środa, 31 października 2007

Irlandczycy, a moda

Pisząc posta poświęconego zaletom Irlandczyków, nie ujęłam jednego, bardzo ważnego– moim zdaniem-  plusa. Jest nim tolerancja mieszkańców Zielonej Wyspy do stylu ubierania się innych osób. Coś, co jest bardzo rzadko spotykane w Polsce.  Myślę, że wielu przyjezdnych uderzyła tutejsza moda, tak często wyśmiewana, oraz akceptacja ubioru innych osób. To, co się rzuca w oczy już  przy pierwszym kontakcie z Irlandczykami, to brak rewii mody, tak popularnej w naszej ojczyźnie. Mało kto ślepo podąża za modą, częściej można spotkać „normalnie” ubranych ludzi, w zwyczajne ubrania, nie zaś markowe garnitury i garsonki. Odmienność ubioru nie razi w oczy tak jak w Polsce. Irlandczycy są bardzo wyrozumiali pod tym względem. Kiedy widzą kogoś ubranego bardzo nietypowo, nie wyśmiewają, nie wytykają palcami, nie chichoczą za plecami. Byłam bardzo mile zaskoczona tym faktem, gdyż przebywając dwadzieścia lat w ojczyźnie przyzwyczaiłam się do tego, iż ubiór jest bardzo ważnym elementem życia. Przywykłam do nieustannej rewii mody panującej w szkołach, do nietolerancji względem innych osób, szczególnie tych, które były ubrane ubogo, gdyż skromna sytuacja finansowa rodziny nie pozwoliła im na zakup markowych i reklamowanych ubrań. Myślę, że ten problem znają szczególnie polskie dzieci. Sama- będąc uczennicą w szkole podstawowej-  niejednokrotnie byłam świadkiem szydzenia z biednych dzieciaków, które nosiły stare ubrania, często po dużo starszym rodzeństwie. Na pewno nie było to miłe przeżycie dla nich. Powiem szczerze, że było mi bardzo żal tych dzieci. Były wyszydzane, nieraz też bite, prześladowane i opluwane. Tak, to wszystko działo się w pewnej wiejskiej podstawówce…. Nie dość, że cierpiały z powodu złej sytuacji finansowej rodziców, to ich sytuację jeszcze bardziej pogarszały wyzwiska bezwzględnych dzieciaków w szkole. W Irlandii nie ma czegoś takiego. Jest to niewątpliwie zasługa mundurków szkolnych. Każde dziecko ma taki sam, wygląda tak samo, jak inne, nie ma więc konkurencji, obnoszenia się z markowymi i drogimi ubraniami. Każda szkoła ma swój kolor i wzór uniformów. I trzeba przyznać, że jest to bardzo dobre rozwiązanie. Raz, że wychodzi, to na pożytek dla dzieci: nie ma wyśmiewania tych ubogo odzianych, a dwa to piękny widok :) Miło popatrzeć na tak jednolicie ubrana klasę. Mam nadzieję, że wkrótce także w Polsce mundurki zostaną wprowadzone do każdej szkoły.

Wyjdźmy ze szkoły i wróćmy na ulicę :) Tutaj zaś spotkamy osoby ubrane przeróżnie: bardzo kolorowo, nieraz „tandetnie”, ale jakoś nikt się tym nie przejmuje. No może nikt poza Polakami ;) Bo to chyba im najbardziej przeszkadza widok tak ubierających się Irlandczyków. To z ich ust właśnie najczęściej można usłyszeć negatywne komentarze i szydzący śmiech. Cóż, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Ciężko się więc co niektórym pozbyć starych i złych nawyków.

W Polsce mało kto wyjdzie na ulicę w wałkach na głowie, w brudnym ubraniu, w pantoflach: a bo nie wypada, a bo wstyd, a bo sąsiad spod trójki zobaczy i co wtedy będzie? –Wstyd i hańba na całe miasto. Polacy zbyt duża wagę przywiązują do tego, co powie sąsiad, koleżanka, pani ze sklepu, itd… Irlandczycy natomiast nie. Wiele razy widziałam ludzi w brudnych, roboczych ubraniach ociekających błotem, czy na przykład farbą. Niechlujstwo? Dla jednych tak, dla innych swoboda i brak skrępowania. Bo czego się tu wstydzić? Tego, że się ciężko pracuje przez cały dzień?

Każdy z nas chyba od małego słyszał, że jak się idzie do lekarza, czy do jakiejś instytucja państwowej to koniecznie trzeba się ładnie ubrać. Tutaj zaś zauważyłam, że zasada ta nie zawsze jest przestrzegana. Matki, idąc do lekarza z dzieciakiem, często nawet nie przebierają siebie ani dziecka, tylko wychodzą z domu w takim stroju, jaki noszą na co dzień ( nie mam tu na myśli brudnych, czy broń Boże, starych, połatanych ubrań – są to normalne ubrania, „NIE odświętne”) Coś, co mnie zaskoczyło – nie ukrywam. Przyznam, że ta zasada jest u mnie wciąż żywa: wychodząc z domu trzeba założyć coś ładnego. Taka polska pozostałość ;)

Podoba mi się ta swoboda ubioru w Irlandii. Człowiek nie jest ograniczany,  nie musi się przejmować tym, co sobie inni pomyślą, czy im się to spodoba, czy też nie. To jest niewątpliwie, to, czego, my Polacy, powinniśmy nauczyć się od tego sympatycznego narodu.

 

Więcej luzu na co dzień, także  w ubiorze  :) "Nie odbierajmy życia zbyt poważnie" ;)

wtorek, 30 października 2007

Krótko i na temat

Nie mam jakoś natchnienia ani czasu do pisania postów. Zamieszczam tylko krótką relację z minionych dni.

Jak wiemy, wszystko, co piękne szybko się kończy. Tak więc po długim weekendzie, tak zwanym Bank Holiday Weekend, musiałam powrócić do szarej rzeczywistości. Te dwa dni przerwy spędziliśmy w domu. Zastanawialiśmy się nad pewną wycieczką, ale ostatecznie nic z planów nie wyszło. W sobotę niespodziewanie musieliśmy wybrać się na imprezę do naszego znajomego, nie było możliwości odmowy ;) Jak można się domyślić: zaowocowało to maleńkim kacem, więc w niedzielę zostaliśmy uziemieni. Nie będziemy przecież jechać na procentach i  ryzykować utraty prawa jazdy. Poniedziałek zaś nie zachęcał do opuszczenia domu, było zbyt zimno i brzydko…

A dziś z kolei weszłam na większe obroty w pracy, zaczynam pracę o godzinę wcześniej, pracuję po 9 godzin. Dobrze chociaż, że jak zwlekam się z łóżka o 7:00, to jest już jasno :) To chyba jedyny – jak dla mnie – plus zmiany czasu na zimowy.

A tak poza tym:

1. Zmrok zapada zbyt szybko

2. Ciągle cierpię na brak czasu

3. Nadal mam ogromną i nieodpartą chęć wydłużenie doby do 36 godzin

4. Irlandzka jesień jest równie piękna, co polska

5. Czekam z utęsknieniem na lato

6. Nie lubię zimnych, szarych dni, kiedy moje samopoczucie jest odzwierciedleniem aury

7. Tęsknie za moimi bliskimi w Polsce… Bardzo tęsknię…

niedziela, 28 października 2007

Irlandzka noc grozy

Dzisiejszego posta postanowiłam poświęcić tematyce Halloween. Święto to jest tak mocno zakorzenione w kulturze Irlandii i nierozerwalnie związane z październikiem, że grzechem byłoby pominięcie tego tematu. Ponadto uważam, że jest on interesujący i godny uwagi, szczególnie dla tych, którzy pragną integracji z tubylcami. Dla Irlandczyków jest to dzień niepowtarzalny i bardzo ważny, na który niektórzy z niecierpliwością oczekują cały rok.  Dla Polaków nie jest on zazwyczaj niczym nadzwyczajnym. Święto to nie zrobiło furory takiej jak miała miejsce w przypadku Walentynek. W Polsce koniec października i początek listopada to głównie dni zadumy, dni smutku, kiedy to rozważamy istotę naszego bytu, wspominamy bliskich, oddajemy im hołd zapalając znicze i wspólnie łącząc się w modlitwie. Króluje temat śmierci i łacińskie hasło „memento mori”, czyli „pamiętaj, że umrzesz”. Atmosfera jest raczej poważna. Zupełnie inaczej jest w Irlandii. Temat przemijania nabiera innego, optymistycznego i wesołego wymiaru.


  

  

Żeby zrozumieć istotę Halloween warto byłoby poznać jego początki. Otóż tradycja tego święta wywodzi się z Wysp, z kultury celtyckiej. Jak podają źródła, Celtowie żyli ponad 2000 lat temu i 31 października obchodzili Nowy Rok. Wówczas symbolicznie żegnano lato. Ponieważ świat wkraczał w sezon ciemności, Celtowie wierzyli, iż sprzyja on pojawianiu się wiedźm, duchów i innych wszelakich stworów. Zimę i niedobór światła utożsamiano ze śmiercią. Palono ogniska, by odstraszyć złe moce oraz przebierano się za zjawy, gdyż wierzono, że tego wieczoru  materializują się one z niebytu.

  

W ostatnich latach charakter Halloween zdecydowanie uległ zmianie – został bardzo skomercjalizowany i spłycony. Już nie ma on tak głębokiego wymiaru społeczno-psychologicznego. Wszelkie budynki, począwszy od sklepów, a skończywszy na prywatnych domach czarują swymi dekoracjami. Przyozdobione są figurkami duchów i złowrogich czarownic, dyniowymi latarniami, czarnymi kotami, pajęczynami, kościotrupami, etc… Istna atmosfera grozy ;)


  

  

Kiedyś nie kupowano kostiumów, od których dziś sklepy pękają w szwach. Powstawały one bowiem w zaciszu domowego ogniska, kiedy to cała rodzina z zapałem angażowała się w produkcję strojów. Towarzyszyła temu niepowtarzalna atmosfera: w popiele ognisk piekły się jabłka, a dzieciaki pielgrzymowały w przebraniach od drzwi do drzwi z przewodnim hasłem Halloween, którym było irlandzkie „Help the Pookie” (Wspomóż zjawę), nie zaś tak popularne dziś amerykańskie „Trick or treat” (Psikus albo poczęstunek). Obecnie nikt już nie ma ochoty na pieczone jabłka. Zostały one zastąpione przez koszmarne słodkości, których znajdziemy setki w każdym sklepie.  Dzieci ciągle jednak odbywają swoje pielgrzymki, więc biada tym, którzy nie poczęstują małych zjaw łakociami. Narażają się oni bowiem na ryzyko obrzucenia domu zepsutymi jajkami, bądź na inny psikus. Tak właśnie wyglądają dziecięce zabawy.


