Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 listopada 2024

Spacerem po Peel (Wyspa Man)


Ruiny na wyspie świętego Patryka nie są może najbardziej spektakularnymi, jednak samo miejsce jest niesamowite i zdecydowanie godne odwiedzenia. Rozpościerają się z niego fantastyczne widoki na miasto: na dwie pobliskie plaże, tę malutką Fenelli, tuż obok powstałego w 1976 roku parkingu, a także tę główną przy promenadzie po drugiej stronie grobli łączącej wysepkę z miastem Peel. 


Z tego nietuzinkowego punktu widzenia można podziwiać życie toczące się w mieście i napawać się atmosferą rybackiego portu. I choć dziś Peel już nie jest centrum wyspiarskiego rybołówstwa, mieszkańcy nie parają się szmuglerstwem, irlandzkie i szkockie łodzie nie przybijają do niego, aby rywalizować o największy połów, a z nabrzeża zniknęły kobiety oprawiające świeżo złowione dary morza, jego marynistyczny klimat nadal jest tu zachowany. Ciągle też można tu kupić słynne wędzone śledzie z Wyspy Man, a nawet zapoznać się procesem ich obróbki w Moore's Traditional Museum. 


Trudno też nie zauważyć Peel's Hill ‒ wzgórza dominującego panoramę miasta. To tu, na jego szczycie znajduje się Corrin's Tower, wspaniały hołd będący jednocześnie niemym wyzwaniem miłości i pamięci. Wieża została wybudowana w XIX wieku przez pogrążonego w żałobie Thomasa Corrina, po tym jak mężczyzna stracił swoją ukochaną żonę Alice i ich nienarodzone dziecko. 


Na trzecim piętrze wieży (do której nie ma dostępu) znajduje się kominek, przy którym mężczyzna lubił przesiadywać i czytać książki. Z czasem jednak ta jego czynność zaczęła uwierać lokalnych marynarzy. Światło wydobywające się z jego komnaty widoczne było na morzu i zdarzało się, że ktoś błędnie brał je za wiązkę światła emitowaną przez latarnię w porcie. W następstwie skarg Thomas musiał zakryć okna od południa i zachodu, aby już nigdy więcej nie wpuszczało żeglarzy w maliny.   


Nieopodal wieży jest też miejsce pochówku samego Thomasa, jego żony Alice i ich dwojga dzieci, bo para oprócz tego nienarodzonego straciła też trzylatka. Zanim Thomas zmarł, pochował ich na najwyższym punkcie wzgórza. Sam też bardzo pragnął do nich dołączyć, obawiał się jednak, że jego syn Robert, gorliwy anglikanin, absolutnie nie zgodzi się na pochówek w niewyświęconym miejscu. I jak się okazało po jego śmierci ‒ miał rację. Dlatego też jeszcze za życia wszystkie wytyczne pozostawił swoim przyjaciołom. 


Pod osłoną nocy przetransportowali jego ciało na górę, ponieważ jednak nie udało im się ukończyć pochówku, przed nadejściem świtu porzucili trumnę w krzakach. Wrócili nocą, aby dokończyć, co zaczęli. Robert jednak o wszystkim się dowiedział, i tak jak obawiał się ojciec, pochował go na cmentarzu. Ale... Thomas przewidział także i to. Jego przyjaciele mieli przygotowany na te okoliczność plan B. Tym razem schowali ciało w sekretnej komórce i trzymali je tam aż do osiągnięcia porozumienia z Robertem. Syn skapitulował, biskup poświęcił wzgórze, a Thomas po swojej pośmiertnej "tułaczce" na miarę Odyseusza, dotarł do swojej Itaki, aby spocząć obok ukochanej żony i potomstwa.  


Na wzgórzu znajduje się też studnia świętego Patryka, a do listopada 1896 roku znajdował się również urokliwie położony hotel Fenella. Jednak 20 lat po jego wzniesieniu, w zimną listopadową noc, uległ całkowitemu spaleniu, i już nigdy go nie odbudowano. Jego położenie, tak bardzo doceniane przez jego gości, tym razem okazało się gwoździem do trumny. Straż pożarna miała nie lada orzech do zgryzienia, więc hotel, zbudowany głównie z drewnianego budulca,  spalił się w mniej niż dwie godziny. 


To wzgórze to mój wielki wyrzut sumienia związany z uroczym Peel. Bo choć spędziliśmy w tym mieście kilka wspaniałych godzin, to jednak nie udało nam się dotrzeć na sam jego szczyt, i jest to coś, co chciałabym w przyszłości nadrobić. 

