czwartek, 31 stycznia 2008

Dzień, o którym zawsze zapominam

No doprawdy nie wiedziałam, że dziś Tłusty Czwartek. Czekam na niego cały rok, a potem oczywiście zapominam o nim! W tym roku nie będzie to niestety słodki dzień obżarstwa, bo doszłam do wniosku, że wyczerpałam już swój miesięczny limit na słodycze i teraz poszczę ;) Dieta, jak nic ;) Będzie to raczej sprawdzian mojej silnej woli.

Pewnie nadal bym żyła w błogiej nieświadomości, gdyby nie to, że najpierw brutalnie uświadomił mnie narzeczony: „dziś Tłusty Czwartek!”. To dopiero uświadomiło mi, że w istocie tak jest. Potem zaś otrzymałam sympatycznego linka od Robala, który postanowił podzielić się ze mną wirtualnym pączusiem – dziękuję :) Po kliknięciu na linka otwiera się strona ze smakowitym pączkiem, zachęcająca do ugryzienia go. Od dokonania tego skutecznie odciągają brutalne liczby, bo oto okazuje się, że przeciętny pączek (100g) zawiera aż 378 kalorii! Tak, drogie panie, dobrze się zastanówcie, czy na pewno chcecie podtrzymać tradycję ;) Po przeczytaniu zalecanych czynności, potrzebnych do spalenia jednego pączka, może się okazać, że wiele z pań dojdzie do wniosku, że tak naprawdę to one nie są głodne ;) Czy gra warta jest świeczki, same/i oceńcie:

Aby spalić jednego pączka (ok. 100g - 378 kcal) trzeba AKTYWNIE:

  • 25 minut pływać
  • 30 minut skakać na skakance
  • 35 minut biegać
  • 1,5 godziny jeździć na rowerze
  • 2 godziny robić makijaż
  • 4 godziny sprzątać pokój

 Nie wiem,  jak Wy, ale ja podziękuję ;)  Dla tych, którzy jednak się skusili, mam link, gdzie czeka na nich mój wirtualny pączek: http://www.paczekdlaciebie.pl/1117233 :)

 

Do dzisiejszego dnia mam sentyment, bo wiążą się z nim piękne wspomnienia z mojego domu rodzinnego. Moja mama, mając w domu czterech głodomorów do nakarmienia, zawsze starała się, by w tym dniu były świeżuteńkie pączki jej własnej roboty. Nie muszę chyba wspominać, że każdy z wielką ekscytacją wyczekiwał na swoją porcję. Pączków było sporo, były pyszne – tak smakować mogą tylko przysmaki przyrządzone przez ukochaną osobę :) Po skończeniu pieczenia, do stołu przybiegały wygłodniałe dzieciaki, a mama rozdzielała pączki na pięć osób. Oczywiście nie brakowało przy tym wydzierania się typowego dla dzieci: „a ona ma większy!” albo bardziej zdesperowanych okrzyków typu: „ja się tak nie bawię! Moje pączki są najmniejsze!” – po czym następował wielki potok łez i szloch. Takie oto problemy mieliśmy ;) Jak już doszło do sprawiedliwego podziału, każdy zachłannie chował swój przydział, aby czasem ktoś mu nie podkradł, bo i takie sytuacje miały miejsce ;)

Dziś z uśmiechem na ustach wspominam ten dzień, choć muszę przyznać, że wtedy nie było mi do śmiechu, kiedy to ja byłam tym zdesperowanym i pokrzywdzonym dzieciakiem krzyczącym: „a ona ma większy!!”

 

niedziela, 27 stycznia 2008

Otyła Irlandia?

Wiele mówi się o tym, że Irlandczycy są otyli, że nie dbają o zdrowie godzinami siedząc przed telewizorem zjadając wszystko, co im wpadnie do ręki, lub często uczęszczając do lokali serwujących fast-foody.  Fakt, Burger King i inne  McDonaldsy nie narzekają na brak klientów. Często można tam zobaczyć całe rodzinki, uśmiechnięte twarzyczki dzieci z radością pożerające nuggetsy, czy inne kaloryczne przysmaki. Zapracowane mamy często nie mają ani czasu ani chęci, by przyrządzić pełnowartościowy, zdrowy i smaczny posiłek. Efektem są właśnie pielgrzymki do wyżej wymienionych lokali. Kiedy rodzice z dziećmi rzadko zaglądają do takiego lokalu – nie ma problemu. Gorzej natomiast, kiedy przeradza się to w często praktykowany rytuał. Dzieci szybko przyzwyczają się do tego typu jedzenia i w efekcie mogą odmówić spożywania normalnych, domowych posiłków.

Miałam w rodzinie właśnie taki przypadek. Córki mojej ciotki, dwie kilkuletnie dziewczynki, były częstymi bywalczyniami Burger Kingów. Świetnie operowały nazwami wszystkich zestawów dla dzieci i kiedy pojawiało się pytanie mamy: „co chciałybyście dziś zjeść na obiad?” w odpowiedzi zawsze padała nazwa jakiegoś fast-fooda. Kiedy mama odmawiała spełnienia prośby, rozpoczynało się dobrze wyćwiczone przez dzieci przedstawienie: wykrzywianie ust na znak grymasu, tupanie nogami, wrzeszczenie, fontanna łez, a nawet elementy agresji w postaci prób uderzenia „niedobrego” rodzica.

Ciężko jest zmienić nawyki żywieniowe dziecka przyzwyczajonego do takiego jedzenia. Myślę, że nie ma sensu prowadzić dyskusji na temat wyższości domowych posiłków nad fast-foodami. Jak dla mnie, jest to klarowna sytuacja. Nie czarujmy się, że jedzenie takich bomb kalorycznych jest zdrowe dla organizmu. Żadne hamburgery nie zastąpią witamin zawartych w owocach i warzywach.

