Pokazywanie postów oznaczonych etykietą morze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą morze. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 marca 2024

The Beach is Always a Good Idea


Za każdym razem, kiedy mam przyjemność przebywać nad morzem albo oceanem, zastanawiam się, czy taki widok może się kiedykolwiek znudzić. Czy po wielu latach można przestać go dostrzegać? Czy może się znudzić, spowszechnieć? Zarówno rozum jak i serce podpowiadają mi, że to niemożliwe, ale przemawia przeze mnie romantyczny człowiek, który nigdy nie mieszkał nad wielką wodą. 


Co ciekawe, ta sama wielka woda była mi dość długo obojętna. Od Bałtyku zawsze dzieliły mnie długie kilometry, a kiedy wreszcie znalazłam się nad nim w swoje pierwsze nadmorskie wakacje, byłam... nawet nieco rozczarowana. Ten znamienny wyjazd nie odmienił mojego życia, nie wróciłam z niego ani zakochana w morzu, ani w przygodnym amancie. Myślałam sobie raczej wtedy "i o co tyle szumu?" Morze ani mnie ziębiło, ani grzało. Rzeki, stawy i jeziora tym bardziej nie ruszały. 


Wszystko zmieniło się niecałe dziesięć lat później, i jak to już w życiu bywa z miłością, trzeba było po prostu trafić na odpowiedniego kandydata. No i ja trafiłam. Na Atlantyk. Od tamtego momentu już zawsze wodziłam za nim rozmarzonym wzrokiem niczym zakochany kundel za swoją ukochaną Lady. I zawsze też kombinowałam, niczym stęskniona kochanka, jak doprowadzić do kolejnego upojnego spotkania. 


Jeśli jechałam gdzieś na irlandzki urlop, od razu było wiadomo, że jadę gdzieś nad ocean. Lata upływały, a moja lista ulubionych nadmorskich miejscówek tylko się powiększała. Jakiś czas temu dołączył do niej właśnie Termon House. Jego lokalizacja była spełnieniem moich mokrych snów. Z niemal każdego okna masz piękny widok na Atlantyk. Otwierasz drzwi wejściowe, a tam... BAM! TAKI widok! Trzeba się jedynie trzymać futryny, żeby się nie przewrócić z wrażenia! 


Nie miejcie mi za złe, że bombarduję Was takimi samymi zdjęciami, ale dla mnie każde z nich jest inne. Tak samo jak ten sam Atlantyk każdego dnia jest inny. W słoneczne dni wygląda jak Morze Karaibskie, przyciąga wówczas plażowiczów jak magnes opiłki żelaza, ale nawet w te szare i zachmurzone jest piękny. Chyba nawet bardziej mi się podoba, kiedy jest taki grymaśny, naburmuszony i stalowoszary. Ten, kto twierdzi, że szary jest nudnym kolorem, chyba nigdy nie widział szarego Atlantyku. 


Korzystałam więc, oj korzystałam, ile tylko mogłam z tego krótkiego pobytu w Termon. A to nie było znów wcale takie proste i łatwe, bo ocean miał największego konkurenta właśnie w postaci Termon House'u. Każde z nich walczyło o moją uwagę, a żadne nie przebierało w środkach. 


Ocean szumiał zalotnie, wodził mnie na pokuszenie niczym zdradzieckie syreny Odyseusza, nie chciał, bym wracała do mojej Itaki, ale dom, który tymczasowo pełnił jej funkcję, również równo mnie bałamucił. Wabił ciepłem drew trzaskających w kominku, wygodą foteli, interesującą książką i otulającą miękkością koca. Termon - którego irlandzka nazwa oznacza sanktuarium - okazał się dla mnie właśnie tym. 