  

  

Wśród starszej młodzieży bardzo popularne są domowe imprezy i tzw. „Scary Farms”, czyli znane z polskich wesołych miasteczek domy strachu, gdzie na spragnionych wrażeń czekają zaskakujące i przerażające niespodzianki. Dorośli zaś gromadzą się na balach i łączą się przy ogniskach, które są prawdziwą atrakcją tego wieczoru. Irlandczycy podchodzą do ich palenie bardzo poważnie, gdyż organizuje się konkursy na najdłużej płonące ognisko. Niektórzy  gromadzą potrzebne drewno już na kilka tygodni przed konkurencją, a jeszcze inni nie żałują… własnych mebli w dobrym stanie. Na ulicach zobaczyć można ludzi taszczących drewniane palety, mężczyzn wiozących na taczkach połamane krzesła, stoły i wszystko, co można spalić. Atmosfera jest niekiedy istnie karnawałowa, gdyż wszędzie obecne są nielegalne i zabronione fajerwerki oraz kapiszony, które potrafią nieźle dać się we znaki spragnionym snu :) Mimo że posiadanie fajerwerków jest w Irlandii karalne, to i tak halloweenowe niebo mieni się wieloma kolorami.

  

Trzeba zaznaczyć, że święto to ma także mnóstwo minusów. Do największych zaliczę okrutne praktyki polegające na paleniu czarnych kotów, które są bardzo popularną „rozrywką”. Mimo że jeden z irlandzkich przesądów straszy nas siedemnastoma pechowymi latami za zabicia kota, to i tak nie przeszkadza to sadystom w praktykowaniu brutalnych rytuałów. Pozbawieni wyobraźni Irlandczycy potrafią oblać benzyną i podpalić nie tylko czarne koty. Skutki halloweenowej nocy są niejednokrotnie przerażające: mnóstwo spalonych czworonogów… Nie wiem, jak można być tak okrutnym. Nie mieści mi się to w głowie. Praktyki te są być może inspirowane przez inny irlandzki przesąd, który mówi, że „czarny kot przebiegający komuś drogę przy blasku księżyca oznacza śmierć podczas epidemii”. Tak więc Halloween to nie tylko sympatyczna i niewinna zabawa. Irlandzkie praktyki osadzające się na grozie, niesamowitościach i ludzkim strachu są świętem naprawdę niebezpiecznym. W czasie jego trwania giną nie tylko koty – także ludzie. Często dochodzi do tragicznych wypadków. Wszędzie królują przebierańcy, często też mocno wstawieni… Nie trudno więc oberwać od nieznajomych i zamaskowanych uczestników zabaw… Co więcej, Halloween jest rajem dla wszelkiego rodzaju psychopatów, dla których stanowi ono główną inspirację. Zdarzają się przypadki zatrutych słodyczy, igieł w batonach, cyjanku potasu w cukierkach, żyletek w jabłkach, etc… Nie, nie żartuję. Te przykłady nie pochodzą z kryminałów. Są z życia wzięte.

  

Przytoczę pewną historię, która została swego czasu bardzo nagłośniona, jako przykład bestialskiego i sadystycznego ataku. W 1970 roku 5-letni Kevin Toston zapadł w śpiączkę, a później zmarł. Przeprowadzono sekcję zwłok, która wykazała, iż chłopiec przedawkował heroinę. Okazało się bowiem, że zebrane przez niego słodycze były posypane tym właśnie narkotykiem. Mylili się jednak ci, którzy byli przekonani, iż chłopiec padł ofiarą jakiegoś chorego sadysty. Z biegiem czasu wyszło na jaw, że Kevin zupełnie przypadkowo dobrał się do torebki z heroiną, która należała do jego wujka. W ramach solidarności i chęci ukrycia prawdy, rodzina zmarłego chłopca posypała słodycze narkotykiem. To tylko jeden z bardzo wielu potwornych przypadków, które zapisały się w historii Halloween. Takich tragedii jest zdecydowanie więcej. Pozostaje tylko nadzieja, że tegoroczne Halloween obędzie się bez większych ekscesów.

  

piątek, 26 października 2007

Minusy Irlandczyków :)

Wczoraj było o zaletach Irlandczyków, więc dziś będzie o ich wadach :) Żeby nie było, że tak ciągle ich wychwalam, idealizuję, opiewam, etc ;) Jednak muszę przyznać, że wyliczenie ich wad zajęło mi zdecydowanie więcej czasu niż wskazanie ich zalet. Już słyszę wrzaskliwe głosy polskich frustratów, którzy zawitali do mnie jakiś czas temu, przekrzykujących się i obnażających wszystkie słabostki mieszkańców Zielonej Wyspy (zarówno te prawdziwe jak i wyimaginowane ;) Bałaganiarstwo, głupota, brak higieny, brak kultury osobistej, brak wiedzy, etc… Nie, dziękuję, nie skorzystam. Nie lubię powtarzać informacji, które pochodzą z niezbyt sprawdzonego źródła. Opiszę zatem tylko te wady,  z którymi ja osobiście się spotkałam. Wiem, że na pewno jest ich więcej, ale jak kiedyś się bliżej z nimi zapoznam, to może poszerzę moją listę ;) A tymczasem:

 

1. Irlandczycy są okropnie spóźnialscy - daję tę wadę na pierwszym miejscu, bo po prostu nie cierpię spóźnialskich osób! U nich niestety jest to najwyraźniej narodowa cecha. Chyba nie spotkałam jeszcze ani jednego Wyspiarza, który mógłby posłużyć, jako przykład w tym temacie. Gosh, ile razy oni mnie doprowadzili do białej gorączki! Umawiam się z takim roztrzepanym osobnikiem na 10.00, no i oczywiście on przybywa na 11:00 albo nawet i później. Pół biedy jeśli wcześniej zadzwoni i poinformuje, że się spóźni. Gorzej, gdy nawet tego nie robi. Nie wiem, może dla nich to normalne. Tak jak dla nas picie wódki ;)  Ja jednak nie jestem Irlandką, mam inne przyzwyczajenia i to ich spóźnianie się strasznie mnie irytuje! Od zawsze bowiem uważałam, że w kwestii dobrego wychowania leży bycie punktualnym. Osoby niepunktualne kojarzą mi się od razu z osobami nieodpowiedzialnymi, roztrzepanymi, i w ogóle niezbyt poważnymi. Ach, no i z osobami pozbawionymi szacunku dla drugiego człowieka. No bo jak to tak: umawiam się z kimś i nie przychodzę, albo przychodzę dwie godzinki później. Przecież i tak nikt nie zauważy ;) Jeszcze bardziej denerwujące jest to, kiedy dotyczy spraw papierkowych. Ileż razy musieliśmy dzwonić do jakiejś agencji i ponaglać ich, by wreszcie przysłali nam obiecane na poniedziałek dokumenty… To nic, że był piątek.. No doprawdy! Taka maleńka różnica…

Coś mi się wydaje, że pod względem punktualności Polacy wypadają zdecydowanie lepiej niż sympatyczne irlandzkie ludziki.

 

2. Irlandczycy to najczęściej tragiczni kierowcy – coś, co też potrafi niejednokrotnie wyprowadzić z równowagi, nawet kogoś o anielskiej cierpliwości... Toż to ślimaki drogowe! Ja rozumiem, że na drodze należy zachować ostrożność, umiarkowaną prędkość, etc, ale jechać 60tką tam, gdzie spokojnie można jechać setką? To już chyba mała pomyłka. Tak się czasem zastanawiam, czy taki człowiek kierujący tym ślimaczym pojazdem „pędzącym na złamanie karku” zdaje sobie sprawę, jak bardzo blokuje ruch i doprowadza do szewskiej pasji innych kierowców? Wątpię! Jeśli myślicie, że to wszystkie grzechy irlandzkich kierowców, to muszą Was rozczarować. Lista jest znacznie dłuższa. Jeśli pomyśleliście, że Irlandczycy, to przykładni kierowcy, przestrzegający prawa, to też muszę Was rozczarować. Ich kardynalnym grzechem jest łamanie przepisów drogowych. Bo po co komuś coś takiego, jak kodeks przepisów drogowych. Nie włączają kierunkowskazów, tak, jakby co najmniej porażało ich prądem, przy wykonywaniu tej jakże ciężkiej i męczącej czynności. Skutek jest taki, że wprowadzają chaos do ruchu drogowego, a innych kierowców przyprawiają o palpitacje serca. Rondo to dla nich coś z kosmosu rodem. Istna czarna magia. Zdarza się, że można zobaczyć samochodzik kręcący się po rondzie z wystraszonym biedakiem w środku, którego wzrok błaga o pomoc…

Te cyrki drogowe na pewno wiążą się z tym, że wielu Irlandczyków posiada tzw. „provisional driving license”, czyli prowizoryczne prawo jazdy. Mogą pochwalić się nim osoby z eLką na szybie. Oznacza, to, że są oni początkującymi kierowcami i na ich widok należy uciekać na drugi koniec ulicy. W trosce o własne bezpieczeństwo. Osoby te mają za sobą zdany egzamin z części teoretycznej, ale ich praktyczna wiedza jest często mierna. Nie wiem, czy istnieje jeszcze jakiś inny kraj, w którym można prowadzić samochód nie mając zaliczonego egzaminu praktycznego. Ale to już niedługo powinno ulec zmianie, gdyż w trosce o poprawę bezpieczeństwa na drogach wprowadzono małe zmiany. Od  wtorku kierowcy mający tymczasowe prawo jazdy, czyli ci z eLką, będą mogli prowadzić samochód tylko w towarzystwie kierowcy posiadającego pełne prawo jazdy od co najmniej dwóch lat. Zobaczymy, czy polepszy to cyrkulację i bezpieczeństwo na irlandzkich drogach.  Miejmy nadzieję, że tak :)

czwartek, 25 października 2007

Plusy Irlandczyków :)

Tak sobie czasem myślę, obserwując mieszkańców Zielonej Wyspy, że Polacy mogliby się nauczyć paru rzeczy od Irlandczyków. Oczywiście, chodzi mi tutaj tylko i wyłącznie o pewne cechy charakteru, które wg mnie bardzo często występują u wyspiarzy, a które niezbyt często obserwowałam u naszych rodaków. Nie mam zamiaru pisać rozprawy na temat wyższości Irlandczyków nad Polakami, czy też odwrotnie. Każdy z tych narodów ma swoje plusy i minusy i nie mnie oceniać, czy któryś z nich jest lepszy, czy też nie. To nie jest zresztą moim celem. Chcę tutaj pokazać, że zaobserwowałam pewne różnice w zachowaniu między tymi dwoma społecznościami. Chciałam też zaznaczyć, że moje obserwacje na pewno nie dotyczą WSZYSTKICH autochtonów.  Normalne zresztą… Ciężko oczekiwać, by wszyscy ludzie w danym kraju byli tacy sami. Moje spostrzeżenia opieram przede wszystkim na zachowaniu Irlandczyków, moich znajomych, tych wszystkich, których poznałam od kiedy tutaj przyjechałam.  Przede wszystkim:

 

