Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okrągła wieża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okrągła wieża. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 sierpnia 2024

Chodź, pokażę Ci Peel i zamek na wyspie św. Patryka


Na początku wcale nie było chaosu. Na początku była jedna wielka ekstaza.

Gdyby ekscytacja mogła uskrzydlać, niechybnie unosiłabym się nad ziemią niczym Hindenburg ‒ wielka, napuszona, dumna z siebie i ze swojego pomysłu na urlop. I pewnie tak jak on, albo Ikar, marnie bym skończyła, gdybym zapomniała się w tym szczęściu i rozpierającej mnie radości. 


To był trzeci dzień naszego pobytu na cudownej Wyspie Man, ale tak naprawdę pierwsza zwiedzana atrakcja. Kiedy rezerwowałam ten pobyt, dla mnie niesamowitą atrakcją była nasza noclegownia i jej oszałamiające otoczenie (pisałam o nich tu i tu). Już wtedy wiedziałam, że nawet jeśli pogoda nam nie dopisze, jeśli nie wychylimy nosa poza półwysep, na którym znajduje się nasz domek latarnika, to i tak wrócę do domu szczęśliwa. Sami więc rozumiecie, że wszystko ponad to, co uwzględniłam w pesymistycznym scenariuszu, było dla mnie niewyobrażalnym powodem do szczęścia. Samorealizującym się marzeniem.



Kiedy więc dotarliśmy na zachodnie wybrzeże wyspy do miasta Peel, od razu poczułam się tu jak w domu. Było tu wszystko to, co tygryski lubią najbardziej: spektakularne ruiny, plaża, morze, słońce, portowa atmosfera i klimatyczna zabudowa. I mało ludzi! 


Jakby tego było mało, pierwszy Mańczyk, z którym mieliśmy kontakt był przemiły, co od razu sprawiło, że jeszcze przychylniej spojrzałam nie tylko na kraj, lecz także na jego mieszkańców. Pan Derek, bo tak zwał się staruszek, który siedział w budce na terenie zamku, i sprzedawał wejściówki, był bardzo uczynny.  Kiedy zagadnęłam go o Holiday Pass, powiedział, że można go u niego kupić i serdecznie polecał takie rozwiązanie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że tak naprawdę jest tutaj wolontariuszem ‒ emerytem, który mógłby siedzieć w domu, ale zamiast tego wybrał pracę wśród ludzi. 


Holiday Pass to karta wstępu do wszystkich zabytków pod pieczą Manx National Heritage, ważna przez 14 dni od daty kupna.  Nie jest to tania rzecz, kosztuje 30£ od osoby, ale biorąc pod uwagę, że wstęp do zamku Peel kosztował 9.50£, zgodnie doszliśmy do wniosku, że to dobry interes. Nie mieliśmy zamiaru poprzestać na jednym zabytku. Nasz apetyt dopiero się zaostrzał. 


Ta mała skała, na której znajdują się między innymi ruiny katedry, okrągłej wieży i zamku miała ogromne znaczenie dla miasta, a nawet dla całego kraju. To wyspa św. Patryka ‒ patrona Zielonej Wyspy. W VI wieku było to bowiem centrum mańskiego chrześcijaństwa. To właśnie św. Patryk dał mu początek, a chrześcijańscy misjonarze kontynuowali jego dzieło. Kilka wieków później przybyli tu wikingowie ze swoimi pogańskimi wierzeniami, i choć na jakiś czas osiedli na wyspie, wznosząc tu w XI wieku drewniany zamek dla swojego króla, Magnusa III Bosego, nie wyplenili anglikańskiej wiary. 


Pozostawili za to po sobie bezcenne pamiątki. W zasadzie to cały kompleks jest jednym wielkim skarbcem historycznym, a także miejscem osnutym mitologią i legendami. To tu w czasie archeologicznych wykopalisk w latach 80. natknięto się na wiele pradawnych grobów ‒ od tych starożytnych z okolic V wieku do średniowiecznych.


Najciekawszym z nich była mogiła "pogańskiej damy", jak nazwano tajemniczą kobietę. Pośród zwyczajnych artefaktów, które przypominały wyposażenie Edwarda Nożycorękiego (noże, ostrza, sekatory...) znaleziono również spektakularny naszyjnik ze szklanymi paciorkami, który obecnie można obejrzeć w Manx Museum w stolicy wyspy, Douglas. 


Okrągła wieża tak bardzo podobna do tych irlandzkich jest zachowana w dość dobrym stanie, choć brakuje jej charakterystycznego stożkowatego dachu. Ma jakieś 15 metrów wysokości i dziś jest już na emeryturze. Kilkanaście wieków temu pełniła jednak funkcję "panic roomu" dla zamieszkujących wysepkę chrześcijańskich duchownych.


