Pokazywanie postów oznaczonych etykietą morze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą morze. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 listopada 2024

Spacerem po Peel (Wyspa Man)


Ruiny na wyspie świętego Patryka nie są może najbardziej spektakularnymi, jednak samo miejsce jest niesamowite i zdecydowanie godne odwiedzenia. Rozpościerają się z niego fantastyczne widoki na miasto: na dwie pobliskie plaże, tę malutką Fenelli, tuż obok powstałego w 1976 roku parkingu, a także tę główną przy promenadzie po drugiej stronie grobli łączącej wysepkę z miastem Peel. 


Z tego nietuzinkowego punktu widzenia można podziwiać życie toczące się w mieście i napawać się atmosferą rybackiego portu. I choć dziś Peel już nie jest centrum wyspiarskiego rybołówstwa, mieszkańcy nie parają się szmuglerstwem, irlandzkie i szkockie łodzie nie przybijają do niego, aby rywalizować o największy połów, a z nabrzeża zniknęły kobiety oprawiające świeżo złowione dary morza, jego marynistyczny klimat nadal jest tu zachowany. Ciągle też można tu kupić słynne wędzone śledzie z Wyspy Man, a nawet zapoznać się procesem ich obróbki w Moore's Traditional Museum. 


Trudno też nie zauważyć Peel's Hill ‒ wzgórza dominującego panoramę miasta. To tu, na jego szczycie znajduje się Corrin's Tower, wspaniały hołd będący jednocześnie niemym wyzwaniem miłości i pamięci. Wieża została wybudowana w XIX wieku przez pogrążonego w żałobie Thomasa Corrina, po tym jak mężczyzna stracił swoją ukochaną żonę Alice i ich nienarodzone dziecko. 


Na trzecim piętrze wieży (do której nie ma dostępu) znajduje się kominek, przy którym mężczyzna lubił przesiadywać i czytać książki. Z czasem jednak ta jego czynność zaczęła uwierać lokalnych marynarzy. Światło wydobywające się z jego komnaty widoczne było na morzu i zdarzało się, że ktoś błędnie brał je za wiązkę światła emitowaną przez latarnię w porcie. W następstwie skarg Thomas musiał zakryć okna od południa i zachodu, aby już nigdy więcej nie wpuszczało żeglarzy w maliny.   


Nieopodal wieży jest też miejsce pochówku samego Thomasa, jego żony Alice i ich dwojga dzieci, bo para oprócz tego nienarodzonego straciła też trzylatka. Zanim Thomas zmarł, pochował ich na najwyższym punkcie wzgórza. Sam też bardzo pragnął do nich dołączyć, obawiał się jednak, że jego syn Robert, gorliwy anglikanin, absolutnie nie zgodzi się na pochówek w niewyświęconym miejscu. I jak się okazało po jego śmierci ‒ miał rację. Dlatego też jeszcze za życia wszystkie wytyczne pozostawił swoim przyjaciołom. 


Pod osłoną nocy przetransportowali jego ciało na górę, ponieważ jednak nie udało im się ukończyć pochówku, przed nadejściem świtu porzucili trumnę w krzakach. Wrócili nocą, aby dokończyć, co zaczęli. Robert jednak o wszystkim się dowiedział, i tak jak obawiał się ojciec, pochował go na cmentarzu. Ale... Thomas przewidział także i to. Jego przyjaciele mieli przygotowany na te okoliczność plan B. Tym razem schowali ciało w sekretnej komórce i trzymali je tam aż do osiągnięcia porozumienia z Robertem. Syn skapitulował, biskup poświęcił wzgórze, a Thomas po swojej pośmiertnej "tułaczce" na miarę Odyseusza, dotarł do swojej Itaki, aby spocząć obok ukochanej żony i potomstwa.  


Na wzgórzu znajduje się też studnia świętego Patryka, a do listopada 1896 roku znajdował się również urokliwie położony hotel Fenella. Jednak 20 lat po jego wzniesieniu, w zimną listopadową noc, uległ całkowitemu spaleniu, i już nigdy go nie odbudowano. Jego położenie, tak bardzo doceniane przez jego gości, tym razem okazało się gwoździem do trumny. Straż pożarna miała nie lada orzech do zgryzienia, więc hotel, zbudowany głównie z drewnianego budulca,  spalił się w mniej niż dwie godziny. 