1. Irlandczycy są bardziej otwarci i przyjaźni: chętniej zawierają nowe znajomości, są ciekawi nowych mieszkańców Irlandii, ich nawyków, kultury. Często mnie wypytywali jakie zwyczaje panują u nas, czy to i to się praktykuje, etc. Często też byłam zaczepiana przez nieznajome mi osoby (Irlandczyków), kiedy np. stałam na przystanku i czekałam na autobus. Zawsze znalazł się jakiś powód do nawiązania rozmowy. W ten oto sposób poznałam pewnego starszego pana, który do dziś na mój widok pędzi do mnie z otwartymi ramionami, bananem na twarzy i ściska mnie na środku ulicy pytając, jak się mam, prawiąc komplementy i ciesząc się, że wreszcie znów mnie widzi :)  Czasem mnie to krępuję, ot polski nawyk ;)  To miły gest naprawdę, zważywszy że jest to obcy dla mnie człowiek. W Polsce, coś takiego nigdy mnie nie spotkało. Owszem, czasem przyczepił się jakiś facet, zagadywał, chciał nr telefonu, etc. Ale jakoś jego zamiary nie wydawały mi się godne zaufania.  W tym przypadku jest inaczej :)

Inny przykład: spacerując dróżką w małej wiosce, 8/10 przechodniów bądź  kierowców zawsze mnie pozdrawia: macha ręką, zagaduje jeśli jest to przechodzień. A przecież mnie nie znają!  W czasie takich spacerów również poznałam 2 czy 3 osoby. W tym pewnego staruszka, który zawsze, jak tylko mnie widzi zaczyna się ze mną witać po gaelicku, na co ja zawsze odpowiadam mu śmiejąc się: „I don’t know Irish. I don’t understand you” Dopiero po wyrecytowaniu swojej irlandzkiej formułki, tłumaczy mi to wszystko na angielski :) I to jest taki jego rytuał, który zawsze odprawia, jak tylko mnie spotka :) Też miłe :)

 

2. Irlandczycy są na pewno bardziej tolerancyjni niż Polacy – wydaje mi się, że Polacy są bardziej konserwatywni w pewnych poglądach. Dla nas, Polaków, ciągle nowością są pary homoseksualne, inne rasy spotykane na ulicy, etc. Nieraz byłam świadkiem zabawnych obrazków w Polsce, kiedy to grupka przechodniów odwracała się na widok czarnego mężczyzny, czy kobiety. Zupełnie tak, jakby to było „coś” naprawdę rzadko spotykanego. Ta inność jest u nas nowością. Ciągle zaskakuje, wzbudza kontrowersje, czasem nawet agresję. Tutaj, w Irlandii, ludzie są do tego przyzwyczajeni, nie gapią się natarczywie, kiedy widzą dwie kobiety trzymające się za ręce, czy dwóch ściskających się mężczyzn. Owszem, zjawisko rasizmu istnieje, na pewno wzrasta na sile w dużych miastach, ale ja na szczęście nie byłam jeszcze świadkiem, czy obiektem takiej oto nietolerancji.

 

3. Irlandczycy podchodzą do życia na większym luzie, są bardziej optymistyczni – zdaję sobie sprawę, że wynika to głównie z tego, iż ich sytuacja materialna jest zdecydowanie lepsza niż większości Polaków. A przecież doskonale wiemy, ile kłopotów potrafi nam przysporzyć deficyt pieniędzy.  Wyspiarze znajdują się w dobrej sytuacji materialnej, być może stąd po części bierze się ich optymizm. Częściej się uśmiechają, zazwyczaj dostrzegają jasną stronę życia, myślą pozytywnie… Potrafią docenić nawet małą pozytywną rzecz.

Pewnego sobotniego poranka odwiedziłam znajomych Irlandczyków, i jak zwykle ucięłam sobie krótką pogawędkę z Frankiem  (starszy mężczyzna, nauczyciel, bardzo sympatyczny i zawsze chętny do pomocy). Zaczęło się tradycyjnie od tematu pogody. A była ona taka średnia jak na mój gust: zero promieni słonecznych, chmurki, lekki wiaterek. Frank jednak skwitował to inaczej : „What a beautiful morning!”  Dla niego aura była piękna: nie padało, był powód do radości :) On potrafił docenić tak prozaiczny powód do wychwalenia aury. Ja natomiast łapię się często na tym, że kiedy nie ma słońca, to zaczynam marudzić i twierdzić, że pogoda nie jest zbyt ładna. Cóż, kolejny dowód na to, że punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia ;)

 

Uff, sporo tego. Może już  nie będę więcej pisać. O Irlandczykach, jak i o Polakach, można by było napisać książkę. Jest to niewątpliwie ciekawy naród, który ja osobiście bardzo lubię i cenię. I nikt nie przekona mnie, że to debile, lenie, idioci, etc. Wiem, że nie każdy niestety ma tak dobre doświadczenia z nimi i stąd mogą się brać negatywne opinie na temat Irlandczyków, ale ja miałam wyjątkowo dużo szczęścia…

środa, 24 października 2007

Wrażliwość a oziębłość ludzka...

Ciężko się czasem żyje człowiekowi, który ma litościwe serce, wrażliwe na krzywdę i cierpienie innych. A ja odkąd pamiętam miałam takie i chyba ciągle mam. Choć wydaje mi się, że wraz z upływającymi latami i zwiększającym się bagażem doświadczeń życiowych, zwiększyło się także moje uodpornienie na zło, na wszelkiego rodzaju krzywdy panujące na świecie. Odnoszę wrażenie, że wytworzyłam swego rodzaju powłokę, która chroni mnie od zbytniego przejmowania się losami świata i innych. Nie chcę absolutnie powiedzieć, że oznacza to, iż stałam się osobą o zimnym, wręcz lodowatym sercu, której nic nie jest w stanie wzruszyć, na którą nie działają żadne obrazy przepełnione ludzkim cierpieniem.  Tak nie jest – na moje szczęście.

Mimo że nabrałam dystansu do tego typu spraw, to chyba jednak nigdy nie będę odporna na krzywdę ludzką, na te tysiące ludzkich łez, na obrazy przepełnione bólem. Wydaje mi się, że przyczyniły się do tego moje przeżycia z dzieciństwa, kiedy to niejednokrotnie stawałam twarz w twarz z ludzką krzywdą. Te przeżycia głęboko zapisały się w mojej pamięci i mimo że od ich wydarzenia upłynęło już wiele, wiele lat, to ja ciągle je pamiętam. Jakby to miało miejsce wczoraj… Łzy, ból, krzywdę, strach – tego typu rzeczy ciężko jest zapomnieć. Próbowałam pomóc cierpiącym, być swego rodzaju kojącym  okładem na ich obolałe rany. Nie zawsze się to udawało. Ale bywały tez takie momenty, że moje działania odnosiły sukcesy i to było ogromną, chyba najlepszą, nagrodą dla mnie.

Będąc studentką zaangażowałam się w działalność w wolontariacie. Każdy wolontariusz mógł wybrać sekcje w których chciał się udzielać. Ja wybrałam możliwość pracy w domu starców. Zostałam wobec tego przydzielona do grupki starszych kobiet. Moje zadania nie były ciężkie, chodziło głównie o dotrzymywanie towarzystwa tym starszym, niejednokrotnie opuszczonym osobom. Wykonywałam proste zajęcia, pomagałam im w codziennych  czynnościach, czasem wyświadczałam drobne usługi typu: zakupu w pobliskim sklepie, wysłanie kartki, czy listu. Byłam powierniczką ich sekretów, historii ich życia, ich smutków i radości. A raczej smutków, bo niejednokrotnie ich egzystencje przepełnione były wieloma strasznymi, smutnymi wydarzeniami… Zdarzało się, że znajdujące się tam osoby nie miały nikogo bliskiego,  to ja im zastępowałam ich córki. Ci ludzie nie mieli zbyt wygórowanych pragnień. Jedyne czego pragnęli to poczucie bliskości, bycia potrzebnym i kochanym. Mam nadzieję, że dostarczałam im tego. Nie wiem… Wiem tylko, że było mi ciężko tam pracować, patrzeć na te pomarszczone, zniszczone twarze, które kryły w sobie różne przeżycia, różne historie… Łączyło ich chyba tylko jedno: to miejsce w którym się znajdowali. Bo w pewnym momencie ich życia ktoś zdecydował, że nie potrzebna mu taka stara matka, stary ojciec, który już nie ma tak wielu sił jaki kiedyś. Który już nie jest mu do niczego potrzebny, bo przecież wypełnił swoją rolę: wykarmił, wychował, wykształcił.. Teraz już można się go pozbyć.. Bo taki stary, schorowany człowiek wymaga opieki, bo wymaga towarzystwa, bo przynosi wstyd, bo.. nie pasuje do nowoczesnego wystroju mieszkania. Różne są powody dla których ludzie odsyłają swoich rodziców do miejsc tego typu. Niektórzy czynią to, bo nie mają warunków i środków, by zapewnić im fachową opiekę, godne życie. Bo życie ich do tego zmusza, bo nie mają wyboru. Wobec tego zmuszeni są do tego radykalnego kroku. Tych jestem w stanie zrozumieć. Nie rozumiem jednak tych, którzy pozbyli się swego rodzica, bo on im zawadzał, bo był dla nich tylko starym, niepotrzebnym i przeszkadzającym człowiekiem... To chyba najgorsze, co może spotkać rodzica….

wtorek, 23 października 2007

Nadchodzący szał

Jak już wspominałam: byłam w niedzielę w Atlantic Homecare. To takie duże centrum handlowe, gdzie można znaleźć wiele ciekawych rzeczy związanych z domem. Mają tam spory dział z kwiatami, drzewkami ozdobnymi, produktami służącymi do pielęgnacji roślin i m.in. dlatego lubię tam zaglądać. To co mnie uderzyło (oprócz piękna obecnej tam roślinności, rzecz jasna) to mnóstwo ozdób i drzewek choinkowych. Przebywając tam, można było odnieść wrażenie, że święta Bożego Narodzenia tuż, tuż. Za dwa tygodnie, za tydzień… A tymczasem nie mamy nawet listopada! Co więcej, wyżej wspomniany Atlatic Homecare nie jest jedynym sklepem, który zdecydował się na taki krok. To samo zjawisko możemy zaobserwować w Tesco.  Z tego co wiem, to produkty bożonarodzeniowe najwcześniej pojawiły się w dużej sieci sklepów, bardzo popularnych w całej Irlandii: w Dunnes Stores. Zaraz po tym w irlandzkiej stacji radiowej ( bodajże w Today FM) rozgorzała dyskusja na ten temat: a że lekka przesada, a czy nie za wcześnie, etc… Bo przecież mieszkańcy Zielonej Wyspy dopiero przygotowują się do Haloween. A tymczasem w dużych centrach handlowych już spokojnie można zaopatrzyć się w bożonarodzeniowe produkty: babki, cukierki choinkowe, bombki, girlandy, co kto chce! Centra handlowe toczą ze sobą walkę o klientów, wymyślając przeróżne wabiki mające na celu rozbudzenie ciekawości przechodnia. W efekcie sklepy ubarwione są kolorowymi i bardzo pomysłowymi niekiedy wystawami, zachęcającymi do zakupu promowanych produktów. Jeszcze królują wystawy poświęcone Haloween, ale przypuszczam, że wraz z jego zakończeniem, pojawią się wystawy bożonarodzeniowe. Troszkę za wcześnie jak dla mnie…