 

Niespodziewanie dużo czasu zjadła nam, ulokowana tuż przy marinie, pizzeria The Black Dog Oven, w której z kolei to ja się nie najadłam. Miejsce ma dość fajny i swojski klimat. Nie jest to absolutnie "fine dining", jak właściciele sami piszą w swoim menu, obiecują za to doskonałej jakości składniki. Zdaje się, że specjalizują się w pizzach pieczonych w piecu opalanym drewnem. To właśnie on był niemal centralną częścią lokalu. Można tu też napić się lokalnego piwa, a wieczorem posłuchać muzyki na żywo. 


Jadłodajnia ma bardzo "hippisowski" vibe, zresztą przy samym wejściu widnieje napis "good vibes only" i to daje się odczuć. Właścicielka była bardzo pozytywna i uśmiechnięta, jakby właśnie wypaliła wybitnie relaksującego jointa. Nie spieszyła się, dla każdego miała dobre słowo i uśmiech, i generalnie wyglądała na osobę, która wykreśliła ze swojego słownika słowo "stres". 


Zamówiliśmy po kawie (americano i espresso), a Połówek dodatkowo skusił się na pizzę "Black Dog", która kosztowała nas 45 minut czekania. Nie jest to raczej zwyczajowy czas oczekiwania. Mieliśmy po prostu pecha, bo trafiliśmy na party dla przedszkolaków. Obok nas siedziała grupka dzieci, i to ich pizze najpierw się wypiekały, co znacznie opóźniło nasze zamówienie. 


Kawa była ohydna. Muszę tu jednak zaznaczyć, że ja jestem prosta baba ze wsi i daleko mi do koneserki. Mają tu jakąś dziwną odmianę NOA ‒ pomimo najszczerszych chęci nie mogłam wypić swojego espresso. A musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o kawę, to jestem jak żulik spod monopolowego ‒ za kołnierz nie wylewam! Pozostawiało niestety paskudny posmak. Żeby go zabić napiłam się americano Połówka i... wpadłam z deszczu pod rynnę! Wcale nie było lepsze! Może z cukrem albo mlekiem te trucizny byłyby do przełknięcia, ale ja nie używam ani jednego ani drugiego. Pizza za to była bardzo smaczna, według mojego towarzysza. Kęs mi wystarczył, wolę Domino's ;) Ale generalnie to... polecam ten mały rodzinny biznes. Ma same pozytywne noty w Internecie, a  w środku dużo miejscowych.  


A skoro o pizzerii mowa, to jej nazwa nawiązuje do tutejszej legendy o Moddey Dhoo, strasznym, diabelskim wręcz, czarnym psie, który w XVII wieku codziennie wieczorem nawiedzał stróżówkę na zamku Peel i kładł się koło ognia. Żołnierze spoglądali na niego z respektem, ale też niepokojem, i choć z czasem przywykli do jego obecności, nigdy nie opuścili gardy w jego towarzystwie ‒ przemieszczali się parami z obawy, że Moddey Dhoo może wykorzystać ich słabość. Aż któregoś razu jeden z nich wypił za dużo i doszedł do wniosku, że już dość tej farsy. Zaraz pokaże kolegom, kto tu jest chojrakiem, i co się robi z takimi "kundlami". Ruszył w pojedynkę na spotkanie z diabelskim psem. Moddey Dhoo nie kazał się prosić, a żołnierz zbyt długo czekać kolegom. Chwilę później rozległy się straszne piski i odgłosy. Bynajmniej nie psa. Żołnierza znaleziono żywego, ale śmiertelnie wystraszonego. Postradał zmysły, nigdy już nie przemówił, a trzy dni później zmarł. Po tym wydarzeniu zabudowano przejście, którym przychodził czarci pomiot. Od tamtego momentu Moddey Dhoo już więcej się nie pojawił. 


Legenda może się jednym podobać, innym nie, mnie jednak urzekła narodowa duma Mańczyków. Choć wyspa należy do archipelagu Wysp Brytyjskich, to jednak nie jest ani częścią UK (Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej) ani Unii Europejskiej. Pomimo tego, że jest dependencją Korony Brytyjskiej, ma wysoko zachowaną niezależność, swój język i własny parlament uważany za jeden z najstarszych na świecie. 


