Pokazywanie postów oznaczonych etykietą latarnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą latarnia. Pokaż wszystkie posty

środa, 7 sierpnia 2024

Morskie opowieści z latarni Langness


W Irlandii chwilowa przerwa w dostawie lata, to jednak nie przeszkadza mi pozostać w wakacyjnym klimacie. W dzisiejszym odcinku przenosimy się więc z powrotem do przytulnego domku latarnika na uroczej Wyspie Man, gdzie miałam przyjemność spędzić swój poprzedni zagraniczny urlop. 


Nasza noclegownia znajdowała się na samym końcu półwyspu Langness, na południowym wschodzie kraju. Od samego początku bardzo spodobała mi się ta lokalizacja. Tak naprawdę to nie było tu żadnych spektakularnych widoków, które powalałyby na kolana. Domki latarnika, jak i sama latarnia, znajdują się na terenie płaskim jak klata małolata. Nie ma tu niebotycznych klifów, nie ma gór, nie ma nawet zbyt wielu drzew, ale nie ma też miejskiego zgiełku ani uciążliwych sąsiadów. 


Nocą kojąco migoczą światełka dawnej stolicy, Castletown, rozłożonej po drugiej stronie zatoki. Nie ma więc tutaj tego dojmującego poczucia samotności ‒ poczucia bycia banitą żyjącym poza murami miasta, z dala od społeczeństwa. 


Cywilizacja jest, ale w bezpiecznej odległości. Tu natomiast, na tym dwukilometrowym przylądku wcinającym się w Morze Irlandzkie, jest prawdziwy rezerwat przyrody. Końcowy odcinek drogi prowadzącej do latarni wyłączony jest z ruchu. Wstęp mają tu tylko uprzywilejowane pojazdy, do których zaliczają się samochody gości wynajmujących domki, jak i samej właścicielki ‒ Frances, byłej żony Jeremy'ego Clarksona ‒ popularnej osobowości telewizyjnej.  


Chyba nigdy wcześniej nie byłam tak wdzięczna za tę drewnianą bramę, którą trzeba było każdorazowo otwierać i zamykać, żeby wyjechać do miasta. Za nią było prawdziwe królicze królestwo ‒ koszmar biskupa Lena Brennana z sitcomu "Father Ted" (serdecznie polecam). Aż miałam ochotę zacytować Dougala ‒ "God, it's like a big rabbit rock festival!" 


Ze wszystkich stron wybiegały króliki, duże, średnie i maciupkie! Beztrosko kicały po drodze, całkowicie nieświadome ryzyka, jakie to wybieganie z gęstych zarośli ze sobą niesie! Gdyby nie ta drewniana bramka, drogę do latarni pewnie wyściełałyby ich truchła. Z czystym sumieniem mogę wyznać, że nie przejechaliśmy ani jednego, choć te futrzane skubańce wcale nie pomagały ‒ któregoś dnia drogę przebiegło nam ponad trzydzieści sztuk! 


Pomimo tej prostoty pejzażu, widoki wyzwalały moje niezliczone odgłosy zachwytu. Nigdy się tu nie nudziłam, bo też niebo nigdy nie było takie samo. A że odpowiada ono za sporą część tej naturalnej scenografii, miałam wrażenie, że to miejsce zmienia się wraz z nim. Wręcz czerpałam ogromną przyjemność z tych subtelnych zmian, jakie udawało mi się odnotować. 



Czasami zachwycało ciepłymi barwami zachodzącego słońca, innym razem zdobiły je wielkie i puchate "baranki", które chciało się dosiąść i podryfować na nich po nieboskłonie, a jeszcze innym ‒ zdobiły je chmury tak cienkie i precyzyjne, jak kreski wyrysowane wprawną ręką matematyka, albo pociągnięte malarskim pędzlem. 

 


Widoki były sielskie, a najpiękniejszy w tym wszystkim był ten kontakt z naturą. Nie spotkaliśmy tu co prawda morświnów ani delfinów, choć te ssaki są tu często widywane, ale za to... fiordy to nam z ręki jadły! 



Któregoś razu wybraliśmy się na mały spacer do miejsca, w którym znajduje się róg mgłowy wyłączony z użytku od 1987 roku. Znajduje się on na małej wysepce skalnej, już poza obrębem latarni, a prowadzi do niego drewniany mostek. W zależności od pory dnia i pływów, jest tu mniej lub więcej wody. Zawsze za to są skały ‒ ostre jak brzytwa, a do tego zdradliwe. 