Wydaje mi się, że obecnie wszystkie święta są zbyt komercjalne, przez co tracą znacznie na uroku. Ludzie już kilka miesięcy przed ich rozpoczęciem zaczynają popadać w świąteczną gorączkę. Dotyczy to szczególnie świąt Bożego Narodzenia. Coraz częściej nie polegają one na wyciszeniu duchowym, na skupieniu, ale na szaleńczych wyprawach do sklepów w poszukiwaniu prezentów. Aspekt duchowy zostaje wyparty, a jego miejsce zajmuje aspekt materialny. Prezenty?  Najlepiej takie drogie, markowe, reklamowane… Bo taka teraz moda. I tutaj z kolei rodzi się kolejne pytanie: czy nie za bardzo rozpuszczamy dzieci wszelakimi wynalazkami współczesnymi typu komputery, komórki, odtwarzacze MP3, najnowsze zabawki reklamowane w TV… Dziecko przyzwyczajone do takich luksusów z czasem jeszcze bardziej zwiększy swój apetyt zgodnie z  zasadą: dasz palec, a będzie chciało całą rękę. Już teraz króluje moda na drogie, luksusowe prezenty komunijne. Nie podarujesz dziecku laptopa, to nie jesteś trendy – w jakimś ciemnogrodzie się obracasz. To już nie te czasy, kiedy szło się na komunię i wręczało  dziecku piękny ozdobny różaniec, bombonierkę, a  w kopercie drobną kwotę… Wraz z upływem czasu wzrosły potrzeby dzieci, a często nawet nie potrzeby, a po prostu  kaprysy…  

Nie jestem specjalistką w tej dziedzinie, ale wydaje mi się, że takie rozpieszczanie dziecka jest poważnym błędem wychowawczym. Stosując takie taktyki możemy sobie wychować małego tyrana, dziecko prezentujące postawę typowo roszczeniową: mnie się należy i już!

A jak sprawa wygląda w Polsce w krajach, w których mieszkacie? Czy też sklepy bombardują Was świątecznymi produktami? Czy można powoli odczuć zbliżający się szał świąteczny? Czy rodzice coraz częściej i chętniej obdarowują dzieci drogimi prezentami? I czy aby nie przekraczają granicy dobrego wychowania dziecka? Czekam na Wasze spostrzeżenia i uwagi :)

poniedziałek, 22 października 2007

Koniec pechowych zdarzeń :)

Weekend,  i po weekendzie…

Moje obawy dotyczące przebiegu imprezki okazały się być niepotrzebne. Wszystko przebiegło dobrze, było bardzo miło, dużo śmiechu i co najważniejsze: zero nieszczęśliwych wypadków, które ostatnio upodobały sobie mojego ukochanego. Ta seria różnych niefortunnych zdarzeń zaczęła się dokładnie w dniu jego urodzin i przeciągnęła na następny dzień. Stare powiedzenie: „nieszczęścia chodzą parami” jak najbardziej się potwierdziło. Jak dobrze, że człowiek ma urodziny raz do roku, bo nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby obchodziło się je częściej ;) Wygląda jednak na to, że pech uznał, iż wymęczył mojego narzeczonego wystarczająco i w związku z tym przerzucił się na kogoś innego. Już współczuję tej osobie! Mam nadzieję, że nie powróci on do nas zbyt szybko :)

Niedzielę spędziliśmy w domu z racji niezbyt ładnej pogody. Było szaro, deszczowo i zimno. Czyli idealna pogoda na pozostanie w domu ;) Jedyną podróżą, jaką odbyliśmy była ta do centrum handlowego :) Wybraliśmy się tam z  zamiarem kupna dużej donicy i jakiegoś oprysku na chwasty, bo ostatnio upodobały sobie nasz ogródek. Piękna, soczyście zielona trawka została niestety skażona tym świństwem, a ogród niestety znacznie stracił na swym wdzięku. Trzeba go więc przywrócić do poprzedniego wyglądu :)

Oczywiście nie skończyło się na kupnie tych dwóch zaplanowanych rzeczy, bo nie byłabym sobą, gdybym jeszcze czegoś nie wrzuciła do koszyka… I jeszcze czegoś ;) I tak oto nazbierało się nam troszkę tych zakupów :) Nie mogłam jednak oprzeć się urodzie kwiatów, które tam widziałam, więc swoją listę zakupów poszerzyłam o dwa kwiatki, ziemię i nawóz, który ma je ożywić i sprawić, że będą pięknie się prezentować ;) Zobaczymy czy faktycznie jest taki dobry :) Wczoraj go użyłam i ze zdziwieniem zobaczyłam, że niewiele go pozostało. Ma się trochę tych kwiatów ;) A do mojej kolekcji dołączyły ostatnio dwa kwiaty: jeden egzotyczny, który był prezentem urodzinowym dla mojego mężczyzny podarowanym przez naszych znajomych, a drugi to piękna, okazała Yucca, którą sami zakupiliśmy z promocji, bo bardzo nam przypadła do gustu,  a poza tym miała bardzo przystępną cenę, jak na tak wysokiego kwiatka :) Musiałam ją przesadzić do większej doniczki, stąd te zakupy :) Mam tylko nadzieję, że będzie pięknie rosła ku pokrzepieniu serca jej właścicielki :)

Reasumując: weekend, mimo że zdecydowanie za krótki, był bardzo udany :)

sobota, 20 października 2007

Imprezka

Wreszcie mam weekend: aż jeden dzień wolnego! Nie wiem, co zrobię z tak ogromną ilością wolnego czasu ;) Dziś, jak zwykle zresztą, miałam pracowitą sobotę. Po pracy zaś przystąpiłam do kolejnych obowiązków. Tym razem tych domowych. Musiałam wysprzątać dom, bo dziś robimy małą imprezę urodzinową mojego narzeczonego. Byłam zmęczona, ale na nogi postawił mnie Red Bull, więc szybko uwinęłam się z przywróceniem domu do porządku i już po godzinie, dumna z siebie, podziwiałam efekty :) Uwielbiam taki świeży, czysty domek :) Szkoda tylko, że nie można tego stanu zachować na zawsze ;)

Mam nadzieję, że impreza się uda. Normalnie nie miałabym takich obaw, bo grono imprezowiczów jest bardzo sympatyczne i z dużym poczuciem humoru, więc zawsze jest dużo śmiechu i rozrywki. Jednakże po wczorajszym dniu jestem przygotowana na najgorsze ;) Muszę ;)

Urodziny zazwyczaj miło się kojarzą i taki właśnie miał być wczorajszy dzień. Tymczasem było zupełnie odwrotnie. Mój plan dnia został całkowicie wywrócony do góry nogami, a to wszystko przez jednego małego stwora, o którym wczoraj pisałam. Zaplanuj sobie człowieku coś, a mysz i tak Ci skomplikuje życie ;) Tak więc mój ukochany, zaraz po pracy, przystąpił do zabawy w kotka i myszkę ;) Nie, ja nie byłam myszką ;) Ta zabawa potrwała półtorej godziny i jak się okazało nie była jedyną nieprzyjemną atrakcją ;) Bo potem moja połówka uległa małemu, bolesnemu wypadkowi w łazience, a na koniec dnia jeszcze poprawił sobie przy wysiadaniu z samochodu. Nie wiem, jak on to zrobił, ale zawadził o drzwi samochodowe i w efekcie zadrapał sobie plecy. Dość konkretnie ;) Tak więc bilans jest zdecydowanie na minus, bo ukochany zakończył dzień solidnie poturbowany ;) A dziś w pracy zła passa ciągle rządziła ;) Tak więc z obawą myślę o imprezie ;) Ciekawe co tym razem się stanie ;)

piątek, 19 października 2007

Intruz

Człowiek chyba niczego nie może być pewien w swoim życiu. Do tej pory byłam święcie przekonana, że w naszym domu mieszkamy tylko my. Mój narzeczony i ja. Bardzo się jednak myliłam! Dziś jednak okazało się, że mamy dzikiego współlokatora, o którym do tej pory nie mieliśmy zielonego pojęcia. Ale od początku. Wróciłam z pracy, zrobiłam sobie gorącą herbatkę i w ramach relaksu weszłam na blogi, by poczytać, co u Was słychać. Wczoraj niestety nie miałam Internetu, więc dziś koniecznie musiałam nadrobić zaległości :) Siedzę przy tym kompie, czytam, aż nagle, kątem oka zauważyłam, że po dywanie coś przebiegło! Z prędkością światła! Wprost pod moje biurko! „Oh fuck!” – wyrwało mi się… Czy to była mysz?! Zamarłam na chwilę. Nienawidzę małych, obleśnych, kudłatych stworzeń. Nawet jeśli są dużo, dużo mniejsze ode mnie i niegroźne. Odwracam głowę, by się upewnić, czy to coś faktycznie miało miejsce, czy to może wymysł mojej bujnej wyobraźni. Rozglądam się na wszystkie strony… I nic. Wstaję  więc, zerkam za stojak na płyty, który znajduje się koło biurka, ruszam nim… Nic. Patrzę pod biurko… Kurde, też nic nie widzę. Pełno kabli i nic więcej. Nie, no… Jestem pewna, że coś przeleciało koło mnie, kiedy czytałam bloga. Więc to coś tam musi być! Nie, nie jestem na tyle odważna by uklęknąć i wsadzić głowę pod biurko. Nie jestem kamikadze ;) Jeszcze to coś wyskoczy na mnie, a ja zejdę na zawał. W wieku 22 lat! Bezpieczniejszą opcją wydaję się być kopnięcie w biurko. Kopię w nie więc... I,  (o zgrozo!), to coś wyleciało i wpadło pod łożko. To coś. Pewna nie jestem, bo jak już wspominałam, stworzenie to przemieszczało się z prędkością światła i ciężko było je zidentyfikować. Wiem, że było małe, ciemne i cholernie szybkie. Domyślam się, że to mysz. Ale skąd u licha, mysz w moim nowym domu? Resztka rozsądku podpowiedziała mi, żebym zamknęła drzwi. Tak też zrobiłam. Zawsze to będzie to coś łatwiej upolować w tym pokoju niż biegając po całym domu… Zadzwoniłam do ukochanego, by go poinformować o nieproszonym przybyszu. Na szczęście nie podzielił on mojej paniki, tylko ze stoickim spokojem oświadczył, że ją złapie, jak tylko wróci (dzięki Boże, że stworzyłeś mężczyznę!) A tymczasem do czasu jego powrotu musiałam wysłuchiwać odgłosów dochodzących spod łóżka. Oczami wyobraźni już widziałam pogryzione walizki, które się tam znajdowały i mnóstwo innych rzeczy…

Mój wybawca przybył szybko i od razu przystąpił do misji. Pokój zamienił się w prawdziwe pobojowisko: poprzestawiane meble, wszystko powywracane do góry nogami, bałagan totalny.. W końcu zobaczyliśmy intruza! Okazało się, że to prawdziwy maluch i w dodatku chyba bardziej wystraszony nas, niż ja jego. Brr! Moja nadzieja na szybkie złapanie tego szkodnika ulotniła się po tym jak zobaczyłam, co potrafi wyprawiać takie małe stworzenie. W ułamku sekundy potrafiło się przemieścić z jednego kąta pokoju do drugiego, sprawnie wspinało się po kablach od komputera, a nawet potrafiło skakać kilkanaście cm do góry! Wojna trwała 1,5 h i mimo że w czasie niej szala zwycięstwa kilka razy przechylała się na stronę małego przebiegłego potwora, to i tak ostatecznie wygrał mój szczurołap ;) Spocony na maksa, wyczerpany, ale jednak zwycięski! Po podstępie numer 246 udało mu się schwytać przeciwnika! Nasza radość nie miała końca :) Półtorej zmarnowanej godziny… Nikomu nie polecam takich wrażeń… Nawet największemu wrogowi ;)

 

Tylko skąd do diabła wzięła się u mnie mysz?!