Jak więc wygląda sytuacja w Irlandii? Czy na ulicach faktycznie przewijają się same otyłe osoby, a każde dziecko ma znaczną nadwagę? Nie wiem, jak ten problem wygląda w świetle statystyk, nie wiem, jak wypada stopień otyłości w Irlandii w porównaniu do innych krajów europejskich. Nie do końca wierzę statystykom, wg mnie, nie odzwierciedlają one rzeczywistości. Napiszę zatem jak wygląda to z moich obserwacji.

Przed wyjazdem z Polski, spotkałam się z opinią, że Irlandki są grube i brzydkie. Uroda jest kwestią gustu i nie każdemu podoba się ten sam człowiek. Wg mnie, nie są one jakoś szczególnie brzydkie. Spotkałam i te o przeciętnej urodzie, jak i takie, od których ciężko oderwać wzrok. Co do ich figury… Mieszkam w małym mieście i muszę przyznać, że naprawdę rzadko można tu spotkać jakąś otyłą osobę. Idąc ulicą, mija się normalnych ludzi: ani przesadnie otyłych, ani przesadnie grubych. Jedni mają troszkę za dużo ciała, inni z kolei mają za dużo „kości”.  Nazwałabym to przeciętnym tłumem, jaki spotkać można w wielu krajach. Na pewno nie jest to masa snujących się otyłych osób. Owszem, od czasu do czasu, trafić można na osobę naprawdę otyłą, ale myślę, że nie należy z tego powodu robić jakiegoś wielkiego wydarzenia. Nie wiem, jak sprawa wygląda w większych miastach, czy tam procent tęższych osób jest większy. Nie będę się więc wypowiadać na ten temat. Może ktoś  z czytelników może podzielić się swoimi obserwacjami? :)

Wiem natomiast, że wielu mieszkańców mojego miasta dba o zdrowie. Moja znajoma Irlandka jest właścicielką siłowni i jakoś nie narzeka na brak chętnych. Zagląda do niej garstka Polaków, a reszta członków tejże siłowni to mieszkańcy Zielonej Wyspy.  Siłowni jest więcej i jak do tej pory żadna jeszcze nie splajtowała. To o czymś świadczy.

Nie dziwi mnie widok osób uprawiających jogging, czy szybki chód. Jest ich tu pełno. Często można ich spotkać późnym popołudniem, bądź też o zmroku. Zdarzają się samotni biegacze, ale także tacy, którzy chodzą/biegają razem. Przyznam, że miło na nich patrzeć. Ilekroć to robię, zawsze jestem pełna podziwu dla nich. Muszę przyznać, że ja należę do tych osób, które nie zawsze mają wystarczająco dużo determinacji i chęci, by regularnie uprawiać sport. Irlandzcy amatorzy sportu są natomiast nieugięci. Zła aura nie jest dla nich przeszkodą, zarzucają na plecy przeciwdeszczową kurtkę i wyruszają na miasto. Właśnie tych podziwiam. Bo kiedy, ja wygodnie siedzę sobie w ciepłym, miłym autku, oni biegają w deszczu i chłodzie. Nie zniechęcają się złymi warunkami atmosferycznymi. Wiedzą, że to, co robią ma sens i trwają przy swoich postanowieniach… Oby grupa takich osób stale rosła…

środa, 23 stycznia 2008

Italia vs Irlandia, czyli powycieczkowy bilans :)

Za pomocą dzisiejszego posta chciałam zrobić małe podsumowanie mojej wyprawy do Włoch. Będzie to zarazem zestawienie wszystkich zjawisk (tak to nazwijmy), które najbardziej mnie uderzyły po przylocie do Mediolanu.  Ot, taki mały zbiór różnic między Italią a Irlandią. Różnic, które najbardziej rzuciły mi się w oczy. Jeśli ktoś jest już znudzony tym tematem, to obiecuję, że  to już ostatni post dotyczący mojej wycieczki. Myślałam, że uda mi się spisać wszystkie moje wrażenie w postaci jednej notki. Teoretycznie jest to możliwe, bo mogłabym połączyć te trzy posty i utworzyć całość. Ale… Miejmy litość, kto by dobrnął do końca tej relacji? No właśnie – nikt. Zdecydowałam się więc na trzy posty, choć i one nie należą do najkrótszych (wybaczcie, taki już mój marny styl pisania). Myślę jednak, że takie rozwiązanie jest optymalne, a informacje zawarte w postach,  w miarę łatwe do przetrawienia. A może się mylę? 

 

1) Jak już wspominałam, pierwszą różnicą dostrzegalną z pokładu samolotu (przygotowującego się do lądowania, rzecz jasna) był krajobraz i architektura. Nie widziałam charakterystycznych i rozległych irlandzkich pól, oddzielonych od siebie krzewami. Pojawiły się natomiast Alpy, piękne, dostojne i ośnieżone – elementy tego obrazu rzadko spotykamy na Zielonej Wyspie. Włoski krajobraz tworzyły szare blokowiska, też stosunkowo rzadko wpisane w obraz Irlandii.

 

2) W miarę zwiedzania miasta, ze zdziwieniem odkryłam, że w tej części Włoch prawie każdy dom, czy też blok ma żaluzje, szczelnie dzielące wnętrze domu od przedstawienia rozgrywanego na ulicach miasta. Tak też było w naszym hotelu. Nie wiem, jak jest w pozostałych hrabstwach Irlandii, ale w moim nie stosuje się wyżej wspomnianych okiennic i żaluzji. Nigdy też nie widziałam ich podczas moich wycieczek.