To wzgórze to mój wielki wyrzut sumienia związany z uroczym Peel. Bo choć spędziliśmy w tym mieście kilka wspaniałych godzin, to jednak nie udało nam się dotrzeć na sam jego szczyt, i jest to coś, co chciałabym w przyszłości nadrobić. 

 

Niespodziewanie dużo czasu zjadła nam, ulokowana tuż przy marinie, pizzeria The Black Dog Oven, w której z kolei to ja się nie najadłam. Miejsce ma dość fajny i swojski klimat. Nie jest to absolutnie "fine dining", jak właściciele sami piszą w swoim menu, obiecują za to doskonałej jakości składniki. Zdaje się, że specjalizują się w pizzach pieczonych w piecu opalanym drewnem. To właśnie on był niemal centralną częścią lokalu. Można tu też napić się lokalnego piwa, a wieczorem posłuchać muzyki na żywo. 


Jadłodajnia ma bardzo "hippisowski" vibe, zresztą przy samym wejściu widnieje napis "good vibes only" i to daje się odczuć. Właścicielka była bardzo pozytywna i uśmiechnięta, jakby właśnie wypaliła wybitnie relaksującego jointa. Nie spieszyła się, dla każdego miała dobre słowo i uśmiech, i generalnie wyglądała na osobę, która wykreśliła ze swojego słownika słowo "stres". 


Zamówiliśmy po kawie (americano i espresso), a Połówek dodatkowo skusił się na pizzę "Black Dog", która kosztowała nas 45 minut czekania. Nie jest to raczej zwyczajowy czas oczekiwania. Mieliśmy po prostu pecha, bo trafiliśmy na party dla przedszkolaków. Obok nas siedziała grupka dzieci, i to ich pizze najpierw się wypiekały, co znacznie opóźniło nasze zamówienie. 


Kawa była ohydna. Muszę tu jednak zaznaczyć, że ja jestem prosta baba ze wsi i daleko mi do koneserki. Mają tu jakąś dziwną odmianę NOA ‒ pomimo najszczerszych chęci nie mogłam wypić swojego espresso. A musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o kawę, to jestem jak żulik spod monopolowego ‒ za kołnierz nie wylewam! Pozostawiało niestety paskudny posmak. Żeby go zabić napiłam się americano Połówka i... wpadłam z deszczu pod rynnę! Wcale nie było lepsze! Może z cukrem albo mlekiem te trucizny byłyby do przełknięcia, ale ja nie używam ani jednego ani drugiego. Pizza za to była bardzo smaczna, według mojego towarzysza. Kęs mi wystarczył, wolę Domino's ;) Ale generalnie to... polecam ten mały rodzinny biznes. Ma same pozytywne noty w Internecie, a  w środku dużo miejscowych.  


A skoro o pizzerii mowa, to jej nazwa nawiązuje do tutejszej legendy o Moddey Dhoo, strasznym, diabelskim wręcz, czarnym psie, który w XVII wieku codziennie wieczorem nawiedzał stróżówkę na zamku Peel i kładł się koło ognia. Żołnierze spoglądali na niego z respektem, ale też niepokojem, i choć z czasem przywykli do jego obecności, nigdy nie opuścili gardy w jego towarzystwie ‒ przemieszczali się parami z obawy, że Moddey Dhoo może wykorzystać ich słabość. Aż któregoś razu jeden z nich wypił za dużo i doszedł do wniosku, że już dość tej farsy. Zaraz pokaże kolegom, kto tu jest chojrakiem, i co się robi z takimi "kundlami". Ruszył w pojedynkę na spotkanie z diabelskim psem. Moddey Dhoo nie kazał się prosić, a żołnierz zbyt długo czekać kolegom. Chwilę później rozległy się straszne piski i odgłosy. Bynajmniej nie psa. Żołnierza znaleziono żywego, ale śmiertelnie wystraszonego. Postradał zmysły, nigdy już nie przemówił, a trzy dni później zmarł. Po tym wydarzeniu zabudowano przejście, którym przychodził czarci pomiot. Od tamtego momentu Moddey Dhoo już więcej się nie pojawił. 


Legenda może się jednym podobać, innym nie, mnie jednak urzekła narodowa duma Mańczyków. Choć wyspa należy do archipelagu Wysp Brytyjskich, to jednak nie jest ani częścią UK (Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej) ani Unii Europejskiej. Pomimo tego, że jest dependencją Korony Brytyjskiej, ma wysoko zachowaną niezależność, swój język i własny parlament uważany za jeden z najstarszych na świecie. 


