego prostego farmera doczekały się uznania wśród krytyków. Chociaż on sam wyspy nie opuścił, tu zmarł i tu spoczywa, to jego obrazy wyruszyły w świat, gdzie wystawiano je m.in. w galeriach sztuki w Belfaście, Dublinie i Londynie.

 

Co ciekawe, za przykładem Dereka i Jamesa ruszyli inni. Z czasem okazało się, że wśród tej małej społeczności jest kilku innych malarzy: Anton Mehan, Patsy Dan Rodgers (król wyspy), Rory Rodgers... A to, co ukazywali na swoich obrazach, przemawiało do koneserów sztuki. Może dlatego, że ich malarstwo było w dużej mierze takie jak oni: nieokiełznane, dzikie, surowe, rządzące się swoimi prawami.



Jako że nigdy nie pobierali oficjalnych lekcji malunku, nie przestrzegali tradycyjnych norm, zasad związanych z perspektywą i proporcjami. Malowali tak, jak im serce podpowiadało, nie zaś podług sztywnych ram narzucanych przez nauczycieli. Jak pokazał przykład ponad siedemdziesięcioletniego Jamesa, nasze ograniczenia niekoniecznie są związane z wiekiem - po prostu tkwią w naszej głowie.


                                                                                                chatka Hilla

Również ta tradycja nie wymarła ze śmiercią lokalnych malarzy czy Dereka Hilla, jako że na wyspie do dziś znajduje się mała galeria sztuki z ich pracami. Z kolei na zachodnim krańcu Tory, nieopodal latarni, zachowała się miniaturowa chatka Hilla, w której malarz spędzał długie godziny malując poszarpane klify Tory.