 

   


 

3) Kolejnym elementem zaskoczenia były dla mnie ogromne nieraz drzewka hodowane przez Włochów na balkonach i dachach bloków. Często zdarzało się, że maleńki balkonik przypominał wycinek dżungli. Niemal całą jego przestrzeń zajmowała roślinność: kwiaty, krzewy, czy też wspomniane drzewka. Czyżby dla spragnionych zieleni Włochów, była to namiastka parku i ogródka? Podobnie wyglądały dachy bloków. Będąc na przykład na szczycie Duomo, mogłam dostrzec ławeczki, stoliki, i krzesełka znajdujące się wśród zieleni. To wszystko oczywiście na dachach pobliskich budynków.

 

    

 

4) Nie wiem, czy to tylko taki przypadek, ale odniosłam wrażenie, że ludzie zamieszkujący północ Włoch są mniej sympatyczni od Irlandczyków. Cóż, człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrych rzeczy. Półtora roku mieszkania wśród uśmiechniętych i serdecznych twarzy robi swoje ;) A tymczasem w Mediolanie… Obsługa naszego hotelu była wręcz antypatyczna. Odniosłam wrażenie, że pracownicy są tam za karę: zero uśmiechu, oficjalny ton, brak kontaktu wzrokowego, zero jakichkolwiek informacji o tym, kiedy możemy zjeść śniadanie, czy wymeldować się z pokoju. O tym, że w hotelu był darmowy dostęp do Internetu dowiedziałam się jak już wróciłam do Irlandii. Ponadto recepcjonista wprowadził nas w błąd, bo kiedy zapytaliśmy go o godzinę wyprowadzenia się, odparł, że musimy to zrobić o 11:00. Lekko się zdziwiliśmy, bo doba hotelowa trwa z reguły od 12:00 do 12:00. Kiedy zapytaliśmy innego pracownika, usłyszeliśmy, że pokój mamy opuścić jednak w  południe!


Uprzejmością nie grzeszyli też pracownicy jednej z restauracji, którą odwiedziliśmy. Liczę jednak, że to takie sporadyczne przypadki. W ramach równowagi spotkaliśmy bardzo sympatyczną kelnerkę w  Gran Cafè Brulett (polecam), pana w pizerii „Ciao San Siro” i tego przystojnego Włocha, który sam nam zaoferował pomoc w znalezieniu poczty.  Czyli norma: zawsze są ludzie i parapety ;) A czy we Włoszech jest mniej sympatycznych ludzi niż w Irlandii? Nie wiem.  Nie chce generalizować mówiąc, że tak – to by było krzywdzące w stosunku do tych miłych osób, które wymieniłam wcześniej.

 

5) Spora część Włochów napotykanych w Mediolanie była przystojna, ale niskiego wzrostu. Że są przystojni - wiedziałam. Ale, że tak niscy – nie do końca byłam tego świadoma. Często miałam wrażenie, że jestem Gulliverem w Krainie Liliputów (bez obrazy dla ludzi niskiego wzrostu)

 

6) Miłym zaskoczeniem był dla nas brak tłumów z Polski, co w Irlandii jest już normą. Praktycznie w każdym miejscu można się natknąć na rodaków i to niekoniecznie na tych fajnych. W Mediolanie – wprost przeciwnie. Z polską mową spotkaliśmy się tylko raz.

 

Reasumując: wyjazd był bardzo udany, ani w trakcie, ani po powrocie do Irlandii nie żałowaliśmy. Warto zaznaczyć, że turysta posługujący się angielskim nie powinien mieć żadnych problemów z dogadaniem się (w każdym bądź razie mniejsze niż we Francji ;) Praktycznie w każdej restauracji, urzędzie, hotelu obsługa mówi po angielsku, co niewątpliwie jest wielką ulgą dla tych, którzy nie znają pięknego włoskiego języka. Ci, którzy mają jakieś pojęcie o nim, nie powinni mieć obaw przed jego używaniem. Spotkani przez nas Włosi mówili raczej wyraźnie  nie stwarzając tym samym większych  problemów w odbiorze.

 

I tym oto sposobem dobrnęliśmy do końca mojego podsumowania. Ciekawa jestem, jak Wy odebraliście Włochy i ich mieszkańców. Czy macie podobne spostrzeżenia, czy też kompletnie inne? Domyślam się, że w różnych częściach Italii, różnie to wygląda. Wiem, że część z Was była we włoskiej krainie, wobec tego nie krepujcie się - podzielcie się swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami :) Będę wdzięczna za nie.

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Wyprawa do Mediolanu - cz.2

Jak wiadomo, katedra Duomo nie jest jedynym zabytkiem Mediolanu. Jest ich wiele, podobnie jak wszelkiego rodzaju muzeów. Nie sposób jednak zwiedzić je wszystkie, szczególnie wtedy, kiedy człowiek dysponuje bardzo okrojonym czasem. W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak eliminacja: trzeba zrezygnować z jednego zabytku na rzecz innego- w naszych oczach bardziej godnego uwagi. Tak właśnie postąpiliśmy.

Po zapoznaniu się z cudem architektury gotyckiej we Włoszech, jakim jest Duomo,  udaliśmy się na spacer do słynnej galerii Vittorio Emanuele II, nazwanej tak na cześć pierwszego króla zjednoczonych Włoch. Galeria zachwyca, myślę, że nie tylko mnie. Nie brakuje w niej turystów z zainteresowaniem przyglądającym się jej fantastycznym zdobieniom.