Kraj jest osnuty mgiełką tajemniczości, mitologii i zjawisk nadprzyrodzonych. Tak jakby była to pozostałość po celtyckim mitologicznym bóstwie, jakim był Manannan, i któremu to przypisywano magiczne właściwości. Ponoć to od jego imienia wywodzi się nazwa kraju. I to na pokładzie katamaranu Manannan przypłynęliśmy do tej magicznej wyspy. Nazwa pizzerii i promu to tylko parę drobnych odnośników do nadprzyrodzonych aspektów Wyspy Man. 


 


niedziela, 18 sierpnia 2024

Chodź, pokażę Ci Peel i zamek na wyspie św. Patryka


Na początku wcale nie było chaosu. Na początku była jedna wielka ekstaza.

Gdyby ekscytacja mogła uskrzydlać, niechybnie unosiłabym się nad ziemią niczym Hindenburg ‒ wielka, napuszona, dumna z siebie i ze swojego pomysłu na urlop. I pewnie tak jak on, albo Ikar, marnie bym skończyła, gdybym zapomniała się w tym szczęściu i rozpierającej mnie radości. 


To był trzeci dzień naszego pobytu na cudownej Wyspie Man, ale tak naprawdę pierwsza zwiedzana atrakcja. Kiedy rezerwowałam ten pobyt, dla mnie niesamowitą atrakcją była nasza noclegownia i jej oszałamiające otoczenie (pisałam o nich tu i tu). Już wtedy wiedziałam, że nawet jeśli pogoda nam nie dopisze, jeśli nie wychylimy nosa poza półwysep, na którym znajduje się nasz domek latarnika, to i tak wrócę do domu szczęśliwa. Sami więc rozumiecie, że wszystko ponad to, co uwzględniłam w pesymistycznym scenariuszu, było dla mnie niewyobrażalnym powodem do szczęścia. Samorealizującym się marzeniem.



Kiedy więc dotarliśmy na zachodnie wybrzeże wyspy do miasta Peel, od razu poczułam się tu jak w domu. Było tu wszystko to, co tygryski lubią najbardziej: spektakularne ruiny, plaża, morze, słońce, portowa atmosfera i klimatyczna zabudowa. I mało ludzi! 


Jakby tego było mało, pierwszy Mańczyk, z którym mieliśmy kontakt był przemiły, co od razu sprawiło, że jeszcze przychylniej spojrzałam nie tylko na kraj, lecz także na jego mieszkańców. Pan Derek, bo tak zwał się staruszek, który siedział w budce na terenie zamku, i sprzedawał wejściówki, był bardzo uczynny.  Kiedy zagadnęłam go o Holiday Pass, powiedział, że można go u niego kupić i serdecznie polecał takie rozwiązanie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że tak naprawdę jest tutaj wolontariuszem ‒ emerytem, który mógłby siedzieć w domu, ale zamiast tego wybrał pracę wśród ludzi. 


Holiday Pass to karta wstępu do wszystkich zabytków pod pieczą Manx National Heritage, ważna przez 14 dni od daty kupna.  Nie jest to tania rzecz, kosztuje 30£ od osoby, ale biorąc pod uwagę, że wstęp do zamku Peel kosztował 9.50£, zgodnie doszliśmy do wniosku, że to dobry interes. Nie mieliśmy zamiaru poprzestać na jednym zabytku. Nasz apetyt dopiero się zaostrzał. 


Ta mała skała, na której znajdują się między innymi ruiny katedry, okrągłej wieży i zamku miała ogromne znaczenie dla miasta, a nawet dla całego kraju. To wyspa św. Patryka ‒ patrona Zielonej Wyspy. W VI wieku było to bowiem centrum mańskiego chrześcijaństwa. To właśnie św. Patryk dał mu początek, a chrześcijańscy misjonarze kontynuowali jego dzieło. Kilka wieków później przybyli tu wikingowie ze swoimi pogańskimi wierzeniami, i choć na jakiś czas osiedli na wyspie, wznosząc tu w XI wieku drewniany zamek dla swojego króla, Magnusa III Bosego, nie wyplenili anglikańskiej wiary. 


Pozostawili za to po sobie bezcenne pamiątki. W zasadzie to cały kompleks jest jednym wielkim skarbcem historycznym, a także miejscem osnutym mitologią i legendami. To tu w czasie archeologicznych wykopalisk w latach 80. natknięto się na wiele pradawnych grobów ‒ od tych starożytnych z okolic V wieku do średniowiecznych.