W niemałą konsternację wprawiła nas mała szara spiczasta skała, która z dala rzucała się w oczy, jako że znajdowała się niemal na środku tej małej zatoki. 


‒ "Dlaczego ta skała się rusza?"

‒ "Dlaczego ta skała... ziewa?!"


I już po chwili wszystko było jasne. To nie skała, to tylko relaksująca się foka! Beztrosko unosiła się na wodzie niczym boja, zupełnie niezrażona podglądającymi ją gapiami. Mogłabym przysiąc, że nawet uśmiechała się pod nosem w czasie zażywania kąpieli słonecznych. 


Wkrótce okazało się, że ta "ziewająca skała" była tylko zapowiedzią do "Animal Planet", zoologicznego programu, który na żywo rozgrywał się przed naszymi oczami. 


Po prawej stronie, kilkanaście metrów od dryfującej foki, znajdowało się całe ich stado. Niektóre wylegiwały się na skałach, jednak większość z nich unosiła się na wodzie i bacznie nas obserwowała, co było dość osobliwym doświadczeniem. Wyglądały jak płetwonurkowie w czasie morskiego desantu. 


 

Wiele się tutaj zmieniło na przestrzeni tych ostatnich wieków. Przede wszystkim półwysep Langness przestał być "cmentarzyskiem statków", jak dawniej zwykli go określać miejscowi. Te kilkaset lat temu morze regularnie atakowało, przeżuwało i wypluwało na brzeg rozbitków, roztrzaskiwało ich łodzie.   


Zaledwie o rzut beretem od latarni znajduje się masowa mogiła Irlandczyków, którzy przepadli tu w latach 30. XIX wieku. Jak wielu im podobnych rodaków wyruszyli z kraju trawionego biedą ‒ mieli znaleźć tu zatrudnienie przy zbieraniu ziemniaków, a znaleźli śmierć. 


Takich jak oni było tu wielu, bo morze nie było wybredne. Nikt, żaden statek rybacki, kupiecki, pasażerski, czy slup wojenny, nie miał taryfy ulgowej. Miejscowi robili, co mogli. W mgliste dni dęli w krowi róg, bo prawdziwej syreny przeciwmgielnej jeszcze wtedy tu nie było. Tych, co dało się uratować, ratowali. Innych, zimnych i sztywnych, chowali ‒ jak wspomnianych Irlandczyków ‒ w jakimś bezimiennym grobie, nieopodal brzegu. Wzniesiono tu nawet wieżę ostrzegawczą, Herring Tower, ale jako że nie była ona oświetlona, to i rezultaty były opłakane ‒ ponad 40 wraków. Równie dobrze mogło by jej nie być. 


Mimo to władzom nie spieszyło się do wybudowania latarni z prawdziwego zdarzenia. Bo ta powstała tu dopiero w 1880 roku, zresztą po niemałych perypetiach, a morze do samego końca jej budowy nie odpuszczało. 


Podczas pewnej zimowej nocy, w marcu 1880 roku, o skały rozbiły się aż trzy łodzie. Kiedy więc parę miesięcy później, w grudniu tego samego roku, oficjalnie zainaugurowano latarnię Langness, radościom i wiwatom nie było końca. Płonęło ognisko, były fajerwerki, oklaski i orkiestra dęta. W morskiej historii Wyspy Man rozpoczął się tym samym nowy okres dziejów: spokojniejszy i bezpieczniejszy.  


Ponieważ jednak nie wszystkim nieszczęściom można zapobiec, sporadycznie zdarzały się inne tragedie. W 1928 roku w nieszczęśliwym wypadku stracił życie główny latarnik, kiedy uruchamiał aparaturę syreny mgielnej. Pięć lat później zniszczeniu uległa z kolei lampa, kiedy w latarni wybuchł pożar. 



Ale były też historie ze szczęśliwym zakończeniem. W 1941 roku dwóch rezydujących tu latarników uratowało dwuosobową załogę samolotu Królewskich Sił Powietrznych (RAF), kiedy maszyna runęła do wody jakieś 400 metrów od brzegu. Latarnicy byli we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Tego trzynastego listopada 1941 roku zaryzykowali własne życie. Wsiedli do łodzi wiosłowej i wypłynęli w morze ratować rozbitków. Za swoją odwagę zostali później odpowiednio nagrodzeni. 



W 1996 roku latarnię Langness całkowicie zautomatyzowano, jako ostatnią na wyspie, i to też, na swój sposób, była dla niektórych latarników tragedia. Byli bowiem tacy, którzy swoją służbę traktowali śmiertelnie poważnie, jako życiową misję, a postęp technologiczny przyniósł im jedynie rozczarowanie i pozbawił sensu życia. 