   

Wszędzie panuje nie lubiany przeze mnie tłok. Tak niestety wygląda życie w wielkim mieście – turystycznym w dodatku. Na nasze szczęście, nie jest to pełnia lata, kiedy miasto nabiera bardziej uciążliwego charakteru, stając się wyjątkowo dusznym i męczącym miejscem. Galeria jest wymarzonym miejscem dla miłośników drogich, firmowych ubrań. Z racji tego, ze naszpikowana jest wieloma ekskluzywnymi butikami, nie każdy może pozwolić sobie na zakupowe szaleństwo w jednym z jej sklepów. Trzeba mieć gruby portfel, by dokonać w niej zakupu. W związku z tym oglądamy tylko wystawy, nie decydujemy się na wejście do środka. Nawet spore wyprzedaże nie robią na mnie wrażenia.

  

 

Szkoda nam czasu na chodzenie po sklepach, mijamy więc kolejne sklepiki beż żadnych wyrzutów sumienia.  Poszukujemy jakiejś przytulnej kawiarenki, by móc napić się kawy, ale niestety większość z nich jest pełna. Ludzie siedzą przy stolikach, wesoło rozmawiają i śmieją się  tworząc przyjemny dla oka widok. Nigdzie się nie spieszą, delektują się spożywanymi posiłkami i ciekawym towarzystwem. Sprawiają wrażenie, iż zapomnieli o bezlitosnym upływie czasu.

  

Mediolan, pomimo tego, że jest ogromnym  miastem, ma bardzo duży plus. Jego najciekawsze zabytki zgromadzone są głównie w centrum, co jest niewątpliwie bardzo dużym udogodnieniem dla przyjezdnych. W dość małej odległości od siebie możemy znaleźć bardzo popularne zabytki typu: Duomo, Palazzo Reale, galerię V.Emanuela II, najsłynniejszy teatr operowy świata  - La Scala, Castello Sforzesco, czy np. Palazzo di Brera.

   

Mimo, że pogoda nie należy do najładniejszych, nie narzekamy. Nie jest zimno, od czasu do czasu pada lekki i dość krótkotrwały deszczyk. Z radością więc przemierzamy kolejne uliczki Milano, ciesząc się tymi niezapomnianymi chwilami. Centrum ma swój niepowtarzalny klimat, do którego przyczyniają się - w moim odczuciu - piękne, stare budowle. Nie są one zrujnowane, miło więc zawiesić na nich oko. Architektura Mediolanu jest kompletnie odmienna od tej, którą do tej pory spotykałam w Irlandii. Na ulicach nie brakuje turystów z Azji, czasem też słychać przyjemną melodię języka francuskiego, czy też mniej przyjemną i nie lubianą przeze mnie – „melodię” niemiecką, choć dźwięk tego twardego języka ciężko nazwać melodią. Ku naszej radości, nie słychać w ogóle języka polskiego, a raczej polskich przekleństw – o, tak! Na pewno nie jesteśmy w Irlandii :)

   

Spore trudności przysporzyło nam wysłanie widokówek. Z ich kupnem nie było żadnego problemu, wszędzie pełno było stoisk oferujących piękne kartki z najładniejszymi widokami i zabytkami. Nie ciężko więc było skusić mnie na ich zakup. Problem pojawił się w momencie, kiedy udaliśmy się na pocztę. Jak na mój gust, jakaś dziwna ona była, a kiedy zapytaliśmy pracująca tam panią, gdzie możemy nabyć znaczki, odpowiedziała nam, że nie tutaj, tylko gdzieś niedaleko za rogiem. Cóż. Rogów było pełno, natomiast zero śladu jakiegokolwiek budynku, który mógłby robić za pocztę. Plątaliśmy się tak, po pobliskich uliczkach, ale na niewiele się to zdało. Przy okazji trzeba było zwracać uwagę na wszelkie pojazdy, bo to niestety nie Irlandia, gdzie kierowca już z daleka zatrzymuje się przed przejściem. W końcu zaczepił nas pewien przystojny Włoch, który był w tym samym czasie na poczcie i słyszał naszą rozmowę. Bardzo miły gest, który wywołał uśmiech na naszych twarzach. Jak widać i we Włoszech są bardzo przyjaźni ludzie ;) Po pewnym czasie dotarliśmy do naszego celu i z ulgą wrzuciliśmy kartki do skrzynki. Udało się :) Misja zakończona :)

   

Niestety, jest już za późno, by zrealizować resztę naszego planu. Po chwili zastanowienia, decydujemy, że odpuszczamy sobie resztę zabytków i udajemy  się na zwiedzenie jednego z największych stadionów na świecie, wspaniałego San Siro -  stadionu, na którym swe mecze rozgrywa najlepsza drużyna świata – AC Milan.

   

Nie udaje się nam zwiedzić Castello Sforzesco, ani też dotrzeć do świątyni Santa Maria delle Grazie, gdzie znajduje się owiany sławą fresk „Ostatnia Wieczerza” mistrza Leonarda. Cóż, niech będzie to pretekst do ponownej wizyty w Mediolanie :) 

Tak więc, Mediolanie, arrivederci! I… a presto! :)

sobota, 19 stycznia 2008

Wyprawa do Mediolanu - cz.1

Zacznę tak: nie chce mi się przeokrutnie pisać tej relacji, ale robię to tylko i wyłącznie dla tych czytelników, którzy lubią czytać o moich podróżach. Wybaczcie więc jeśli mój post będzie czerstwy, jak to określa moja druga połówka :) Mój intelekt nie jest dzisiaj na wyżynach ;) A ja czuję się tak, jak wtedy, kiedy musiałam odrabiać zadanie domowe z niezbyt lubianego przedmiotu ;)


   


Dziś na tapecie Mediolan – znana stolica światowej mody i Lombardii, ogromny ośrodek przemysłowy liczący ponad milion mieszkańców, zajmujący drugie miejsce we Włoszech pod względem wielkości. Już w samolocie wiedziałam, że czeka mnie niezwykła przygoda. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, ja z zaciekawianiem oglądałam tak różny od irlandzkiego krajobraz. Moim oczom ukazała się masywna sylwetka ośnieżonych Alp i miasteczko u ich podnóża. Wszystko było inne – na pierwszy rzut oka widać, że nie jestem w Irlandii ;) Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że już wkrótce na własnej skórze odczujemy znaczne, jak na mój gust, różnice między Zieloną Wyspą a Italią.