Najciekawszym z nich była mogiła "pogańskiej damy", jak nazwano tajemniczą kobietę. Pośród zwyczajnych artefaktów, które przypominały wyposażenie Edwarda Nożycorękiego (noże, ostrza, sekatory...) znaleziono również spektakularny naszyjnik ze szklanymi paciorkami, który obecnie można obejrzeć w Manx Museum w stolicy wyspy, Douglas. 


Okrągła wieża tak bardzo podobna do tych irlandzkich jest zachowana w dość dobrym stanie, choć brakuje jej charakterystycznego stożkowatego dachu. Ma jakieś 15 metrów wysokości i dziś jest już na emeryturze. Kilkanaście wieków temu pełniła jednak funkcję "panic roomu" dla zamieszkujących wysepkę chrześcijańskich duchownych.


Kiedy na horyzoncie pojawiały się wrogie drakkary wikingów, mnisi chowali się w wieży razem z drogocennymi przedmiotami, wciągali drabinę, zamykali szczelnie drzwi i siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. A w praktyce pewnie żarliwie modlili, by plądrujący barbarzyńcy jak najszybciej wynieśli się z ich świętej ziemi. 


Nie mniej ciekawe są ruiny XIII-wiecznej katedry świętego Germana, patrona więźniów i muzyki. Pod jej prezbiterium znajdują się ponure krypty, które przez długi czas służyły biskupowi jako więzienie. Jedynym źródłem światła było tu niewielkie okienko ‒ 150 cm długości, 15 cm szerokości. 


Do lochów, oprócz zatwardziałych rzezimieszków, trafiali też cudzołożnicy, awanturnicy i pijacy, podejrzani o uprawianie czarnej magii, a także kwakrowie i ci, którzy nie święcili dnia Pańskiego w należyty sposób. 


Tu w tym mokrym, zimnym i ponurym lochu mieli rozmyślać nad swoim losem i nawróceniem. Jeśli szczęście im sprzyjało (albo święty German) udało im się odbyć pokutę i uzyskać ułaskawienie. Było to mało humanitarne zachowanie biskupa, ale przynosiło efekty. Recydywistów było niewielu. Kto raz zaznał piekła za życia, dobrowolnie do niego nie wracał. Chyba że był zepsuty do szpiku kości. Albo doczekał szczęśliwych lat 80. XVIII wieku. Wtedy to bowiem krypty przestały służyć jako więzienie. 


Na zabalsamowane zwłoki biskupa (pochowanego ze swoim psem) natrafiono w katedrze w 1871 roku w czasie przeprowadzanych prac remontowych. Ponownie je pochowano w nieco innym miejscu, a miejsce pochówku upamiętniono tablicą. Jednak tytuł najfajniejszej tablicy nagrobnej przypada innemu duchownemu ‒ Samuelowi Rutter, ostatniemu biskupowi pochowanemu na wyspie św. Patryka.


Rutter był dowcipnym i przyjaznym duchownym, pełnym życia i poetyckich zapędów.  Przypisuje mu się autorstwo najlepszej pijackiej przyśpiewki powstałej w języku Manx. Jest on też autorem swojego, jakże oryginalnego, epitafium w języku łacińskim:

"W tym domu, dzielonym z moimi braćmi robakami, w nadziei na zmartwychwstanie, leżę ja, Sam, z łaski Bożej biskup tej wyspy. Przechodniu, zatrzymaj się: popatrz na ten pałac biskupi i uśmiechnij się".



Mnie do uśmiechania się nie trzeba było namawiać. Tego dnia intensywnie pracowałam nad swoimi przyszłymi zmarszczkami mimicznymi. Przechadzałam się wzdłuż murów, raz po raz wyzierając za nie i patrząc na spacerujących poza nimi przechodniów (cały kompleks można obejść klifową ścieżką, how cool is that!). 


Morze, napędzane dość porywistym wiatrem, z impetem bryzgało słoną wodą o skały, falochrony i mury. Niewidocznym kropidłem "święciło" samochody na parkingu (o czym świadczyła zachlapana szyba w naszym aucie), a ja jak nigdy wcześniej czułam się pobłogosławiona. 


Wszystko było na właściwym miejscu. 