środa, 17 października 2007

Powracający koszmar...

W ostatnim czasie dręczy mnie pewien sen. Sen o tematyce ślubnej. Wbrew pozorom nie jest to miły sen, bo to, co się dzieje w nim nie jest miłe. Ten sen ciągle do mnie powraca. W tym tygodniu znów go miałam. Scenariusz zawsze jest taki sam: dzień mojego ślubu,  a tutaj się okazuje, że nic nie jest przygotowane. Nic! Co więcej, że JA nie jestem wcale przygotowana! Mam na sobie  kremową, długą sukienkę, w której byłam na ślubie mojej siostry, nie mam za to ładnej fryzury, moje ciało jest blade, w zupełności nie kontrastuje z suknią… Suknia owszem ładna, ale to nie jest ta wymarzona, na pewno nie taka, jaką chciałabym założyć w dniu mojego ślubu. Miotam się więc w tym śnie, czuję jak ogarnia mnie coraz większa panika, jak odechciewa mi się wszystkiego i mam ochotę uciec… Zdaję sobie sprawę, że ten dzień powinien być wyjątkowy, a jednocześnie uświadamiam sobie, że taki nie będzie, bo zwyczajnie nie mam czasu, by to zmienić. Nie zdążę już pójść do kosmetyczki, fryzjerki, do solarium… To horror!

Skutek jest taki, że zamiast odpoczywać w czasie snu, to ja się męczę i nerwowo przekręcam z boku na bok. Nawet nie wiecie, jaka to ulga, kiedy w kulminacyjnym momencie wybudzam się i uświadamiam sobie, że to był tylko sen. Zły, bo zły, ale TYLKO sen. Cały stres wtedy ze mnie spływa :) Mam tylko nadzieję, że te moje marzenia senne nie okażą się  prawdą… Do dziś pamiętam, jak parę lat temu, jeszcze będąc w Polsce, przyśniła mi się śmierć sąsiada. Z soboty na niedzielę. Obudziłam się z dziwnym uczuciem, w końcu żaden sen o śmierci nie jest przyjemny… A już na pewno nie dla mnie. W niedzielny poranek szłam z mamą do kościoła. Przechodziłyśmy obok domu tego sąsiada i wtedy powiedziałam jej o tym, co mi się przyśniło. Nie pamiętam, co mi dokładnie odpowiedziała, wiem, że sobie z tego zażartowała. Nie muszę mówić, jak się poczułam, kiedy dowiedziałam się, że ów sąsiad zmarł w poniedziałek…

Mężatki pewnie doskonale wiedzą, jak ważne jest by dobrze wyglądać i dobrze się czuć w tym niepowtarzalnym dniu. Tak więc wyobraźcie sobie teraz moje uczucie, kiedy  uświadamiam sobie, że za chwilkę stanę przed ołtarzem tak jak wyglądam… A wyglądam okropnie! Podejrzewam, że nie jedna przyszła małżonka była nękana takimi snami. No właśnie: przyszła mężatka. Ale ja nią nie jestem! I to mnie dziwi! Rozumiem, że coś takiego może się przyśnić kobiecie na kilka miesięcy, czy dni przed ślubem. Stres, pragnienie dopięcia wszystkiego na ostatni guzik, ciągły bieg, by wszystko załatwić przed czasem – to wszystko może znaleźć swoje odzwierciedlenie w śnie o wyżej opisanym scenariuszu. Ale dlaczego akurat mnie się to śni? Nie spieszy mi się do małżeństwa, nie planuję go w najbliższej przyszłości, a wręcz przeciwnie: ciągle odkładam, mimo iż w zasadzie mogłabym już wyjść za mąż, bo odpowiedniego kandydata mam…Ale jednak nie robię tego. Czemu? Dlatego, że się tego boję. Nie, nie chodzi o to, że nie jestem pewna swoich uczuć. Bo jestem. Nie chodzi też o chęć głębszego poznania mojego mężczyzny, bo znamy się już jakieś 5 lat, w tym blisko 4 jesteśmy razem. Nie jest to więc okres totalnego zauroczenia, okres noszenia różowych  okularów, kiedy człowiek nie widzi żadnych wad ukochanej osoby. Doskonale zdajemy sobie sprawę z naszych wad i zalet.  Boję się po części utraty wolności, tego, że coś może się zmienić między nami,  a w takim przypadku, będzie to związane z ewentualnymi konsekwencjami prawnymi. I kłopotami. I wreszcie: boję się, że po zmianie stanu cywilnego nie będzie już odwrotu. Nie będę mogła cofnąć czasu. Na wszelkie zmiany będzie po prostu za późno. Żyjemy więc w takim związku, który nie został przypieczętowany przysięgą przed Bogiem. Nie przeszkadza mi to. Na razie. Wiem, że to kwestia czasu, bo tak naprawdę to chciałabym kiedyś stworzyć rodzinę.. Taką normalną rodzinę w świetle prawa. Nie jakiś konkubinat… Ale wiem, że nie jestem jeszcze do tego gotowa. Wiem,  że to zbyt poważna decyzja, która niesie ze sobą wiele konsekwencji. Chcę ją podjąć świadomie, kiedy będę czuła, że to jest TEN moment. Że ja naprawdę tego pragnę. A teraz niestety nie mogę tego powiedzieć.

Heh,  do dziś pamiętam, wystraszoną minę mojego ukochanego, kiedy to w czasie romantycznej kolacji z okazji naszej pierwszej rocznicy, padł on na kolano, wyjął czerwone pudełeczko w kształcie serca i zapytał: „Kochanie, zostaniesz moją żoną?”. A mnie zamurowało. Totalnie. (Nie spodziewałam się takiego kroku z jego strony) Nastąpiła kilkunastosekundowa cisza, która wydawała się trwać wiecznie. Biedak, ciągle klęcząc,  patrzył na mnie miłosiernym wzrokiem, pewnie przygotowując się na najgorsze, a ja dalej milczałam  ;) Zdążyłam tylko wydukać : „Żoną??” (Wizja przygotowań do wesela w wieku 19 lat przeraziła mnie kompletnie ;) Wreszcie powiedziałam : „Tak!”, po czym zobaczyłam wielka ulgę na twarzy mojego narzeczonego :) Do dziś się śmiejemy z tego wydarzenia. Teraz jest to dla nas zabawne, ale wtedy nie było ;) Moja połówka przeżywała chwile grozy ;)

Ktoś kiedyś powiedział, że sny są odzwierciedleniem naszych najskrytszych pragnień i obaw. Ja się w zupełności z tym zgadzam. Owszem, są wyjątki, zdarzają się sny totalnie odjechane, nie mające rąk i nóg, nijak mające się do rzeczywistości, ale w moim przypadku zdecydowana większość marzeń sennych faktycznie odzwierciedla moje pragnienia bądź obawy. Dochodzę więc do wniosku, że ten koszmarny sen jest następstwem moich obaw związanych  z małżeństwem. Z niecierpliwością czekam na dzień, kiedy one znikną. Oby nadszedł jak najszybciej :) To takie moje małe skromne życzenia na przyszłość.  

wtorek, 16 października 2007

Kobieta zmienną jest...

Ech ta zmienna kobieca natura! Dlaczego akurat kobiety muszą być zmienne, a nie mężczyźni? To jest zdecydowanie niesprawiedliwe! I tak już zostałyśmy pokrzywdzone, bo musimy się depilować (całe!), tapetować,  mamy zmienne nastroje i w dodatku nieprzyjemną  comiesięczną przypadłość!


Czy któraś z Was też boryka się z problemami tej naszej zmiennej natury, czy to tylko ja jestem jakaś taka dziwna? Powiedzcie, że tak, błagam ;) Uchroni mnie to przed podejrzeniami choroby psychicznej ;) Nie wiem, jak Was, ale mnie to strasznie męczy! No ale w czym problem? – pomyślicie zapewne.  Otóż w tym, że ta moja nieokiełzana strona ciągle mnie gdzieś pcha. I to najczęściej w nieznane. Nie mogę za długo usiedzieć w jednym miejscu, bo po pewnym czasie zaczynam odczuwać nachalną potrzebę zmiany. Zmiany domu, otoczenia, miejsca zamieszkania, samochodu, fryzury, a nawet kraju! Dobrze, że jeszcze nie przyszło mi do głowy zmienić faceta ;) Nie dziwiłabym się, gdyby ta chęć  była  spowodowana brakiem satysfakcji z obecnego życia. Nie, nie, nie! Tak nie jest. Jest wręcz odwrotnie! Jestem zadowolona z mojego domu, bardzo podoba mi się Irlandia, poznaliśmy tu wielu wspaniałych i sympatycznych ludzi. To wszystko sprawia, że jestem szczęśliwa, że nie mam większych problemów. A mimo tego uczucia, dopada mnie czasem ogromna potrzeba zmiany. Przez pewien czas jestem zadowolona, a potem odzywa się moja zmienna natura: „A może by tak wyjechać? Zmienić dom?” Zastanawiam się jakby to było mieszkać we Francji, Włoszech, Belgii, Luksemburgu, Hiszpanii… Do głosu dochodzi też pragnienie przygody, przeżycia czegoś nowego, fascynującego… Cenię bardzo stateczność, poczucie bezpieczeństwa, harmonię w związku i życiu, więc tym bardziej nie rozumiem, skąd nagle odkrywam u siebie taaak wielką potrzebę wystawienia tego wszystkiego na próbę.  Bo przecież przeprowadzka do nowego miasta, czy kraju, to nie jest taka łatwa rzecz. To swego rodzaju wyzwanie. Czasem w miarę łatwe, czasem bardzo trudne. To nowe problemy, powrót do początkowego punktu, czyli przeżywanie na nowo poszukiwań mieszkania, pracy, znajomych… To poznawanie nowego otoczenia, uczenie się go.