   

 

Pod dotarciu do naszego hotelu w Mediolanie, wyruszyliśmy na miasto, aby obczaić co, gdzie i jak :) Gorączkowo poszukiwaliśmy jakiejś restauracji, by w spokoju wypić filiżankę kawy i zjeść gorący posiłek. Byliśmy zmęczeni podróżą, a ja marzyłam tylko o tym, by wypić kawkę. Niestety. Restauracji pod dostatkiem, ale wszystkie zamknięte. No tak, w niedzielny poranek Włosi odpoczywają, a nie pracują. W tym przekonaniu utwierdziły mnie pozamykane okiennice w otaczających nas blokach. I tu po raz pierwszy zatęskniłam za Irlandią ;) Miasto sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Nie było zbyt dużego ruchu, nie było tłumów na ulicy… Jak miło :)


   


Zamiast skupiać się na oglądaniu architektury Mediolanu, skupiałam się na wypatrywaniu szyldów restauracji. Po kilkunastu minutach wreszcie znaleźliśmy otwartą  restaurację na Via Fara. Uff, ale ulga. Jedzenie smakowało wyśmienicie, ale obsługa była niezbyt sympatyczna. Chyba już tam nigdy nie wrócimy. Po zapłaceniu rachunku, wróciliśmy do hotelu, by szybko podładować baterie, a potem w drogę – do centrum.


   


Sam Mediolan mnie nie urzekł, wygląda na typowe miasto przemysłowe. Troszkę szare i nijakie. Centrum jest natomiast urocze i godne zwiedzenia. Uwagę wszystkich turystów skupia Duomo, piękna gotycka katedra narodzin św. Marii, znajdująca się na głównym placu w centrum miasta. Dla niej samej warto odwiedzić Mediolan – to arcydzieło architektury gotyckiej. Jest cudowna, potężna i niewątpliwie budzi podziw. To jeden z najbardziej znanych budynków w całej Europie. Uderzyły mnie jej bogate zdobienia i strzeliste wieżyczki. Na zewnątrz budowla przyozdobiona jest figurkami w liczbie (uwaga, uwaga!) 2245! Wiele trudu włożono w jej budowę, wiele czasu upłynęło zanim dokonano ostatecznych wykończeń. Jednak warto było. Ukończona Duomo budzi respekt i wywołuje głębokie wrażenie wizualne dla spragnionych piękna turystów. 


   


Kiedy zbliżamy się do niej, by wejść do środka, spostrzegamy licznych strażników. Pilnują wejścia, a każdy, kto zechce dostać się do środka musi przejść dość dokładną kontrolę. Przystojny Włoch prosi mnie, bym pokazała zawartość całej torebki, a następnie sprawdza zawartość plecaka mojego mężczyzny. Możemy wejść, ale musimy wyłączyć telefon i nie pstrykać fotek w środku katedry. Wewnątrz okazuje się, że tak naprawdę nikt nie przejmuje się tymi zakazami. Turyści, jak opętani pstrykają fotki, niektórzy lokują się w ławkach, by złapać jak najlepsze ujęcie. Inni zaś nerwowo szukają komórek, kiedy nagle rozbrzmiewa melodia w ich telefonach.


   


Wnętrze katedry podzielone jest pięcioma nawami, jest ogromne i ciemne z powodu słabego oświetlenia. Duomo jest wysoka, i pięknie zdobiona witrażami. Niektóre z nich to prawdziwe perełki. Jest ich mnóstwo, na każdym kroku można się na nie natknąć. Turyści doceniają ich piękno, bo namiętnie je fotografują.


  


Dla tych, którzy chcą pogłębić swoje doznania, istnieje możliwość zwiedzenia skarbca znajdującego się w katedrze. Opłata jest symboliczna (1 euro), skarbiec niewielki, ale godny zobaczenia. Przechowywane są w nim szaty, korony, pierścienie i inne skarby kościoła. W krypcie katedry znajduje się urna ze srebra zawierająca relikwie San Carlo Borromeo, arcybiskupa z XVI wieku i ważnej postaci w historii Mediolanu.


   


Istnieje też możliwość dostania się na szczyt Duomo. Jak kto woli: pieszo albo windą. Czas nas goni, więc wybieramy windę. I tu także mała niespodzianka. Po zakupie biletu trzeba przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Duomo strzeżona jest bardziej niż Biały Dom ;) Przechodzimy przez nią, ale nieszczęsna bramka zaczyna piszczeć. Zrezygnowana już chce się poddać kontroli, kiedy odzywa się strażnik: „Pamiętacie mnie?” Spoglądam na niego i olśnienie: no tak, to ten przystojniak, który sprawdzał nas przed wejściem do wnętrza katedry. Przystojny Włoch pozwala nam przejść, a my cieszymy się, że uniknęliśmy kontroli.