O tej porze roku, czyli jego schyłku, życie turystyczne praktycznie nie istniało. Sezon letni już dawno się zakończył, a nowy jeszcze nie nadszedł. Pobliskie plaże świeciły pustkami i miało się je na wyłączność. Inni ludzie byli tu tak rzadko spotykani jak wędrowcy na pustyni. Niewątpliwie miało to swój niepowtarzalny urok, ale też mały minus. 


Pobliski bar, do którego z powodzeniem można dojść z domu w przeciągu kilkunastu minut, był pusty jak turecki bęben. Moja wizja wieczoru spędzonego w pubie wśród miejscowych i muzyki na żywo pękła z hukiem niczym przekłuty balon. 


Jak zupełnie inaczej musi to wyglądać latem, kiedy wioska zaczyna tętnić życiem, a miejscowe domki letniskowe zapełniać się kolejnymi wakacjuszami: ciepłe letnie wieczory spędzone pod niebem i sznurem nastrojowych lampek, sukienki wirujące w tańcu, głowa i nogi podrygujące do muzyki sączącej się z baru, jowialne towarzystwo z płynnym złotem w szklaneczkach, lody dla ochłody i ciepły piasek pod gołymi stopami... 


O tym mogłam jedynie pomarzyć. Spacer po Maghery i tak był przyjemny. Na dłużej zatrzymałam się przy ruinach skromnego kamiennego domku,  w którym w XIX i XX wieku mieszkał tkacz Noble Hunter wraz ze swoją żoną Bridget i ich dziesięciorgiem dzieci. 


W 2016 roku lokalna ludność pięknie ich upamiętniła za pomocą muralu przedstawiającego ich wyimaginowane życie. Noble zmarł 13 grudnia 1868 roku w wieku 60 lat, co jak na tamte czasy było naprawdę wyczynem, ale pamięć po nim pozostała.  



 

Od realiów, w których żył Noble upłynęło ponad 150 lat, ale charakter tej nadmorskiej wioski nie zmienił się jakoś znacząco. Nadal ma swój niepowtarzalny rustykalny charakter, nadal dominuje tu niska zabudowa, nadal można natknąć się (albo potknąć!) tutaj o relikty z zamierzchłej przeszłości: kamienne kręgi i grobowce. Gdzieniegdzie zaś natrafić można na domek dla wróżek czy sterty suszącego się torfu. Niektóre rzeczy nigdy nie zmieniają się w Irlandii. 


 


wtorek, 20 lutego 2024

Spacerem po Youghal


Przedstawiłam Wam tu niedawno arcyciekawą historię związaną z irlandzkim miasteczkiem Youghal (przeczytaj), wtedy jednak skupiłam się na filmowej genezie "Moby Dicka". Dziś z kolei chciałabym napisać coś więcej o samym pobycie w tym miejscu. 


Zacznę może od tego, że ten wyjazd przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jego głównym celem był udział w występie irlandzkiego artysty, Patricka Sheehy, ekswokalisty zespołu Walking on Cars. Koncert odbył się w pobliskim Ballycotton, o którym już Wam opowiedziałam w minionym roku (relacja).


Youghal to mała miejscowość (szczególnie w porównaniu do tych polskich), a Ballycotton jeszcze mniejsza. I choć to właśnie w tę drugą celowałam, szukając sprzyjającego noclegu, to ostatecznie nic z tego nie wyszło. Czy żałuję? Absolutnie nie! Bo to właśnie jeden z tych przykładów idealnie obrazujących powiedzenie "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło". 


Gdzie przenocować?


Zaplecze turystyczne jest tu całkiem przyzwoicie rozbudowane, jako że miasto od kilku stuleci cieszy się mianem popularnego kurortu nadmorskiego, a długie i złociste plaże przyciągają tu plażowiczów i amatorów morskich kąpieli. Można zatem zdecydować się na nocleg w B&B, przyczepie kempingowej, hotelu przy nabrzeżu, a nawet w domku latarnika przylegającym do XIX-wiecznej latarni. 