Pocieszające jest to, że nie zawsze mam takie pragnienie :) Ale niestety zdarza się i nie wiem zupełnie jak mu zapobiec. I czy w ogóle jest na to jakaś rada? Przebywając zbyt długo w jednym miejscu mam wrażenie, że marnuję czas,  swoje życie zarazem. Dochodzę wtedy do wniosku, że świat jest przecież zbyt piękny, by całe swoje życie spędzić w tym samym otoczeniu.  Może ja jestem jakimś cygańskim dzieckiem? ;) Gdyby nie blond włosy, to pewno bym w to uwierzyła ;)


Nie wiem, może nie jestem do końca dojrzała? Może to moja podświadomość tak wpływa na mnie? Może to jakieś ukryte pragnienia? A może po prostu coś ze mną nie tak? Normalny człowiek codziennie dziękowałby Bogu za takie życie, ale ja zawsze znajdę jakieś „ale” ;)


Mam nadzieję, że pewnego dnia się obudzę i nie będzie już tej mojej zmiennej, kochającej wolność i pragnącej przygód natury. Może inaczej: niech będzie, ale niech nie będzie miała tak dominującej pozycji. Niech weźmie nad nią górę natura spragniona ustatkowania, ciepła życia rodzinnego i życia w tym samym miejscu. W tym samym domu, z tym samym mężczyzną,  w tym samym mieście…

niedziela, 14 października 2007

O braku poszanowania dla ludzkiego życia...

Od dłuższego czasu obserwuję wszechobecne zjawisko, które napawa mnie strachem i wywołuje dreszcze. Tym zjawiskiem jest ewidentny brak poszanowania dla ludzkiego życia. W dzisiejszych czasach życie ludzkie nie jest już najcenniejszym darem. Tak łatwo je przecież odebrać. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo zabicie innego człowieka nie jest niczym strasznym. Ot, to tak jak zabicie uciążliwego owada…. Ludzie niejednokrotnie nie szanują własnego bytu, a co dopiero cudzego. Często balansują na granicy życia i śmierci, świadomie i dobrowolnie niszczą własny organizm, wystawiają go na niebezpieczeństwo… Igrają z losem. Ciężko tego nie zauważyć.  Żyjąc w Polsce, codziennie miałam okazję czytać w różnych dziennikach o strasznych wydarzeniach rozgrywających się w ojczyźnie.  Pozostałe środki komunikacji również bombardowały nas wiadomościami o zabitych, uprowadzonych, o napadach, i gwałtach. W Internecie można było obejrzeć wiele filmów, które przerażały bezmyślnością i głupotą: nastoletnia młodzież „bawiąca” się w  przebieganie przed pędzącym pociągiem, skacząca z wysokich bloków, wykonująca karkołomne układy na motocyklach, rowerach, w samochodach… To wszystko było na porządku dziennym. Niestety.

W Irlandii nie jest inaczej. Owszem, te wszystkie przestępstwa są na mniejszą skalę, nie jest ich tak dużo jak w naszej ojczyźnie. Jednakże i tu często słyszę o wydarzeniach, które niejednokrotnie mrożą krew w żyłach. Głównymi miastami, w których najczęściej dochodzi do złamania prawa są Dublin i Limerick. Ten drugi ma wyjątkowo złą sławę, często dochodzi tam do porachunków gangsterów, w wyniku których niekiedy giną niewinne osoby. Ludzie coraz częściej boją się opuszczać dom po zmroku w obawie o własne życie. Chora sytuacja. Człowiek coraz częściej zapomina o swojej roli. Nie jest bratem dla drugiego, a wilkiem.

Na takiego wilka natrafiła niedawno pewna młoda, piękna i ambitna dziewczyna. Przyjechała do Irlandii wraz z grupą swoich znajomych, na dwutygodniowy kurs języka angielskiego. Chciała podszkolić swój język, zdobyć nowe doświadczenie, nowych znajomych, a znalazła tutaj śmierć. Przybyła na Zieloną Wyspę w sobotę, a w poniedziałkowy wieczór straciła życie… Miała zaledwie siedemnaście lat, ale już miała jasno sprecyzowane plany. Wiedziała czego chce. Planowała romantyczny wyjazd do Paryża, by tam, w styczniu, świętować wraz ze swoją miłością ich pierwszą rocznicę. Kochała taniec i narty, miała mnóstwo marzeń i planów do realizacji. Nie dane jej było ich zrealizować. Jeden człowiek, jedna bestia w zasadzie, postanowiła odebrać jej nie tylko młodość, plany, ale życie. Kim był ten zwyrodnialec, który uważał, że ma prawo decydować o ludzkim życiu? Jakim prawem zniszczył przyszłość tej nastolatki, a także życie jej rodziców, którzy do dziś nie mogą się otrząsnąć z tej tragedii.  Manuela była ich oczkiem w głowie, jedynym dzieckiem. Była ich całym światem. Ten świat legł w gruzach w momencie, kiedy dowiedzieli się o tej tragedii. Obydwoje z zapłakanymi oczami i z wyrazem wielkiego bólu, rozrywającego ich serca, twierdzą : „Our life is over”. W ich kierunku płyną tysiące miłych słów, ludzie solidaryzują się z nimi, ale to nie ukoi ich cierpienia, nie przywróci im ukochanej córki. Czy kiedykolwiek ich życie wróci do normy? Ciężko tu mówić o normie…Obawiam sie, że ich życie już nigdy nie będzie takie samo. Będzie naznaczone potworną tragedią. Dla rodziców bowiem śmierć dziecka, to najgorsza z możliwych tragedii. Wiem, że takich rodziców, jak Arlette i Hans, jest dużo, dużo więcej. Przez lekkomyślność, przez brak szacunku do życia, jakim wykazał się morderca, ich  egzystencja została zredukowana do bolesnej wegetacji. Do końca życia będą mieć świadomość, że już nigdy nie zobaczą swojego dziecka roześmianego, szczęśliwego, cieszącego się życiem. Do końca życia będą mieć wielki ból w sercu. Żaden z tych rodziców nie zasłużył na takie cierpienia. Żadna z ofiar nie zasłużyła na taką śmierć…

„When you destroy something beautiful you destroy more than one life” – Arlette Riedo, matka zamordowanej Manueli.

środa, 10 października 2007

Cliffs of Moher

Do tego posta zabierałam się już od kilku dni, ale szło mi to tak, jak przysłowiowej sójce przygotowania do wypadu za morze ;) Dziś jednak się udało. Piękna aura (zadziwiające, jak wielki wpływ ma pogoda na samopoczucie ludzkie), wolne popołudnie, czyli krótko mówiąc: idealne warunki do napisania relacji :)

Nasz wypad miał miejsce w niedzielę. Początkowo planowaliśmy, że spędzimy ją w domu. Na zmianę planów wpłynął jednak nasz przyjaciel. Okazało się, że wybiera się on wraz z rodziną na zachodnie wybrzeże Irlandii.  Od dawna chcieliśmy tam pojechać, więc w tych okolicznościach nie musieliśmy się zastanawiać zbyt długo nad podjęciem decyzji. Była ona w miarę szybka : „Wyruszamy!”  I tak też zrobiliśmy. Niedzielny poranek zaczął się więc wczesną pobudka i przygotowaniami do wycieczki. Kiedy byliśmy już gotowi, okazało się, że nasi znajomi dopiero się zbierają. W ogólnym rozrachunku, zmarnowaliśmy więc dobrą godzinę, kiedy to tkwiliśmy przy kuchennym stole oczekując na nich (ech, ci spóźnialscy!). W końcu nadeszła ta wiekopomna chwila i nadjechali ;) Już nic nie stało nam na przeszkodzie, by wyruszyć w trasę. Jechało się dobrze, nie było zbyt dużego ruchu. Jedynym utrudnieniem była mgła, która w pewnych miejscach byłą wyjątkowo gęsta, co wiązało się ze znacznym zredukowaniem prędkości.

Przez całą drogę żywiłam nadzieję, że pogoda będzie ładna. I tutaj spotkała mnie miła niespodzianka, bo Galway przywitało nas cudowną, słoneczną, iście letnią pogodą! Wspaniała zapowiedz naszego dnia :)  Tylko gdzieniegdzie leżące na chodniku kolorowe liście, przypominały o lecie, które odeszło i o obecnej jesieni. Połączenie różnorakich barw: lazuru nieba, soczystej zieleni, brązu i żółci jesiennych liści dostarczało wspaniałych wrażeń estetycznych. Rzeczywistość przeszła moje najśmielsze marzenia! Zachodnie wybrzeże Irlandii jest cudowne! Tamtejszy krajobraz olśnił mnie swoim pięknem. Skuszeni otaczającym nas pięknem, zatrzymaliśmy się na chwilkę w miejscowości Barna i udaliśmy się na piaszczystą plażę. Widok był wspaniały! Cudownie było zanurzyć stopy w ciepłym, a jednocześnie mokrym piasku, pospacerować po plaży w towarzystwie lekkich i orzeźwiających podmuchów wiaterku. Rozkoszując się ciepłem i malowniczymi widokami, pozazdrościłam lokacji mieszkańcom pobliskich domków. Mieszkać nad brzegiem morza… Mieć codziennie ten wspaniały widok na wyciagnięcie ręki…. Popluskać się latem w tej cudnie lazurowej wodzie.. To by było coś! Szczęśliwcy z nich!

Z radością zostałabym tam dłużej, ale czas nas gonił, musieliśmy ruszać w dalszą trasę.   Słoneczko towarzyszyło nam cały czas, sprawiając, że podziwiane widoki nabierały jeszcze większej urody. W końcu dotarliśmy na obszar Burren. I tutaj kolejne zaskoczenie: „Jejku, ale to wszystko piękne!” Te słowa same cisnęły się na usta. Okolice Burren to bez wątpienia fantastyczne, zapadające w pamięć miejsce. Te jałowe, wapienne i bezkresne tereny w północnej części hrabstwa Clare, przyciągają wielu turystów, jak również botaników.   Wśród tych nagich wzgórz znajdziemy  prastare grobowce i kościoły, imponujące dolmeny, oraz wspaniałą, różnoraką roślinność. Gaelicka nazwa Burren – Boireann- znaczy tyle, co „skalista ziemia” i muszę przyznać, że wspaniale oddaje prawdę. Kraina ta bowiem sprawia wrażenie opustoszałej, gdzieniegdzie tylko spotkać można małe, wiejskie chatki. Wszystko to spowodowane zostało czystkami etnicznymi w czasach cromwellowskich oraz przede wszystkim niedostatkiem wody. Spragniony kras zachłannie wciąga pod ziemię  każdą kroplę wody, każdą rzekę…  Nic dziwnego więc, że teren ten sprawia wrażenie jałowego,  surowego, bez najmniejszych znaków życia. Mylą się jednak ci, którzy myślą, że nie jest wart zobaczenia. Ma on w sobie wiele uroku. Ogromnie żałowałam, że mieliśmy tylko jeden dzień na zapoznanie się z bogactwami natury na zachodnim wybrzeżu. Jeden dzień to zdecydowanie za mało…  Czekały na nas jeszcze klify. To przede wszystkim z myślą o nich wyruszyliśmy w tę podróż.