Kiedy na horyzoncie pojawiały się wrogie drakkary wikingów, mnisi chowali się w wieży razem z drogocennymi przedmiotami, wciągali drabinę, zamykali szczelnie drzwi i siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. A w praktyce pewnie żarliwie modlili, by plądrujący barbarzyńcy jak najszybciej wynieśli się z ich świętej ziemi. 


Nie mniej ciekawe są ruiny XIII-wiecznej katedry świętego Germana, patrona więźniów i muzyki. Pod jej prezbiterium znajdują się ponure krypty, które przez długi czas służyły biskupowi jako więzienie. Jedynym źródłem światła było tu niewielkie okienko ‒ 150 cm długości, 15 cm szerokości. 


Do lochów, oprócz zatwardziałych rzezimieszków, trafiali też cudzołożnicy, awanturnicy i pijacy, podejrzani o uprawianie czarnej magii, a także kwakrowie i ci, którzy nie święcili dnia Pańskiego w należyty sposób. 


Tu w tym mokrym, zimnym i ponurym lochu mieli rozmyślać nad swoim losem i nawróceniem. Jeśli szczęście im sprzyjało (albo święty German) udało im się odbyć pokutę i uzyskać ułaskawienie. Było to mało humanitarne zachowanie biskupa, ale przynosiło efekty. Recydywistów było niewielu. Kto raz zaznał piekła za życia, dobrowolnie do niego nie wracał. Chyba że był zepsuty do szpiku kości. Albo doczekał szczęśliwych lat 80. XVIII wieku. Wtedy to bowiem krypty przestały służyć jako więzienie. 


Na zabalsamowane zwłoki biskupa (pochowanego ze swoim psem) natrafiono w katedrze w 1871 roku w czasie przeprowadzanych prac remontowych. Ponownie je pochowano w nieco innym miejscu, a miejsce pochówku upamiętniono tablicą. Jednak tytuł najfajniejszej tablicy nagrobnej przypada innemu duchownemu ‒ Samuelowi Rutter, ostatniemu biskupowi pochowanemu na wyspie św. Patryka.


Rutter był dowcipnym i przyjaznym duchownym, pełnym życia i poetyckich zapędów.  Przypisuje mu się autorstwo najlepszej pijackiej przyśpiewki powstałej w języku Manx. Jest on też autorem swojego, jakże oryginalnego, epitafium w języku łacińskim:

"W tym domu, dzielonym z moimi braćmi robakami, w nadziei na zmartwychwstanie, leżę ja, Sam, z łaski Bożej biskup tej wyspy. Przechodniu, zatrzymaj się: popatrz na ten pałac biskupi i uśmiechnij się".



Mnie do uśmiechania się nie trzeba było namawiać. Tego dnia intensywnie pracowałam nad swoimi przyszłymi zmarszczkami mimicznymi. Przechadzałam się wzdłuż murów, raz po raz wyzierając za nie i patrząc na spacerujących poza nimi przechodniów (cały kompleks można obejść klifową ścieżką, how cool is that!). 


Morze, napędzane dość porywistym wiatrem, z impetem bryzgało słoną wodą o skały, falochrony i mury. Niewidocznym kropidłem "święciło" samochody na parkingu (o czym świadczyła zachlapana szyba w naszym aucie), a ja jak nigdy wcześniej czułam się pobłogosławiona. 


Wszystko było na właściwym miejscu. 



 

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Okrągła wieża Timahoe


Zielona Wyspa słynie nie tylko z zamkowych ruin, lecz także z okrągłych wież. Te ciekawe budowle są cechą charakterystyczną Irlandii. W całym kraju można natrafić na kilkadziesiąt przeróżnych wież. Mają różną wysokość, różną ilość okien. Jedne z nich chylą się ku upadkowi, inne wprost olśniewają swą urodą. I choć ich styl architektoniczny jest niezwykle prosty, mają w sobie coś, co mnie urzeka. W moim odczuciu zawierają one jakiś pierwiastek magiczny. Coś, co sprawia, że z przyjemnością zawieszam na nich wzrok.


 


Najbardziej finezyjna okrągła wieża, jaką miałam okazję podziwiać, znajduje się w hrabstwie Laois. To Timahoe round tower. Jeśli ktoś Wam jej nie poleci, jeśli przypadkowo nie natkniecie się na znaki kierujące do niej, to prawdopodobnie nie znajdziecie jej w żadnym książkowym przewodniku.




Doskonale pamiętam ten widok. Wjechaliśmy do zacisznej wioski Timahoe, by za chwilę ujrzeć fragment wieży wyłaniającej się zza drzew. Ten charakterystyczny stożek, jakim najczęściej zwieńczona jest irlandzka okrągła wieża, sprawia, że przypomina ona… ołówek. Bardzo długi i gruby, kamienny ołówek.