   


Wjazd na górę trwa zaledwie kilka sekund. Wychodzimy z windy i rozpoczynamy oglądanie Mediolanu z lotu ptaka. Ciekawy widok, wart tych kilku wydanych na niego euro. Dopiero teraz, ze szczytu Duomo można doskonale uświadomić sobie, jak wieeeluu ludzi znajduje się na placu okalającym katedrę. Tłum, tłum i jeszcze raz tłum – z nim zawsze będzie mi się kojarzył ten plac. A także z podstępnymi Senegalczykami, którzy jak muchy krążą wokół turystów, uwiązując im na nadgarstkach kolorowe sznureczki i żądając za nie „drobnej” zapłaty. „Drobnej”, bo monet nie chcą przyjmować, chyba, że jako dodatek do banknotu. Strzeżcie się ich! ;)

 

Ciąg dalszy w produkcji.

czwartek, 17 stycznia 2008

I'm back :)

Witam, witam blogową wspólnotę  :)

Tęsknił tu ktoś za mną? ;) Nie podejrzewam ;) Ja tu tylko na chwilkę wpadłam. Chciałam Was uświadomić, że nie obijam się choć właśnie na to mógłby wskazać brak nowych postów i odpowiedzi na Wasze komentarze. Bardzo żałuję popełnionych uchybień i obiecuję poprawę!  Za mną bardzo pracowity i męczący tydzień. Ten obecny również nie należy do najlżejszych. Ciągle gdzieś biegam: po domu, z pracy do drugiej pracy, na zajęcia, na zakupy, itd. Skutek jest właśnie taki, że nie mam czasu na przyjemności, ani na przesiadywanie przy komputerze, nad czym szczerze ubolewam, bowiem lubię sobie poczytać Wasze blogi i to, co piszecie na moim. Nie myślcie jednak, że całkiem odstawiłam Was na bok. Zaglądam na niektóre blogi, z tym że często daruje sobie komentowanie ;) Miejcie się więc na baczności – Big Sister czuwa ;)

Od kilku dni zabieram się za opisanie naszej najnowszej wycieczki do włoskiej krainy, ale póki co moje plany nie przeistaczają się w konkretne działania. Ciągle jeszcze nie ochłonęłam po hiper intensywnym weekendzie, ciągle chyba jeszcze nie odnalazłam się w irlandzkiej rzeczywistości.

Z Italii wróciliśmy we wtorkową noc, a do pracy zawitałam dopiero w środę, kiedy już odespałam trudy podróży - a było co odsypiać! Prawie 40h bez snu, to sytuacja iście ekstremalna dla organizmu. Musiałam się kontrolować na każdym kroku, by nie zasnąć gdzieś w najmniej odpowiednim do tego miejscu. I gdyby nie drzemka w samolocie (jakieś 2h) i godzinka w hotelu, to pewnie bym zasnęła na stojąco. Bo na siedząco już mi się udało, co oczywiście dla mojego wesołego mężczyzny było arcyzabawnym powodem do nabijania się ze mnie ;) Oczywiście, nie omieszkał uwiecznić tego na fotce – a niech i potomkowie mają ubaw! Tych, którzy jeszcze nie przeżyli tak wyczerpujących sytuacji bez snu, uprasza się, by nie szli za moim przykładem i darowali sobie eksperyment pod tytułem: „Jak zniosę 40h bez snu?”. Niech mój przykład będzie dla Was przestrogą :)

A tymczasem zmykam, bo zaraz trzeba lecieć do szkoły ;)

 

Siostry i bracia, oczekujcie posta :)

piątek, 11 stycznia 2008

Śladami Polaków

Zawsze starałam się ukazywać Wam piękno Irlandii. Dziś zrobię coś zupełnie przeciwnego – pokażę Wam Zieloną Wyspę od najgorszej strony. Brudną, odpychającą, zaniedbaną – taką, jaką sukcesywnie czynią ją pewni Polacy. Tak bardzo brak im swojskich klimatów, że postanowili zrobić w Irlandii drugą Polskę…

Dzisiaj miałam wątpliwą przyjemność zapoznać się z dziełem rodaków. Wybrałam się na spacer, powiedzmy „leśną” wiejską dróżką. Pogoda super, można odnieść wrażenie, że to lato, a nie zima. Widoki całkiem sympatyczne by były, gdyby nie dziesiątki czarnych, porozwalanych worków z odpadami, które znalazły się w rowach, bo jakiemuś cholernemu skąpcowi i cwaniakowi z Polski żal było wydać 30 euro za wywóz śmieci. Lepiej przecież podrzucić do lasu, po co się trudzić, niech inni się tym zajmą – jakie to polskie. Iść na łatwiznę, kombinować, robić przekręty, szukać oszczędności na siłę, zachowywać się jak cham - jak ja tego nienawidzę! Tak, nienawidzę – w pełnym tego słowa znaczeniu.


   


Żałosny to obraz. Tak żałosny, jak ci, którzy do tego się przyczynili. Cała fosa udekorowana jest kolorowymi puszkami, butelkami plastikowymi, a wśród całej tej stery syfu dumnie wystaje plastikowe opakowanie po śmietanie. Napis rzecz jasna po polsku – czemu mnie to nie dziwi? Obraz typowo polski. Tak patrząc na te odpady przypomniał mi się widok polskich lasów – równie zaśmieconych, jak ten tutaj w Irlandii. Jak widać nabytych w młodości nawyków nie da się tak łatwo wykorzenić… 


       


I nieważne, że kilkaset metrów wcześniej widnieje tablica zakazująca porzucania śmieci. Nieważne, że można dostać za to niezłą karę- cwany Polak niczego się nie boi. On pokaże tym głupim Irolom, że można obejść ich przepisy i bezkarnie łamać wszelkie zasady. Polak-cwaniak nie z takim przypadkami miał do czynienia. Ma już wprawę. Lata praktyki czynią przecież mistrzem.