Droga na klify jest wyjątkowo urocza. Przez pewną część trasy jedzie się bowiem nadbrzeżnymi dróżkami, co sprawia, że naszym oczom ukazuje się wspaniały widok, usilnie zachęcający do zatrzymania się na dłużej. Ciężko się mu oprzeć…

Późnym popołudniem dotarliśmy do głównego celu naszej wyprawy: Cliffs of Moher.  Panował tam spory ruch, jak zawsze ponoć. To jedna z największych atrakcji Zielonej Wyspy. Nic więc dziwnego, że można tam było słyszeć sporą mieszankę języków obcych. Klify są piękne, to nie ulega wątpliwości. To fascynujący widok i cud natury, jednak nie wywarł on na mnie aż tak dużego wrażenia jak pejzaż Burren, czy okolicznych miasteczek nadmorskich. Wiem, że spowodowane było to tym, że widziałam je już setki razy na fotkach znajomych, w przewodnikach, w telewizji, w prasie… Wszędzie! Mimo że pierwszy raz widziałam je na własne oczy, to nie było tam nic nowego, co mogłoby mnie zaskoczyć. Doznałam deja-vu. Wszystko wyglądało tak jak na pocztówkach, na zrobionych tam fotkach…Zupełnie tak, jak gdybym tam była… wiele razy. Gdybym wcześniej ich nie widziała, moje wrażenia byłyby zapewne większe. Polecam je jednak każdemu. Warto zobaczyć te dumnie sterczące skały, których wysokość sięga nawet 200 m.

Po wizycie na klifach udaliśmy się do samochodu. Czekała na nas droga powrotna i setki kilometrów do pokonania. Zachodnią Irlandię opuściłam z żalem, z wielkim niedosytem i z równie wielką chęcią eksploracji tych wspaniałych terenów. Opuściłam je przede wszystkim obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy… Najlepiej na letni urlop w przyszłym roku...

poniedziałek, 8 października 2007

Łańcuszkowa zabawa

Noszę się z zamiarem opisania naszej wczorajszej wycieczki, ale muszę przyznać, że jakoś nie mogę się zabrać za tę relację. Winę zrzucę na pogodę, bo za oknem szaro, zimno i ogólnie niezbyt ciekawie. To wszystko wpływa na brak weny u mnie ;) Dodatkowo denerwuje mnie Internet. Cały czas nawala, człowiek nawet nie może spokojnie blogów poczytać. Udało mi się jednak zajrzeć do kilku osób, i na jednym z blogów dowiedziałam się, że zostałam wytypowana do kontynuacji łańcuszka dotyczącego kłamstw. Nie mam nic przeciwko takim zabawom i w związku z tym wywiązuję się z obowiązku. Klepnęła mnie Nika, która świetnie poradziła sobie z zadaniem. Teraz pora na mnie. Zaczynamy:

 

1. Gdy nie mam ochoty spotkać się z kimś, a ta osoba nalega…

Staram się przesunąć to spotkanie na inny, bardziej dogodny dla mnie termin. Czasem zasłaniam się jakąś wymówką. Wszystko zależy od sytuacji i osoby.

 

2. Gdy nie mam ochoty na seks…

Nie bawię się w udawanie migreny, bólu brzucha etc. Mówię wprost, że dzisiaj nic z tego nie będzie. Może innym razem ;) Jeśli wykaże się inwencją – czasem wychodzi mu to na plus.

 

3. Gdy wracam z zakupów z nową, nieplanowaną bluzką, a mąż zapuszcza żurawia do   siatki….

Oznajmiam mu radośnie co kupiłam i obiecuję prezentację. Nie muszę chować zakupów po kątach. Moja połówka nie robi mi wyrzutów sumienia z tego powodu :)

 

4. Gdyby policjant spytał mnie, czy byłam świadkiem przestępstwa…

Hmm, tak się szczęśliwie złożyło, że nigdy nie miałam takiej sytuacji. Nie wiem, jak postąpiłabym w wyżej opisanym przypadku. Podejrzewam, że moja reakcja byłaby uzależniona  od skali przestępstwa. Gdyby chodziło o jakieś drobne przewinienie: na pewno powiedziałabym prawdę. Nie wiem natomiast, czy miałabym odwagę być świadkiem w jakiejś aferze na wielką skalę…

 

5.  Gdy ktoś chce pożyczyć ode mnie pieniądze…

Moja reakcja jest uzależniona od tej osoby. Nie pożyczam obcym i ludziom, którym nie ufam. Jeśli jest to bliska mi osoba, którą lubię, szanuje i darzę zaufaniem, to nie ma problemu – pożyczam pieniądze. W niektórych przypadkach nie wymagam nawet zwrotu.

 

6. Gdy mąż usiłuje się wepchnąć na imprezę firmową…

Sytuacja taka nie ma miejsca. Mój facet jest typem domatora, nie przepada za imprezami w gronie osób, których nie zna.

 

7. Gdy zapomnę kupić coś, o co mnie poproszono…

Mówię wprost, że zapomniałam i dodaję do tego „przepraszam”. Jeśli chodzi o mojego ukochanego, to robię jedną z tych min, które go rozbrajają i po sprawie :)

 

8. Gdy spóźniam się do pracy…

Nigdy się nie spóźniam. Cenię punktualność i czas innych – dotyczy to wszystkich sytuacji. Zawsze jestem gotowa na czas. Nawet jeśli sytuacja wymaga pobudki o wczesnej porze, nastawiam budzik na odpowiednio wczesną godzinę i w umówionym miejscu jestem na czas.

Jeśli (jakimś cudem) spóźniam się, to tłumaczę dlaczego i przepraszam za spóźnienie.

 

9. Gdy jestem zaproszona do cioci na imieniny…

Nie mam żadnej cioci w Irlandii. Nie uczestniczę więc w ich imieninach. W Polsce zaś bywam zbyt sporadycznie, by mieć okazję wzięcia udziału w takiej imprezie.

 

10. Gdy koleżanka pyta mnie, gdzie kupiłam te super buty, bluzkę, spodnie…

Podaję jej nazwę sklepu i cenę (jeśli również chce wiedzieć)

 

11. Gdy w rozmowie z koleżankami wychodzi temat intymnych relacji z naszymi partnerami…

Nigdy nie wdaję się w szczegóły. Słucham, ale nie opowiadam. Intymne sprawy to nie temat publiczny, szanuję naszą prywatność.

 

Uff, to by było na tyle. Teraz trzeba kogoś wytypować. Nie wiem, co prawda ile osób, ale to chyba nie jest istotne ;) Do zabawy zapraszam następujące osóbki:

  1. Marticia
  2. Promyczek
  3. Ciekawa świata
  4. Melissa

Byłoby mi bardzo miło, gdyby udział w zabawie zechciał wziąć Zgryźliwy mężczyzna :) Z chęcią zobaczyłabym, jak wygląda to z męskiego punktu widzenia. Oczywiście w jego przypadku, należałoby zamienić męża na żonę ;)

niedziela, 7 października 2007

O Polakach na Zielonej Wyspie...

Do napisania tego posta zainspirował mnie artykuł, który ukazał się kilka dni temu na Onecie. Nosił tytuł „Jak Polak z Polakiem” i przedstawiał relacje naszych rodaków na obczyźnie. Tak, wiem, jest to temat oklepany, porusza go niemalże każdy, kto prowadzi bloga. Czyta się o tym na różnych forach internetowych, w gazetach i pewno większość z Was ma już dość tego tematu. Warto się jednak zastanowić, dlaczego ten temat ciągle powraca jak bumerang? Dlaczego tak wielu Polaków (tych, hmm, nazwijmy ich „normalnymi”) narzeka na to, co wyprawiają nasi rodacy? I nie dotyczy to tylko jednego państwa, ale praktycznie wszystkich, w których występuje spora grupka naszych krajanów. Kraj akurat ma tutaj niewielką rolę, bowiem nie determinuje on zachowania naszych rodaków. Z tego, co czytam na forum i słyszę od znajomych, dochodzę do wniosku, że zachowanie Polaków jest takie same w UK, czy w Irlandii. A jakie jest? Otóż, nie wygląda to zbyt ciekawie. Nie chcę generalizować, bo nie prowadzi to do niczego dobrego, ale to co się rzuca w oczy w Irlandii, to chamskie zachowanie polskiej społeczności. Kobiet, mężczyzn, bez wyjątków…Wiadomo doskonale, że jesteśmy tutaj najliczniejszą mniejszością, ale nie upoważnia nas to do bezczelnego postępowania. Rzadko kiedy obserwuję u innych nacji takie zachowanie, jakie prezentujemy MY, Polacy (to tak dla wyjaśnienia, żeby ktoś mi nie zarzucił, że nie utożsamiam się z narodem polskim, tylko jestem bardziej irlandzka niż sami Irlandczycy) Na ulicach królują bowiem dobrze nam znane przekleństwa, nie rzadko można spotkać Polaków raczących się wyskokowymi napojami w miejscach publicznych, plujących, czy na przykład sikających na pobliski sklep. Ostatnio bowiem miałam wątpliwą przyjemność być świadkiem tego ostatniego. Akurat szliśmy do samochodu, kiedy zauważyliśmy, że zaledwie parę kroków od nas pewien mężczyzna bez skrępowania oddaje się potrzebie fizjologicznej. Jaka była nasza reakcja? Była do przewidzenia. Popatrzyliśmy na siebie znacząco i razem wypowiedzieliśmy jedno słowo : „Polak!” Uszliśmy zaledwie kilka metrów, kiedy wyżej opisany osobnik skończył czynność, która trwała dobre kilkanaście sekund, i odezwał się do swojego kumpla, który dzielnie czekał na niego tuż za rogiem.... Mowa była oczywiście polska, w dodatku suto okraszona wątpliwymi zdobnikami zaczynającymi się na literki „k” i „ch”. Ech, mogłabym mnożyć takie przykłady. To temat rzeka, ciężko go wyczerpać…

W ciągu tych piętnastu miesięcy, które spędziłam na Zielonej Wyspie, naoglądałam się i nasłuchałam  przeróżnych rzeczy, których autorami byli nasi rodacy. Przykro się to ogląda czy słucha.. Niestety konsekwencje negatywnego postępowania pewnej grupy Polaków pociągają za sobą negatywne skutki, które dotykają nie tylko sprawców, ale także tych, którzy absolutnie nie zawinili. Obraz pracowitego, grzecznego i miłego Polaka, jaki królował jeszcze jakiś czas temu, został zastąpiony przez wizerunek zdecydowanie pejoratywny. Coraz częściej jesteśmy postrzegani jako kłamliwy i nieuczciwy naród (tysiące CV ze zmyślonymi kwalifikacjami i wyolbrzymionym doświadczeniem zrobiły swoje), hałaśliwy, lubiący zaglądać do kieliszka, a do tego strasznie cwany, kombinujący w każdej sytuacji.