Kraj jest osnuty mgiełką tajemniczości, mitologii i zjawisk nadprzyrodzonych. Tak jakby była to pozostałość po celtyckim mitologicznym bóstwie, jakim był Manannan, i któremu to przypisywano magiczne właściwości. Ponoć to od jego imienia wywodzi się nazwa kraju. I to na pokładzie katamaranu Manannan przypłynęliśmy do tej magicznej wyspy. Nazwa pizzerii i promu to tylko parę drobnych odnośników do nadprzyrodzonych aspektów Wyspy Man. 


 


piątek, 19 lipca 2024

Odetchnij pełną piersią w Lahinch


W moim oryginalnym planie miał być tutaj ciąg dalszy mańskich opowieści, chciałam po znajomości wpuścić Was do środka uroczego domku latarnika na półwyspie Langness, ale to będzie musiało jeszcze trochę poczekać.


Do napisania tego dzisiejszego natchnęło mnie wczorajsze przeglądanie mojej pokaźnej galerii zdjęć na dysku. To właśnie wtedy natrafiłam na fotki z Lahinch, bardzo przyjemnego miasteczka na zachodzie kraju, którego nigdy Wam tutaj jeszcze nie zaprezentowałam, a szkoda, bo uważam, że jest ciekawe i grzechem byłoby zachować te zdjęcia tylko dla siebie.


Co prawda, jest to trochę niefortunny okres na publikację, bo akurat panuje sezon ogórkowy, lato w pełni, wielu z Was woli teraz siedzieć na świeżym powietrzu zamiast kisić się w domu przed komputerem, albo też robi sobie na urlopie detoks od komputera i Internetu, ale może akurat komuś spragnionemu Irlandii przypadnie do gustu taki post na blogu? 



Trochę niechętnie odstąpiłam od mojego oryginalnego planu publikacji wpisów, wczoraj jednak uświadomiłam sobie, że mój blog stał się w ostatnim czasie mało irlandzki, mimo że w adresie mam szumne "Taita w Irlandii". To z kolei skłoniło mnie trochę do refleksji nad tym moim życiem na wyspie, nad tym, jak bardzo ono ewoluowało, i jak ja sama się zmieniłam przez te kilkanaście lat życia tutaj. To jednak temat na inny dzień i inny wpis. 


Ten post to też taka moja pokraczna próba powrotu na właściwe tory, bo choć ostatnio chwaliłam się, że wróciła mi wena, teraz znów jej nie mam. A jakby tego było mało, oprócz braku chęci do pisania pojawiły się jeszcze myśli, czy... już nie czas zejść z tej blogowej sceny? Jakoś tak ostatnio widzę coraz mniej sensu w prowadzeniu tego bloga. 



Trudno ukryć, że nie jestem już tą samą osobą, którą byłam, kiedy rozpoczynałam swoją blogową przygodę. Internetowe pamiętniczki, takie jak mój, odeszły już do lamusa, wielu moich blogowych znajomych już dawno zakończyło swoją twórczość, a ich porzucone strony pokryły grube kłęby kurzu i pajęczyn. Sama się dziwię, że tyle lat udało mi się tutaj wytrwać! 



No nic, kończę z tym marudzeniem, licząc, że te słoneczne i wakacyjne kadry z Lahinch przywrócą mi trochę wiary i chęci w blogowanie, a Wam uprzyjemnią czas przy kawie. 


 

Panie i Panowie, poznajcie Lahinch (czasem też zapisywane jako Lehinch). 


Nie jest to jedno z tych sennych miasteczek zapomnianych przez Boga. Jest w zasadzie ich całkowitym przeciwieństwem. Jesienno-zimową porą jest tu na pewno spokojniej, ale tak naprawdę życie nigdy tu nie zamiera, jako że miasto znajduje się w hrabstwie Clare, niejako na trasie słynnych klifów Moher, do których pielgrzymują tysiące turystów z całego świata, i od których dzieli je zaledwie kilkanaście kilometrów.  



Latem życie w mieście przypomina nieco atmosferę w ulu. Tylko nikt tutaj nie zbiera nektaru i nie wyrabia miodku (ku rozpaczy Kubusia Puchatka). Łapie się tutaj za to idealne fale do surfowania (mekka amatorów sportów wodnych) i wiatr w żagle. 



Buduje zamki z piasku. Biega z latawcem. Gra w golfa. Spaceruje promenadą. Kupuje lody i zjada gdzieś na nabrzeżu z widokiem na majestatyczny Ocean Atlantycki. Tam, gdzie jest morze i plaża, nigdy nie jest pusto, ani nudno. Tam zawsze coś się dzieje. I jak zawsze w kontakcie z wielką wodą trzeba mieć się na baczności ‒ ocean jest bardzo samotny i zrobi wszystko, by człowieka zatrzymać. 