 


środa, 19 czerwca 2024

Moje wielkie mańskie wakacje - nocleg u Jeremy'ego Clarksona


W miejscach takich jak to łatwo byłoby mi zostać wyznawczynią hinduizmu. Wiara w reinkarnację przychodzi naturalnie i bez wysiłku, jakby przez osmozę. Chłonie się ją wraz z wdychanym morskim powietrzem. 


Jeszcze zanim zrobiłam swój pierwszy krok na mańskiej ziemi, podskórnie czułam, że to jest my type of place. Miejsce, w którym dobrze bym się czuła. W którym mogłabym się zrelaksować, odpocząć, osiąść. Od momentu, w którym po raz pierwszy pomyślałam w ten sposób o Wyspie Man, do momentu przybicia do jej brzegów upłynęło kilka dobrych lat. Warte jednak były tego oczekiwania. 


Płynąc z Dublina do stolicy wyspy Man ‒ Douglas ‒ siłą rzeczy trzeba przepłynąć koło Dreswick Point, najbardziej wysuniętego na południe punktu wyspy. Wieńczy on urodziwy półwysep Langness, gdzie znajduje się latarnia o tej samej nazwie.


Zamajaczyła mi przed oczami na jakieś pół godziny przed końcem rejsu, i kosztowała mnie mnóstwo wysiłku, by powstrzymać się przed infantylnym skakaniem i popiskiwaniem z radości. Jako że bliżej mi niestety do statecznej matrony niż nieopierzonego podlotka, z trudem przyjęłam pokerową twarz, ale wewnątrz siebie żwawo podrygiwałam do Wiosny Vivaldiego. Miałam ku temu dobre powody. Ta piękna latarnia miała być moim domem przez najbliższy tydzień! 


Dla niewtajemniczonych to tylko kolejna latarnia. Dla miejscowych zaś to symbol waśni ‒ kość niezgody. Bo widzisz, Czytelniku, zanim to miejsce stało się moim tymczasowym przystankiem, najpierw zostało kontrowersyjnym wakacyjnym domem samego Jeremy'ego Clarksona. 


Anglik słynie nie tyle z wysokiego wzrostu, co po prostu z niewyparzonej gęby i języka ostrego niczym brzytwa golibrody. Jedni doceniają jego bezpośredniość, poczucie humoru i brak filtrów, inni zaś oburzają dosadnymi wypowiedziami. A Clarkson jeździć lubi. Nie tylko sportowymi furami, lecz także jeździć po ludziach jak po łysej kobyle. Przy czym nie oszczędza nikogo ‒ motocyklistów, pracowników sektora publicznego, polityków, wyborców... Dostaje się nawet dzieciom jak na przykład Grecie Thunberg, którą Anglik nazwał niegdyś rozpuszczonym bachorem. 


Kogoś tak barwnego jak paw nie traktuje się obojętnie. Kogoś takiego jak Jeremy Clarkson albo kocha się, albo nienawidzi. W 2005 roku Clarkson wraz ze swoją żoną, Frances, której ojciec był zasłużonym Mańczykiem odznaczonym Krzyżem Wiktorii, nabył za ponad milion funtów tę imponującą posiadłość na końcu półwyspu. Latarnia, którą zautomatyzowano w 1996 roku, nie wymagała już ludzkiej obecności, toteż trzy urocze domki latarnika, które ją okalały, wystawiono na sprzedaż. Nabyli je Clarksonowie i trudno im się dziwić. Półwysep jest pięknym kawałkiem ziemi, a sama Wyspa Man została uznana przez UNESCO za "jedno z lepszych miejsc na świecie do eksplorowania natury". Cisza, dziewicza przyroda, szum morza, raj ‒ można by pomyśleć. Clarksonowie też pewnie tak myśleli. 


Niekoniecznie jednak przeszło im przez myśl, że przez niewyparzoną gębę Jeremy'ego mogą mieć tu wrogów. Jeśli wcześniej nie narobił ich sobie swoimi wypowiedziami o chęci odstrzeliwania motocyklistów (a przecież w żyłach wielu mieszkańców płynie paliwo zamiast krwi, to tu odbywają się słynne wyścigi motocyklowe Tourist Trophy), to z pewnością nagrabił sobie wzniesieniem ogrodzenia. 