      



Ten pojemnik po polskiej śmietanie to dla mnie  wystarczający dowód na to, że sprawcami są Polacy. Jakoś nie podejrzewam Irlandczyków o kupno wyżej wspomnianego produktu. Zresztą Irlandczycy, na ogół, nie zapychają się badziewiem za kilka(naście) centów, które tak sobie umiłowali przedsiębiorczy Polacy. Wiele razy już jadłam wspólne posiłki z mieszkańcami Zielonej Wyspy i NIGDY nie widziałam na ich stole najtańszych i najgorszych produktów z Tesco, czy innego Lidla. Oni nawet nie spojrzą na masło, chlebo i mięsopodobne produkty. Kupują jedzenie o dobrej jakości: masło o przepysznym, prawdziwym smaku,  smaczny chleb z prawdziwego zdarzenia, świeżutką i soczystą szynkę… To tu, w Irlandii jadłam jeden z najlepszych chlebów w życiu – domowej roboty mojego znajomego Irlandczyka. Za ten chleb zdobył już wiele nagród. Wiem, że zasłużył. Jego smaku nigdy nie zapomnę. Ten chleb w połączeniu z prawdziwym, typowym masłem irlandzkim (lekko słony smak) to prawdziwa uczta dla podniebienia… Polak-cwaniak wie jednak lepiej: w Irlandii żarcie jest okropne, ohydne wręcz. Cóż. Za jakość się płaci. Jeśli zapycha się żarciem na które nawet wygłodniały pies by nie spojrzał, to niech nie oczekuje niezapomnianych wrażeń smakowych. Ma to, za co zapłacił…


     


Nieopodal pojemnika po śmietanie leżała jednorazowa torba z Kaunasa, a w niej kolejna porcja śmieci. Kaunas to sklep z żywnością wschodnioeuropejską, a w nim nawet duży wybór polskich produktów. Irlandczyków jakoś nie spotyka się w tego typu sklepach. Wiadomo dla jakiego rodzaju klienteli powstały te sklepy… Chyba nic więcej nie muszę dodawać….

     


Irlandia naprawdę nie robi żadnych problemów z wywozem śmieci. Nie kosztuje to majątku. W naszym przypadku sprawa wygląda następująco. Za dwa kubły na śmieci (jeden na rzeczy przeznaczone do recyklingu, drugi na powiedzmy „wszystkie” odpadki) płacimy miesięcznie 35 euro. Czy to tak dużo? W wielu przypadkach suma ta odpowiada 3h pracy. Płacę tę sumę i mam problem z głowy – nie muszę się martwić, gdzie tym razem podrzucić śmieci i czy ktoś mnie czasem nie przyłapie na tym. Moim „problemem” jest tylko wystawianie odpowiedniego kubła przed dom w odpowiednim dniu.


Kiedy patrzyłam na ten smutny widok, na zaśmiecony las,  doszłam do wniosku, że chamstwo niektórych osób nie zna granic. Cham zawsze pozostanie chamem. Nieważne czy zmieni się jego miejsce zamieszkania, status majątkowy, wygląd… Nawet jeśli opakowanie będzie atrakcyjne, to wewnątrz ciągle będzie ta sama zgnilizna.


Szczęśliwie dla Polaka-cwaniaka - nie znam go. Bo gdybym znała i wiedziała, że praktykuje takie rzeczy, to nie zawahałabym się nad doniesieniem tego do County Council. Nie miałabym skrupułów.  I nie z zawiści, czy chęci sprawienia mu kłopotu. Z poczucia obowiązku. Nie ma tolerancji dla chamstwa i cwaniactwa – przynajmniej z mojej strony. Nie mam szacunku dla takich osób. Nie zasłużyli sobie na niego. A gadki typu „Polakowi trzeba pomóc, bo to rodak”, „kto ma pomóc, jak nie Polak?” zwyczajnie na mnie nie działają. Nie będę się solidaryzować i utożsamiać z Polakiem-cwaniakiem. Nie będę też współwinna niszczeniu świata, tylko dlatego, że dokonuje tego mój rodak. Gdyby to był Japończyk,  Francuz, Włoch, czy Arab – zrobiłabym to samo.  Przymykanie oka na takie występki i udawanie, że wszystko gra jest tak samo podłe, jak zaśmiecanie.

 

A pomóc mogę rodakowi – ale nie każdemu. Nie Polakowi-cwaniakowi.

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Bray i jego uroki

Bray jest miasteczkiem w hrabstwie Wicklow oddalonym o jakieś 20 km od Dublina. Gdybyśmy cofnęli się o kilka wieków, Bray nie miałoby tego samego charakteru, jaki ma teraz. Ukazałoby się nam ono  jako mała, spokojna wioska rybacka. Upływ czasu i spory napływ nadzianych dublińczyków zmienił jednak oblicze Bray. Nowi przybysze szukali oazy, w której mogliby odpocząć od zgiełku stolicy. Bray spełniało wszystkie wymagania, było malownicze, spokojne, gwarantowało piękne widoki i relaks. Bogacze nie pozostali niewzruszeni na wymienione zalety.  Na efekt nie trzeba było długo czekać - nowe rezydencje wyrastały jak grzyby po deszczu, co doprowadziło do szybkiego rozwoju miasta. Zalety tego pięknego kurortu potrafią docenić także współcześni ludzie, gdyż Bray ciągle jest popularnym miejscem wypadów za miasto szczególnie ze względu na bardzo atrakcyjne plaże.