 









środa, 19 czerwca 2024

Moje wielkie mańskie wakacje - nocleg u Jeremy'ego Clarksona


W miejscach takich jak to łatwo byłoby mi zostać wyznawczynią hinduizmu. Wiara w reinkarnację przychodzi naturalnie i bez wysiłku, jakby przez osmozę. Chłonie się ją wraz z wdychanym morskim powietrzem. 


Jeszcze zanim zrobiłam swój pierwszy krok na mańskiej ziemi, podskórnie czułam, że to jest my type of place. Miejsce, w którym dobrze bym się czuła. W którym mogłabym się zrelaksować, odpocząć, osiąść. Od momentu, w którym po raz pierwszy pomyślałam w ten sposób o Wyspie Man, do momentu przybicia do jej brzegów upłynęło kilka dobrych lat. Warte jednak były tego oczekiwania. 


Płynąc z Dublina do stolicy wyspy Man ‒ Douglas ‒ siłą rzeczy trzeba przepłynąć koło Dreswick Point, najbardziej wysuniętego na południe punktu wyspy. Wieńczy on urodziwy półwysep Langness, gdzie znajduje się latarnia o tej samej nazwie.


Zamajaczyła mi przed oczami na jakieś pół godziny przed końcem rejsu, i kosztowała mnie mnóstwo wysiłku, by powstrzymać się przed infantylnym skakaniem i popiskiwaniem z radości. Jako że bliżej mi niestety do statecznej matrony niż nieopierzonego podlotka, z trudem przyjęłam pokerową twarz, ale wewnątrz siebie żwawo podrygiwałam do Wiosny Vivaldiego. Miałam ku temu dobre powody. Ta piękna latarnia miała być moim domem przez najbliższy tydzień! 


Dla niewtajemniczonych to tylko kolejna latarnia. Dla miejscowych zaś to symbol waśni ‒ kość niezgody. Bo widzisz, Czytelniku, zanim to miejsce stało się moim tymczasowym przystankiem, najpierw zostało kontrowersyjnym wakacyjnym domem samego Jeremy'ego Clarksona. 


Anglik słynie nie tyle z wysokiego wzrostu, co po prostu z niewyparzonej gęby i języka ostrego niczym brzytwa golibrody. Jedni doceniają jego bezpośredniość, poczucie humoru i brak filtrów, inni zaś oburzają dosadnymi wypowiedziami. A Clarkson jeździć lubi. Nie tylko sportowymi furami, lecz także jeździć po ludziach jak po łysej kobyle. Przy czym nie oszczędza nikogo ‒ motocyklistów, pracowników sektora publicznego, polityków, wyborców... Dostaje się nawet dzieciom jak na przykład Grecie Thunberg, którą Anglik nazwał niegdyś rozpuszczonym bachorem. 


Kogoś tak barwnego jak paw nie traktuje się obojętnie. Kogoś takiego jak Jeremy Clarkson albo kocha się, albo nienawidzi. W 2005 roku Clarkson wraz ze swoją żoną, Frances, której ojciec był zasłużonym Mańczykiem odznaczonym Krzyżem Wiktorii, nabył za ponad milion funtów tę imponującą posiadłość na końcu półwyspu. Latarnia, którą zautomatyzowano w 1996 roku, nie wymagała już ludzkiej obecności, toteż trzy urocze domki latarnika, które ją okalały, wystawiono na sprzedaż. Nabyli je Clarksonowie i trudno im się dziwić. Półwysep jest pięknym kawałkiem ziemi, a sama Wyspa Man została uznana przez UNESCO za "jedno z lepszych miejsc na świecie do eksplorowania natury". Cisza, dziewicza przyroda, szum morza, raj ‒ można by pomyśleć. Clarksonowie też pewnie tak myśleli. 


Niekoniecznie jednak przeszło im przez myśl, że przez niewyparzoną gębę Jeremy'ego mogą mieć tu wrogów. Jeśli wcześniej nie narobił ich sobie swoimi wypowiedziami o chęci odstrzeliwania motocyklistów (a przecież w żyłach wielu mieszkańców płynie paliwo zamiast krwi, to tu odbywają się słynne wyścigi motocyklowe Tourist Trophy), to z pewnością nagrabił sobie wzniesieniem ogrodzenia. 