 

środa, 7 sierpnia 2024

Morskie opowieści z latarni Langness


W Irlandii chwilowa przerwa w dostawie lata, to jednak nie przeszkadza mi pozostać w wakacyjnym klimacie. W dzisiejszym odcinku przenosimy się więc z powrotem do przytulnego domku latarnika na uroczej Wyspie Man, gdzie miałam przyjemność spędzić swój poprzedni zagraniczny urlop. 


Nasza noclegownia znajdowała się na samym końcu półwyspu Langness, na południowym wschodzie kraju. Od samego początku bardzo spodobała mi się ta lokalizacja. Tak naprawdę to nie było tu żadnych spektakularnych widoków, które powalałyby na kolana. Domki latarnika, jak i sama latarnia, znajdują się na terenie płaskim jak klata małolata. Nie ma tu niebotycznych klifów, nie ma gór, nie ma nawet zbyt wielu drzew, ale nie ma też miejskiego zgiełku ani uciążliwych sąsiadów. 


Nocą kojąco migoczą światełka dawnej stolicy, Castletown, rozłożonej po drugiej stronie zatoki. Nie ma więc tutaj tego dojmującego poczucia samotności ‒ poczucia bycia banitą żyjącym poza murami miasta, z dala od społeczeństwa. 


Cywilizacja jest, ale w bezpiecznej odległości. Tu natomiast, na tym dwukilometrowym przylądku wcinającym się w Morze Irlandzkie, jest prawdziwy rezerwat przyrody. Końcowy odcinek drogi prowadzącej do latarni wyłączony jest z ruchu. Wstęp mają tu tylko uprzywilejowane pojazdy, do których zaliczają się samochody gości wynajmujących domki, jak i samej właścicielki ‒ Frances, byłej żony Jeremy'ego Clarksona ‒ popularnej osobowości telewizyjnej.  


Chyba nigdy wcześniej nie byłam tak wdzięczna za tę drewnianą bramę, którą trzeba było każdorazowo otwierać i zamykać, żeby wyjechać do miasta. Za nią było prawdziwe królicze królestwo ‒ koszmar biskupa Lena Brennana z sitcomu "Father Ted" (serdecznie polecam). Aż miałam ochotę zacytować Dougala ‒ "God, it's like a big rabbit rock festival!" 


Ze wszystkich stron wybiegały króliki, duże, średnie i maciupkie! Beztrosko kicały po drodze, całkowicie nieświadome ryzyka, jakie to wybieganie z gęstych zarośli ze sobą niesie! Gdyby nie ta drewniana bramka, drogę do latarni pewnie wyściełałyby ich truchła. Z czystym sumieniem mogę wyznać, że nie przejechaliśmy ani jednego, choć te futrzane skubańce wcale nie pomagały ‒ któregoś dnia drogę przebiegło nam ponad trzydzieści sztuk! 


Pomimo tej prostoty pejzażu, widoki wyzwalały moje niezliczone odgłosy zachwytu. Nigdy się tu nie nudziłam, bo też niebo nigdy nie było takie samo. A że odpowiada ono za sporą część tej naturalnej scenografii, miałam wrażenie, że to miejsce zmienia się wraz z nim. Wręcz czerpałam ogromną przyjemność z tych subtelnych zmian, jakie udawało mi się odnotować. 



Czasami zachwycało ciepłymi barwami zachodzącego słońca, innym razem zdobiły je wielkie i puchate "baranki", które chciało się dosiąść i podryfować na nich po nieboskłonie, a jeszcze innym ‒ zdobiły je chmury tak cienkie i precyzyjne, jak kreski wyrysowane wprawną ręką matematyka, albo pociągnięte malarskim pędzlem. 

 


Widoki były sielskie, a najpiękniejszy w tym wszystkim był ten kontakt z naturą. Nie spotkaliśmy tu co prawda morświnów ani delfinów, choć te ssaki są tu często widywane, ale za to... fiordy to nam z ręki jadły! 



Któregoś razu wybraliśmy się na mały spacer do miejsca, w którym znajduje się róg mgłowy wyłączony z użytku od 1987 roku. Znajduje się on na małej wysepce skalnej, już poza obrębem latarni, a prowadzi do niego drewniany mostek. W zależności od pory dnia i pływów, jest tu mniej lub więcej wody. Zawsze za to są skały ‒ ostre jak brzytwa, a do tego zdradliwe. 


W niemałą konsternację wprawiła nas mała szara spiczasta skała, która z dala rzucała się w oczy, jako że znajdowała się niemal na środku tej małej zatoki. 


‒ "Dlaczego ta skała się rusza?"

‒ "Dlaczego ta skała... ziewa?!"