Miejsce jest niewątpliwie bardzo ciekawe (choćby ze względu na długoletnią historię latarników z nim związaną, albo nietypowe położenie - latarnia "w środku" miasta), lokalizacja piękna (na klifie), ale ci, co nie śmierdzą groszem, raczej nie mają czego tutaj szukać. 


Właścicielka, rudowłosa Irlandka Saoirse, parę lat temu zmodernizowała dom, znacznie uszczupliła portfel jego renowacją i promocją (w 2020 roku chatka latarnika wystąpiła w bardzo popularnym tutaj programie "Home of the Year" i dotrwała aż do finału), co też mocno odzwierciedla się w cenie. W zależności od sezonu jest to nawet 400-450€/noc, co w połączeniu z opłatami za sprzątanie i prowizją dla airbnb, daje czterocyfrową liczbę. Minimalny pobyt to dwie doby. Niegdyś miałam to miejsce na oku, ceny były wówczas bardziej przyjazne, jednak jakiś czas temu właścicielka je ujednoliciła i znacznie podwyższyła, więc nocleg w tej latarni spadł na dół mojej listy. 

 

Summerfield Lodge:


Za ćwierć tej ceny znalazłam za to nocleg w sympatycznym B&B na wzgórzu, Summerfield Lodge, z którego rozciągała się panorama na morze. Pokój był ciepły, łóżko wygodne, łazienka mała, ale nowoczesna, z mocnym prysznicem. Śniadanie bardzo smaczne, a nade wszystko właściciele - Barbara i Peter - bardzo pomocni i życzliwi. 


Gdzie zjeść/wypić?

Po śniadaniu przegadaliśmy chyba z pół godziny, o wszystkim i o niczym, skorzystaliśmy też z jej rekomendacji dotyczących jadłodajni, i jeszcze tego samego wieczoru zameldowaliśmy się w "The Quays", gdzie cudem udało nam się dostać stolik, musieliśmy go jednak zwolnić przed 19:00.


 

Dość szybko zrozumiałam, dlaczego właśnie to miejsce Barbara określiła swoim ulubionym. Miało fajny, bezpretensjonalny charakter, ładny wystrój świąteczny, miłą atmosferę i całkiem przyzwoite jedzenie. Z przyjemnością bym tam wróciła. 



Kolejnego dnia udaliśmy się do pubu Paddy'ego Linehana, "Moby Dick's", o którym już pisałam. Jednak naszym celem nie była strawa ani napitek - z uwagi na wszystkie memorabilia filmowe lokal nieco przypomina muzeum. 


Głupio mi jednak było traktować to miejsce niczym darmowe źródło wiedzy i sensacji, więc zamówiliśmy sobie po kawie i przysiedliśmy na jednej z sof, aby w spokoju ją wypić. 



Pani barmanka, kobieta w średnim wieku, była dla mnie niesamowicie wyrozumiała, przemiła, dostałam nawet taśmę, która była mi potrzebna do zaklejenia koperty, a jedyny klient siedzący wtedy przy barze, uczynnie schodził mi z drogi, jakbym była nie wiadomo jakim VIP-em, kiedy niczym niemiecki pancernik krążyłam po całym lokalu i przyglądałam się poszczególnym pamiątkom. Onieśmieliło mnie to przemiłe i ciepłe przyjęcie, tutaj również wróciłabym z wielką przyjemnością. 

 

Na pożegnalny lunch wybraliśmy restaurację "Clancy's" przy nabrzeżu, i to również był udany wybór. Miejsce nieco bardziej formalne niż te dwa poprzednie, ryba z frytkami była tutaj lepsza niż w pierwszym pubie, a mój wrap z frytkami był wprost przepyszny!


 

Wrażenie popsuła nieco moja zupa. Chowder Połówka był gorący, moja zupa zaś chłodna, a niczego tak bardzo nie lubię jak chłodnych "gorących napojów": herbaty, kawy i zupy. 



Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę powrotną, kolejny raz udaliśmy się na spacer po mieście, tym razem jednak w świetle dziennym. Youghal jest urocze zarówno za dnia, jak i nocą. Jako że był to okres przed Bożym Narodzeniem, miasto było odpowiednio udekorowane, co nadawało mu przytulności i klimatu. 



Ten dzienny spacer znacząco wpłynął na nasz pozytywny odbiór tego miasta. I nie mówię tutaj o walorach estetycznych, bo te choć nie bez znaczenia, bledną przy ludzkiej dobroci i życzliwości. 



To był jeden z tych pięknych zimowych dni - słońce intensywnie świeciło od samego rana, a szron pokrywał nawierzchnię. Miasto było nadal uśpione, bo chociaż pogoda dopisywała, po nabrzeżu spacerowało niewielu ludzi.



Jednym z nich był Irlandczyk wyprowadzający na spacer swojego niesfornego szczeniaka. Mijając się z Połówkiem wymienił z nim grzecznościowe powitanie, po czym tajemniczy nieznajomy zareagował na jego "Hi, how are you", przystając i stwierdzając: "hej, to nie jest lokalny akcent z Youghal! Skąd przybywasz, błędny rycerzu?" (aż chciałoby się odpowiedzieć: "z PGR-u Ryczywół" - taki żarcik). 


I w ten niepozorny sposób rozpoczęła się ich przemiła pogawędka. Kiedy wyłoniłam się zza winkla (byłam nieco w tyle, bo przecież jak na nawiedzoną turystkę przystało, musiałam zrobić tysiąc niemal identycznych zdjęć), nieco zdębiałam, bo panowie namiętnie ze sobą rozmawiali, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi, i w pierwszej chwili tak właśnie pomyślałam, kiedy do nich dołączyłam - że Połówek trafił na jakiegoś swojego znajomego i teraz zaciekle nadrabiają zaległości.  



To nie był nikt nam znany, ale człowiek z ogromnym potencjałem, żeby stać się bardzo dobrym znajomym. Rozmowa bardzo dobrze się kleiła, zahaczała o wiele wątków, a sam Irlandczyk okazał się człowiekiem nie tylko otwartym na innych, ale także światłym - sam intensywnie podróżował w młodości, zwiedził wiele krajów, miał też sporą lokalną wiedzę, bo serdecznie zachęcał nas między innymi do wizyty w średniowiecznej świątyni, Saint Mary's Collegiate Church, kościele, który jest wyjątkowy pod wieloma względami (odkryto w nim m.in. starożytne ogrzewanie podłogowe) i jest jednym z najstarszych (jeśli nie najstarszym) w Irlandii. 


Ten wyjątkowy kościół to tylko jeden z wielu ciekawych zabytków Youghal. Osiemnastowieczna wieża zegarowa (Clock Gate) jest chyba tym, który najbardziej rzuca się w oczy. 


Dziś na szczęście nikt już nie zrzuca z jej okien wisielców. To tu bowiem powieszono irlandzkich patriotów w XVIII wieku, tak ku przestrodze, gdyby kolejnym nacjonalistom przyszły do głowy jeszcze inne głupie pomysły.  


Wieża służyła również jako tymczasowy areszt, wartownia i dzwonnica, a umieszczony na niej zegar wskazywał czas. Co ciekawe, jej kopuła miała tylko trzy tarcze zegara: jedną na wschodzie, jedną skierowaną na północ i jedną na południe. W latach 70. XVIII wieku uważano bowiem, że lud zamieszkujący obszary położone na zachód od Youghal, znajdujący się poza miejski murami obronnymi, nie musi wiedzieć, która godzina. 


A właśnie! Miasto ma całkiem dobrze zachowane mury miejskie, i choć nie są one tak okazałe jak te w walijskim Conwy, warto ruszyć ich śladem na to niecodzienne spotkanie ze średniowiecznymi reliktami. Warto też dla widoków!