Wiem, że nie wszyscy Polacy żyjący tutaj są źli. I cieszy mnie to ogromnie! Wiem, że codziennie przechodzi obok mnie kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu tych normalnych, ale ja tego nie dostrzegam, bo po prostu nie mam takiej możliwości. Ci, którzy się ewidentnie wyróżniają, to właśnie ci, którzy sumiennie pracują, by zepsuć wszystkim rodakom i tak już nadszarpniętą opinię. Nie oszukujmy się. Z Polski wyjechało mnóstwo bandytów, mniejszych bądź większych przestępców, a także mnóstwo prostaków (przepraszam za określenie) którzy nie potrafią godnie reprezentować naszej ojczyzny. Nic dziwnego, że za każdym razem, kiedy sięgam po irlandzką gazetę, natrafiam na jeden, czasem dwa bądź trzy artykuły opisujące przewinienia Polaków. Na takiej i takiej ulicy obcokrajowiec o nazwisku ciężkim do wymówienia, upił się niemalże do nieprzytomności i popadł w szał: groził domownikom, chciał nawet zabić własną żonę, która to zresztą zawiadomiła policję. W innym mieści z kolei złapano polskiego pijanego kierowcę. W jeszcze innym doszło do bójki pomiędzy naszymi rodakami… W jakiejś mieścinie Garda (irlandzka policja) odkryła, że Polak siedzący za kierownicą samochodu ma podrobione „krążki” : podatek,  ubezpieczenie, czy NCT czyli przegląd samochodu… Itd., itp. Przykre jest to, że niemalże w każdym wydaniu można natrafić na wzmianki o wykroczeniach Polaków. Sami Polacy (sprawcy oczywiście) wydają się tym nie przejmować. Bo przecież to oni pracują w pocie czoła na rozwój i bogactwo Irlandii! To oni powinni być tutaj uprzywilejowani! To oni robią łaskę Irolom….

I tysiące innych bzdurnych wypowiedzi…

 

środa, 3 października 2007

O aniele w ludzkiej postaci...

Dzisiejszego posta chciałam poświęcić pewnej, cudownej osobie, która obchodzi dzisiaj swoje imieniny.  Mowa o mojej Mamie. Na początku chcę zaznaczyć, że należę do szczęśliwców, którzy mogą się pochwalić bardzo dobrymi relacjami ze swoja rodzicielką. Należę do grupy osób, które miały w życiu wielkie szczęście, objawiające się obecnością ukochanej matki. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie każdy miał tyle szczęścia, co ja. Wiem, że to musi być potwornie przykre i współczuję takim osobom. Bardzo im współczuję. W pewnym sensie wiem, co czują, bo mimo iż mam wspaniałą Mamę, to niestety nigdy nie miałam ojca. Fizycznie istnieje, ale nigdy nie dorósł do tej ważnej roli i niestety już nie dorośnie. Szkoda tylko, że swoim egoistycznym postępowaniem skrzywdził tak wiele osób… Wychowałam się bez niego. Był niby obok, ale tak naprawdę go  nie było. Ani dla mnie, ani dla brata, ani dla siostry… Dla nikogo go nie było.  Za to odkąd pamiętam, zawsze była ONA. Ciężko pracująca, robiąca wszystko, by wychować należycie trójkę dzieci. Dbająca o dom, o to, by na stole zawsze znalazł się posiłek, by jej dzieci miały ciepłe okrycie zimą i ciepły kąt.  Walcząca z przeciwnościami losu, dzielnie podnosząca się  po każdym upadku. Mimo że było ich wiele, że była już bardzo osłabiona, że nieraz już była na krawędzi dzielącej ją od rozpaczy, zawsze wykrzesała z siebie resztkę siły, resztkę wiary, by podnieść się i walczyć. Nawet jeśli wydawało się, że jej serce nie jest w stanie znieść więcej bólu, ONA zaskakiwała wszystkich swoją wolą walki. Nigdy jej  nie pytałam, co ją mobilizuje do powrotu na ring, ale podejrzewam, że to gromadka dzieci była tym, co zawsze miała w pamięci, tą jej niezawodną mobilizacją…  

Chyba nigdy w życiu nie poznałam osoby z tak wielkim i dobrodusznym sercem. Tak skromnej, serdecznej i uczynnej. Chciałabym być taka jak ONA, ale wiem, że nie dorastam jej nawet do pięt. Wszystko, co w życiu osiągnęłam, zawdzięczam tylko i wyłącznie jej. Nie sobie. Mój udział jest zdecydowanie dużo mniejszy. To ONA czuwała nad moim rozwojem intelektualnym, nie pozwoliła bym należała do olbrzymiej grupki dzieci, które marnują się w wiejskim środowisku. Dzięki niej odziedziczyłam zamiłowanie do czytania, talent do przedmiotów humanistycznych,  a przede wszystkim do języków obcych. Dzięki niej trafiłam do liceum, a nie do technikum, jak chciałam… I także dzięki niej poszłam na studia. Gdyby nie jej ciężka praca i zarobione dzięki niej pieniądze, nie byłoby mnie stać na studiowanie, na wyjazd do Francji, czy Irlandii…

Wspierała mnie przez całe moje życie, dawała do zrozumienia, że nie jestem sama, że ONA zawsze będzie dla mnie, kiedy będę jej potrzebować. Była i ciągle jest dla mnie idealną i najukochańszą matką na świecie. Nie była w stanie zapewnić nam dostatniego życia, najlepszych i najnowszych zabawek, ale zapewniła nam coś wspanialszego, czego nie można kupić za pieniądze. Coś, czego może mi pozazdrościć nie jedno dziecko z bogatego domu: MIŁOŚĆ.  I za to ją kocham najmocniej na świecie.

Kiedyś, któryś z jej pacjentów bodajże, powiedział do niej : "Ty jesteś aniołem, nie kobietą!". Wiem, że się nie mylił. Bóg zesłał ją, by wypełniła swoją misję. Muszę przyznać, że świetnie ją wykonała....

wtorek, 2 października 2007

O pieniądzu i jego destrukcyjnej sile...

Moi Drodzy, skończył mi się już urlop. Wróciłam do pracy i jak widać ma to swoje przełożenie na częstotliwość pisania postów. Przyznaję, że ten blogowy światek mnie wciągnął, lubię go, bo umożliwia mi kontakt z Wami :) Gdybym mogła, z chęcią spędzałabym więcej czasu na Waszych blogach, jak również na moim. Ale niestety, życie mi na to nie pozwala.  Wracam zbyt zmęczona i nie zawsze mam chęć, czy nawet wenę do pisania. Dziś jednak, korzystam z okazji, bo niespodziewanie trafił mi się dzień wolny. Generalnie, obecny tydzień, będzie w miarę przyjemny, bo oprócz dzisiejszego dnia, nie będę pracować także w czwartek :) I to chyba będzie ostatni taki luźny tydzień pracy. Potem moje dni znów będą wypełnione pracą. Wczoraj dowiedziałam się od szefowej, że wkrótce zmieni mi się ilość godzin pracy. Nie będę już pracować od 9:00, ale od 8:00, a kończyć będę o 17:00. Oznacza to, że mój tydzień pracy będzie zatem liczył 54h. Z jednej strony dobrze: wiadomo, więcej kasy. Nie ukrywam, że mi na niej zależy. Pieniądz jest nieodzownym elementem naszego życia i znacznie je ułatwia, kiedy człowiek nie musi się martwic, czy uda mu się, tym razem, związać koniec  z końcem. Z drugiej strony zaś, będzie się to wiązało z   większym zmęczeniem i szybkim upływem dnia. Cóż, jak będzie w rzeczywistości, przekonam się już wkrótce :)

Na razie niestety nie mogę sobie pozwolić na mniejszą ilość godzin pracy. Może kiedyś. Mam zbyt dużo planów, które chcę zrealizować, a do ich wprowadzenia w życie potrzebne są pieniądze. Nie, nie jestem przesadną materialistką, ślepo goniącą za pieniądzem. Wiem, kiedy powiedzieć nie. Pieniądz nie jest dla mnie bożkiem, któremu oddaję codziennie pokłon. Nie płaczę, kiedy muszę wydać w sklepie sto euro, nie oglądam każdej monety kilka razy, zanim ją wydam… Moja hierarchia wartości jest jak najbardziej prawidłowa.  Na pierwszym miejscu znajdują się bliskie osoby, nie kasa. Przed pieniądzem, znajdują się takie wartości jak zdrowie, czy miłość…

Nie jestem też dusigroszem, odkładającym każdy zarobiony cent do skarbonki i z bólem wydającym eurówki na zakupy. O nie, to nie mój portret. Wiem, że wielu Polaków tak właśnie robi, szczególnie ci, którzy przyjechali tutaj na określony czas i chcą jak najwięcej zarobić, by mieć z czym wrócić do Polski. Takie osoby jestem w stanie zrozumieć. Ale nie rozumiem, i chyba już nigdy nie pojmę postępowania osób, które zarabiają przyzwoite pieniądze w Irlandii, nie chcą wrócić do ojczyzny, a  żałują dwóch euro na zakup danej rzeczy, albo co gorzej na zakup zabawki, czy jakiegoś smakołyka dla dziecka. Swojego dziecka! Jak tak można? Matka broniąca swojemu dziecku jeździć na rowerze, bo zużyje opony, bo się przewróci i zrobi dziurę w spodniach… Dająca mu szlaban za każde „przewinienie”. Odmawiająca kupna ciastek, czy cukierków. Krzycząca na męża bo rozdarł w pracy koszulę. To nic, że tę koszulę rozdarł mu przez przypadek jego kolega, ratując mu życie… Ta sama matka twierdzi z oburzeniem, że nie wyda 2 euro na odkamieniacz! Mówi do syna, że jak będzie grzeczny, to MOŻE dostanie 2 euro kieszonkowego na tydzień…. Wrzeszczy na męża, że ma pracować więcej, a po jego przyjściu z pracy, nawet mu nie poda obiadu, tylko z oddaniem pali papieroska w fotelu… Pękająca z zazdrości, bo znajomi mają ładniejszy dom i samochód…. Czy to jest normalna matka? Normalna żona?  Znam niestety takie osoby, i powiem, że z perspektywy obserwatora wygląda to niesłychanie źle. Przykro na to patrzeć. Bardzo przykro. Nie można popaść w skrajność, zatracić się w chowaniu pieniędzy w skarpetach. Ile można jeść najtańsze produkty z Tesco i wpychać w siebie te świństwa? Przecież to nie ma w ogóle smaku… Można żywić się tymi produktami przez tydzień, miesiąc, może nawet dwa, dopóki nie jest wesoło z kasą, dopóki nie ma się pracy… Ale całe życie? Jeść TO nadal, kiedy każdy z partnerów zarabia przyzwoite pieniądze i w dodatku pobiera wszelkie możliwe zasiłki? Nie dbać o zdrowie tylko o skarbonkę? Coś tu jest nie tak…