I już po chwili wszystko było jasne. To nie skała, to tylko relaksująca się foka! Beztrosko unosiła się na wodzie niczym boja, zupełnie niezrażona podglądającymi ją gapiami. Mogłabym przysiąc, że nawet uśmiechała się pod nosem w czasie zażywania kąpieli słonecznych. 


Wkrótce okazało się, że ta "ziewająca skała" była tylko zapowiedzią do "Animal Planet", zoologicznego programu, który na żywo rozgrywał się przed naszymi oczami. 


Po prawej stronie, kilkanaście metrów od dryfującej foki, znajdowało się całe ich stado. Niektóre wylegiwały się na skałach, jednak większość z nich unosiła się na wodzie i bacznie nas obserwowała, co było dość osobliwym doświadczeniem. Wyglądały jak płetwonurkowie w czasie morskiego desantu. 


 

Wiele się tutaj zmieniło na przestrzeni tych ostatnich wieków. Przede wszystkim półwysep Langness przestał być "cmentarzyskiem statków", jak dawniej zwykli go określać miejscowi. Te kilkaset lat temu morze regularnie atakowało, przeżuwało i wypluwało na brzeg rozbitków, roztrzaskiwało ich łodzie.   


Zaledwie o rzut beretem od latarni znajduje się masowa mogiła Irlandczyków, którzy przepadli tu w latach 30. XIX wieku. Jak wielu im podobnych rodaków wyruszyli z kraju trawionego biedą ‒ mieli znaleźć tu zatrudnienie przy zbieraniu ziemniaków, a znaleźli śmierć. 


Takich jak oni było tu wielu, bo morze nie było wybredne. Nikt, żaden statek rybacki, kupiecki, pasażerski, czy slup wojenny, nie miał taryfy ulgowej. Miejscowi robili, co mogli. W mgliste dni dęli w krowi róg, bo prawdziwej syreny przeciwmgielnej jeszcze wtedy tu nie było. Tych, co dało się uratować, ratowali. Innych, zimnych i sztywnych, chowali ‒ jak wspomnianych Irlandczyków ‒ w jakimś bezimiennym grobie, nieopodal brzegu. Wzniesiono tu nawet wieżę ostrzegawczą, Herring Tower, ale jako że nie była ona oświetlona, to i rezultaty były opłakane ‒ ponad 40 wraków. Równie dobrze mogło by jej nie być. 


Mimo to władzom nie spieszyło się do wybudowania latarni z prawdziwego zdarzenia. Bo ta powstała tu dopiero w 1880 roku, zresztą po niemałych perypetiach, a morze do samego końca jej budowy nie odpuszczało. 


Podczas pewnej zimowej nocy, w marcu 1880 roku, o skały rozbiły się aż trzy łodzie. Kiedy więc parę miesięcy później, w grudniu tego samego roku, oficjalnie zainaugurowano latarnię Langness, radościom i wiwatom nie było końca. Płonęło ognisko, były fajerwerki, oklaski i orkiestra dęta. W morskiej historii Wyspy Man rozpoczął się tym samym nowy okres dziejów: spokojniejszy i bezpieczniejszy.  


Ponieważ jednak nie wszystkim nieszczęściom można zapobiec, sporadycznie zdarzały się inne tragedie. W 1928 roku w nieszczęśliwym wypadku stracił życie główny latarnik, kiedy uruchamiał aparaturę syreny mgielnej. Pięć lat później zniszczeniu uległa z kolei lampa, kiedy w latarni wybuchł pożar. 



Ale były też historie ze szczęśliwym zakończeniem. W 1941 roku dwóch rezydujących tu latarników uratowało dwuosobową załogę samolotu Królewskich Sił Powietrznych (RAF), kiedy maszyna runęła do wody jakieś 400 metrów od brzegu. Latarnicy byli we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Tego trzynastego listopada 1941 roku zaryzykowali własne życie. Wsiedli do łodzi wiosłowej i wypłynęli w morze ratować rozbitków. Za swoją odwagę zostali później odpowiednio nagrodzeni. 



W 1996 roku latarnię Langness całkowicie zautomatyzowano, jako ostatnią na wyspie, i to też, na swój sposób, była dla niektórych latarników tragedia. Byli bowiem tacy, którzy swoją służbę traktowali śmiertelnie poważnie, jako życiową misję, a postęp technologiczny przyniósł im jedynie rozczarowanie i pozbawił sensu życia.