 


Tuż obok wieży znajdują się dwa inne obiekty. Jednym z nich jest współczesny kościół protestancki z czerwonymi drzwiami, który, jeśli się nie mylę, służy obecnie jako miejscowa biblioteka. Obiekt zdecydowanie mało interesujący, jeśli w zasięgu wzroku ma się tak imponującą budowlę, jak Timahoe round tower. Drugim z obiektów kompleksu są piętnastowieczne ruiny kościoła ufortyfikowanego jako zamek dwa wieki później. Niewiele z niego pozostało do naszych czasów – tylko jedna ściana zawierająca w sobie zamurowany łuk dawnego kościoła.


 


Jeden z patronów hrabstwa Laois, święty Mochua, założył tutaj w VII wieku klasztor, który kilka stuleci później został spalony, a następnie odbudowany. Sama wieża pochodzi z XII wieku, stoi w miejscu dawnej osady z epoki brązu i ma 30 metrów wysokości. To, co ją wyróżnia spośród innych irlandzkich wież, to podwójne wejście, misternie wykonane w stylu romańskim, pięknie udekorowane przeplatającymi się głowami z włosami. Nie jest to typowy detal architektoniczny okrągłych wież. Z uwagi na czasochłonność i stopień trudności ozdoba ta rezerwowana była głównie dla ważnych obiektów sakralnych.


 


Aby móc dokładnie przyjrzeć się tej misternej i pracochłonnej robocie dawnych budowniczych, warto by było przynieść ze sobą… lornetkę i drabinę. Wejście do wieży znajduje się bowiem na wysokości kilku metrów. Niepraktyczne? Skądże. Była to celowa taktyka, mająca na celu utrudnienie najeźdźcom przedostania się do wnętrza wieży dającej schronienie mnichom w sytuacjach zagrażających ich życiu. Dziś ponoć nie ma tam ani podłóg ani drabin. Kiedyś były.


 


Co ciekawe, tylko dolna część wieży zbudowana jest z lokalnego wapienia. Wybudowanie pozostałej części wieży wiązało się prawdopodobnie z transportowaniem materiałów znajdujących się jakieś ćwierć mili od wioski. Całość przetrwała do naszych czasów w niemalże idealnym stanie – renowacji wymagał jedynie stożek wieży.


 


Na terenie kompleksu znajduje się także ciekawy pomnik. Dla osoby nie znającej jego genezy, może się on wydawać dziwny, nietypowy i niezrozumiały. Rzeźba znalazła tutaj swój dom w 2005 roku. Przedstawia książkę, koguta, mysz i muchę. Bez sensu, mogłoby się wydawać. A jednak z sensem. Pomnik zwie się „Biurkiem świętego Mochuy” i ma na celu upamiętniać patrona Laois. Rekwizyty są nieprzypadkowe.


 


Święty Mochua był eremitą, żyjącym bez dóbr materialnych. Całym jego majątkiem był żywy inwentarz właśnie w postaci koguta, myszy i muchy. Każde z nich miało swoją rolę. Kogut budził go codziennie rano na modlitwę. Jeśli święty zaspał lub uciął sobie drzemkę, mysz skubała go w ucho, nie pozwalając mu spać dłużej niż trzy godziny. Mucha zaś spacerowała wzdłuż linijek tekstu psałterza. Kiedy święty robił się zbyt zmęczony, by się modlić, mucha pełniła funkcję zakładki :) Zatrzymywała się w miejscu, w którym skończył i czekała tam, aż wznowi modły.


 


Nie tylko wieża mnie urzekła. Spodobało mi się również otoczenie, w którym znajdują się wspomniane obiekty. Cały kompleks otacza kurtyna bujnych drzew, sprawiając wrażenie mini-parku. Jest tam cicho i spokojnie. Miejsce jest jednak nieco zaniedbane. Nieliczne nagrobki toną w trawie, a tu i ówdzie leżą śmieci. Szkoda, bo jest to naprawdę ciekawy zakątek.


 


O tej porze roku całe hrabstwo Laois prezentuje się niezwykle urodziwie. Podróż wiejskimi dróżkami obnaża zielone bogactwo tego hrabstwa. Mnóstwo tu drzew, krzewów, łąk i pastwisk. Wszystko w różnych odcieniach zieleni. Istna oaza.


 


Gdyby nie charakterystyczna irlandzka architektura budynków, można byłoby pomyśleć, że jest się na wakacjach u babci na wsi. To była dla mnie miła odmiana po jednej z ostatnich podróży, gdzie otaczało mnie głównie surowe piękno, nagich wzgórz i skał.