  

 

UrokiBray doceniliśmy także i my. Wyprawa do tego miasteczka to był jeden zpomysłów, który zrodził się w naszych głowach jakiś czas temu i został odłożony„na potem” - na dogodną okazję. Okazja nadeszła wczoraj, kiedy lekko jużznudzeni ciągłym zwiedzaniem wszelkiego typu klasztorów, zamków i ruin,postanowiliśmy zrobić coś innego. Wtedy właśnie idea wypadu do Brayprzypomniała o sobie i ukazała się we wspaniałym świetle. Podekscytowani iradośni, wizualizujący sobie czekające na nas widoki, wyruszyliśmy w podróż,która okazała się bardzo przyjemna i bezproblemowa.


  


Po dotarciu na miejsce, szybko uświadomiłam sobie, że to była świetna decyzja. Kiedy Połówek wjechał na wzgórze leżące w Bray, naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Tradycyjnie już w takich sytuacjach, zaczęłam rozpływać się w zachwycie dając mu upust w postaci wydobywających się z moich ust „ochów” i „achów”. Nie było im końca. Pośpiesznie, jakby z obawy, że ten uroczy widok pryśnie jak  bańka mydlana, wyciągnęłam aparat i zaczęłam robić fotki. Moje wnętrze wypełniło świeżuteńkie, rześkie powietrze - takie, które jest tylko nad morzem i które uwielbiam wdychać. 


   

 

Jako że dom opuściliśmy stosunkowo późno, musieliśmy się spieszyć, by zrealizować obrane cele. Znaleźliśmy promenadę i pobliski parking. Szybko opuściliśmy autko i udaliśmy się na przechadzkę. Cudownie spacerowało się wzdłuż promenady. Było idealnie, bez tłumu turystów, bez zbędnego i męczącego gwaru. Ludzie upajali się uroczymi widokami, spacerowali bez pośpiechu, zupełnie tak, jakby kontemplowali te magiczne chwile.


  

  

Kiedy nasza przechadzka dobiegła końca, nasze kroki skierowaliśmy w stronę oceanarium, które było głównym celem naszej niedzielnej wyprawy. Zakupiliśmy bilety i przenieśliśmy się w morski świat. Świat wszelkich stworzeń morskich, tych sympatycznych i tych niezbyt przyjaznych, czy też miłych dla ludzkiego oka. Podziwialiśmy kolorowe rybki, te zwyczajne i egzotyczne, kraby i leniwego, oddającego się odpoczynkowi homara. Z sympatią przyglądaliśmy się olbrzymim karpiom, tak dobrze nam znanych z polskich rzek. Z przejęciem oglądaliśmy niepozorne i żarłoczne piranie, które pewno tylko wyczekiwały na moment, kiedy jakiś śmiałek włoży palec do wody. Ogromne wrażenie wywarły na nas rekiny. I te małe i te większe. Mimo że nieraz widzieliśmy je w telewizji, to jednak nie jest to tak samo mocne przeżycie, kiedy ma się je na wyciągnięcie ręki. Co prawda, tę rękę oddziela od rekina gruba, wzmacniana szyba, ale co tam. To trzeba zobaczyć na żywo.


   

  

Nie tylko my ekscytowaliśmy się widokami, gdyż oceanarium rozbrzmiewało wyrazami zachwytu, zarówno ze strony dzieci, jak i dorosłych. Szybko dotarliśmy do drzwi wyjściowych i tu, po raz pierwszy, spojrzeliśmy na siebie rozczarowani - „To już koniec?!”. Nasza bujna wyobraźnia sprawiła, że spodziewaliśmy się ogromnego oceanarium, a ja po cichu liczyłam, że zobaczę sympatyczne delfiny, bądź jakąś orkę. Niestety, nasza wyprawa przez morski świat dobiegła końca. Pozostał mały niedosyt, ale także miłe wrażenia i wspomnienia, które na pewno zostaną w naszej pamięci na długi czas.


   

  

Odwiedzamy jeszcze sklepik z pamiątkami, by nabyć jakąś drobnostkę, ale nie wychwytuję zbyt wielu przedmiotów godnych uwagi. Sklepik ewidentnie nastawiony jest na dziecięcą klientelę, a ja już dawno wyrosłam z zabaw pluszakami i lalkami. Po chwili zastanowienia wybieram kilka widokówek, niebieską ramkę na fotkę, przyozdobioną delfinami i udajemy się do kasy.  W wyobraźni już widzę ją stojącą na szafce nocnej i prezentującą ulubioną fotkę z Bray, na której znajduje się Połówek. 


   

  

Zżalem opuściliśmy oceanarium i udaliśmy się w kierunku samochodu, który wporównaniu z chłodną, deszczową i wietrzną przestrzenią, wydawał się byćidealnym schronieniem. Jeszcze tylko kilka głębokich wdechów morskiegopowietrza, ostatni rzut okiem na Bray Head (wzniesienie o wysokości 241 metrów)i można ruszać w drogę powrotną do naszego miasteczka, które w porównaniu zBray wydało mi się takie pospolite i nijakie.


  

  

Braymnie urzekło. Bray mnie oczarowało piękną wiktoriańską architekturą portową,nietypowym ratuszem i malowniczymi widokami. Bray sprawiło, że jeszcze nieopuściłam granic miasta, a już zapragnęłam tam wrócić. Może dla kogoś innego,bardziej wybrednego, kurort ten nie jest niczym specjalnym, ale dla mnie -dziecka południa Polski - morze zawsze było czymś niezwykłym. Dlatego też zprzyjemnością odwiedzam wszystkie zakątki znajdujące się nad morzem. Brayz pewnością będzie tym miasteczkiem, do którego z chęcią będę wracać.