Otóż w październiku 2006 roku koło części posiadłości Clarksonów, tej koło morza, pojawiły się przeszkody w postaci drutów, furtek i siatek, a wszystko to w celu uszczknięcia dla siebie prywatności. Pejzaże piękne, domki urocze, szkopuł polegał jednak na tym, że koło posiadłości przebiegała bardzo popularna ścieżka, którą upodobali sobie lokalsi do spacerowania i wyprowadzania swoich psów. A jako że posiadłość znajduje się na otwartym i niezalesionym terenie, w dodatku płaskim jak naleśnik, ich domostwo było ze wszystkich stron wyeksponowane ku uciesze gawiedzi. Rezydencję okala co prawda mur, ale nie jest on wysoki, i nawet karzełek byłby w stanie ich podejrzeć przy odrobienie silnej woli. 


Jedyną szansą na zachowanie jakiejkolwiek prywatności było wyłączenie z popularnej trasy kilkusetmetrowego odcinka od strony Morza Irlandzkiego. Clarkson przekierował więc ścieżkę na tym odcinku ‒ piechurzy nadal mogli spacerować po półwyspie, nie mogli jednak przechodzić przez jego ogródek i zaglądać mu w okna, fotografować w czasie zabawy z dziećmi (ma ich trójkę), posiłku, czy zwyczajnego wypoczynku. 


To jednak nie spodobało się pewnej grupce mieszkańców, która szybko podniosła larum, że ale jak to tak?! Jakim prawem?! Ta ścieżka istniała tu od zawsze, jeszcze zanim Clarkson się urodził, że poprzedni właściciele udzielili zgody, że oni tu od zawsze spacerowali i spacerować będą, bo każdy ma prawo podziwiać latarnię! A te pale to zarozumiały i egoistyczny Anglik może sobie wepchnąć wiadomo gdzie! 


Biorąc pod uwagę, że furtki i zabezpieczenia wzniesiono dopiero pod koniec 2006 roku, czyli po roku od kupna, para zapewne miała już dość wścibskich i, zapewne w wielu przypadkach też, nieprzyjaznych oczu. 


Przepychanki, akty wandalizmu i nieprzyjemności ciągnęły się latami. Sprawa ostatecznie wylądowała w sądzie, ale ten w kwietniu 2012 roku wydał wyrok na korzyść miejscowych. Clarksonowie, pomimo obstawania przy tym, że łamane są ich prawa człowieka, a psy piechurów, regularnie spuszczane ze smyczy, prześladują ich trzodę (ponoć doprowadziły nawet do śmierci czterech owiec), musieli złożyć broń i odblokować przejście. 


Dwa lata później para była już po rozwodzie. Ponoć kochliwa natura Jeremey'ego i jego zdradzieckie zapędy ich pokonały. Rozstali się po przeżyciu ponad 20 lat razem, kompleks domków latarnika pozostał jednak w rękach byłej żony Clarksona. 


Mnie osobiście pozostał też niesmak wywołany całym tym zamieszaniem z naruszaniem prywatności pary, bo choć nie jestem fanką Jeremy'ego, w 100% solidaryzuję się z nimi. Myślę, że część miejscowych urządziła sobie prywatną vendettę w stosunku do krnąbrnego Anglika. Jeśli nawet nie zaszkodził mu jego cięty język, to na pewno nie pomogły jego pieniądze, sława, uprzywilejowany tryb życia, a do tego jeszcze akt własności tak pięknego miejsca. 


Wyszła na wierzch paskudna ludzka natura, która często daje o sobie znać w przypadku tak hermetycznych środowisk, kiedy to na arenie pojawia się obcy i nabywa kawałek ziemi, do której prawo roszczą sobie ludzie zamieszkujący kraj z dziada pradziada. (Tu pisałam o kolejnym porażającym przykładzie bezprawia, tym razem jednak w wersji irlandzkiej) 


Jeszcze w 2018 roku, kiedy po Clarksonie pozostało tu już tylko wspomnienie (w tym czasie uganiał się za nową spódniczką, Irlandką Lisą Logan), każda próba wprowadzenia nowych zasad spotykała się z oporem i zaciekłością miejscowych. Wypasające się tu szkockie długowłose krowy niepokojone były przez biegające luzem psy, a tabliczki z prośbą o trzymanie ich na smyczy regularnie niszczono. Jako że przez tydzień miałam przyjemność tu pomieszkać, wiem, że opowieści Clarksonów nie pochodziły z "Księgi tysiąca i jednej nocy" czy innej baśni, lecz prawdziwego życia. Autentycznie im współczuję, bo kiedy wydajesz 1 250 000 funtów na posiadłość, masz prawo oczekiwać, że znajdziesz w niej spokój i ukojenie.