Otóż w październiku 2006 roku koło części posiadłości Clarksonów, tej koło morza, pojawiły się przeszkody w postaci drutów, furtek i siatek, a wszystko to w celu uszczknięcia dla siebie prywatności. Pejzaże piękne, domki urocze, szkopuł polegał jednak na tym, że koło posiadłości przebiegała bardzo popularna ścieżka, którą upodobali sobie lokalsi do spacerowania i wyprowadzania swoich psów. A jako że posiadłość znajduje się na otwartym i niezalesionym terenie, w dodatku płaskim jak naleśnik, ich domostwo było ze wszystkich stron wyeksponowane ku uciesze gawiedzi. Rezydencję okala co prawda mur, ale nie jest on wysoki, i nawet karzełek byłby w stanie ich podejrzeć przy odrobienie silnej woli. 


Jedyną szansą na zachowanie jakiejkolwiek prywatności było wyłączenie z popularnej trasy kilkusetmetrowego odcinka od strony Morza Irlandzkiego. Clarkson przekierował więc ścieżkę na tym odcinku ‒ piechurzy nadal mogli spacerować po półwyspie, nie mogli jednak przechodzić przez jego ogródek i zaglądać mu w okna, fotografować w czasie zabawy z dziećmi (ma ich trójkę), posiłku, czy zwyczajnego wypoczynku. 


To jednak nie spodobało się pewnej grupce mieszkańców, która szybko podniosła larum, że ale jak to tak?! Jakim prawem?! Ta ścieżka istniała tu od zawsze, jeszcze zanim Clarkson się urodził, że poprzedni właściciele udzielili zgody, że oni tu od zawsze spacerowali i spacerować będą, bo każdy ma prawo podziwiać latarnię! A te pale to zarozumiały i egoistyczny Anglik może sobie wepchnąć wiadomo gdzie! 


Biorąc pod uwagę, że furtki i zabezpieczenia wzniesiono dopiero pod koniec 2006 roku, czyli po roku od kupna, para zapewne miała już dość wścibskich i, zapewne w wielu przypadkach też, nieprzyjaznych oczu. 


Przepychanki, akty wandalizmu i nieprzyjemności ciągnęły się latami. Sprawa ostatecznie wylądowała w sądzie, ale ten w kwietniu 2012 roku wydał wyrok na korzyść miejscowych. Clarksonowie, pomimo obstawania przy tym, że łamane są ich prawa człowieka, a psy piechurów, regularnie spuszczane ze smyczy, prześladują ich trzodę (ponoć doprowadziły nawet do śmierci czterech owiec), musieli złożyć broń i odblokować przejście. 


Dwa lata później para była już po rozwodzie. Ponoć kochliwa natura Jeremey'ego i jego zdradzieckie zapędy ich pokonały. Rozstali się po przeżyciu ponad 20 lat razem, kompleks domków latarnika pozostał jednak w rękach byłej żony Clarksona. 


Mnie osobiście pozostał też niesmak wywołany całym tym zamieszaniem z naruszaniem prywatności pary, bo choć nie jestem fanką Jeremy'ego, w 100% solidaryzuję się z nimi. Myślę, że część miejscowych urządziła sobie prywatną vendettę w stosunku do krnąbrnego Anglika. Jeśli nawet nie zaszkodził mu jego cięty język, to na pewno nie pomogły jego pieniądze, sława, uprzywilejowany tryb życia, a do tego jeszcze akt własności tak pięknego miejsca. 


Wyszła na wierzch paskudna ludzka natura, która często daje o sobie znać w przypadku tak hermetycznych środowisk, kiedy to na arenie pojawia się obcy i nabywa kawałek ziemi, do której prawo roszczą sobie ludzie zamieszkujący kraj z dziada pradziada. (Tu pisałam o kolejnym porażającym przykładzie bezprawia, tym razem jednak w wersji irlandzkiej) 


Jeszcze w 2018 roku, kiedy po Clarksonie pozostało tu już tylko wspomnienie (w tym czasie uganiał się za nową spódniczką, Irlandką Lisą Logan), każda próba wprowadzenia nowych zasad spotykała się z oporem i zaciekłością miejscowych. Wypasające się tu szkockie długowłose krowy niepokojone były przez biegające luzem psy, a tabliczki z prośbą o trzymanie ich na smyczy regularnie niszczono. Jako że przez tydzień miałam przyjemność tu pomieszkać, wiem, że opowieści Clarksonów nie pochodziły z "Księgi tysiąca i jednej nocy" czy innej baśni, lecz prawdziwego życia. Autentycznie im współczuję, bo kiedy wydajesz 1 250 000 funtów na posiadłość, masz prawo oczekiwać, że znajdziesz w niej spokój i ukojenie.