sobota, 31 grudnia 2022

To już?!

Stało się.

Dotrwaliśmy do końca 2022 roku, mimo że pierwszy kwartał mijającego roku okazał się bardziej "bombowy", niżbyśmy chcieli, i postawił pod wielkim znakiem zapytania całą resztę roku. Szczęśliwie jednak Putin nie spuścił nam na głowy atomówki, a wojna na Ukrainie nie rozlała się na Polskę, choć oczywiście kraj boleśnie oberwał rykoszetem.

Po wstępnej panice - jakkolwiek okrutnie by to nie zabrzmiało - przeszliśmy nad tym do porządku dziennego, i dziś w Irlandii nie odczuwa się toczącej się wojny. Patrzy się raczej na nią z dystansu jak na inne konflikty zbrojne "za górami, za lasami, za siedmioma dolinami".

Prawdę powiedziawszy, nie bardzo mnie to dziwi - Irlandię toczy choroba, a nawet kilka nieprzyjemnych dolegliwości, z czego jedną z największych jest zdecydowanie kryzys mieszkaniowy i horrendalne ceny najmu. Irlandczycy mają zatem pod dostatkiem swoich własnych problemów.

Koszty życia w Irlandii Anno Domini 2022 nigdy jeszcze nie były tu tak wysokie jak właśnie teraz. Co więcej, mam wrażenie, że żyło się łatwiej za czasów recesji, i nie jest to tylko i wyłącznie zdanie jakiejś tam Polki żyjącej w tym kraju od ponad 16 lat.

Ten rok okazał się dla mnie zaskakująco dobry i to pod bardzo wieloma względami. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym stwierdziła, że był idealny, bo jednak nie udało mi się zrealizować wszystkich swoich założeń i celów przewidzianych na niego, ale hej... było lepiej niż dobrze. Przynajmniej z ręką na sercu mogę powiedzieć, że w 2022 roku byłam najszczęśliwsza od lat. Już dawno nie czułam się tak usatysfakcjonowana, doceniana i kochana, a to uważam za ogromny sukces. Mam też cichą nadzieję, że ten trend utrzyma się w 2023 roku.

Święta przyszły i przeszły szybciej, niżbym chciała, pozostawiając po sobie masę świątecznego jadła i niewiele mniej nostalgii. Było mokrawo, bezśnieżnie, ale jednocześnie wspaniale, relaksująco i radośnie. Za to teraz, kiedy po Bożym Narodzeniu pozostało już tylko wspomnienie, mam wrażenie, że rzeczywistość wydaje się być bardziej szara niż zwykle. Związane z tym rozprężenie sprawia, że wizja nowego roku jednak nieco bardziej smuci mnie, niż raduje, bo po raz kolejny zderzam się ze świadomością, iż życie jest tylko krótkim pasmem smutków i radości. Za krótkim. Za szybko mijającym. Kiedy te 12 miesięcy zleciało?!

Nie mam specjalnych planów na sylwestra, jako że nigdy nie obchodzę go hucznie - jak na boomera przystało, nie odczuwam imperatywu robienia czegoś ekstra tylko dlatego, że to ostatni dzień roku. W sumie to jednak mam - nawet dwa plany! Pierwszy, to upewnić się, że koty są bezpieczne w domu, zanim lokalne przygłupy zaczną odpalać petardy (kiedyś jedna wpadła do mojego ogródka i wylądowała koło drzwi, dokładnie w tym miejscu, w którym zawsze siedziała moja kotka, kiedy chciała, żeby ją wpuścić do domu!). Drugi - obejrzeć dwa ostatnie odcinki "Wednesday" na Netfliksie. Jakie to jest dobre, mówię Wam! Oczu nie mogę oderwać od kapitalnej gry tytułowej bohaterki. Sami więc widzicie, że mój sylwester będzie wystrzałowy i niepowtarzalny!

Jako że to już ostatni wpis, chciałam złożyć najserdeczniejsze podziękowania moim Drogim Komentatorom - kochani, to dzięki Waszej uprzejmości ten blog żyje. To Wy jesteście jego siłą napędową! 

Znacie to uczucie, kiedy macie do zrobienia coś konstruktywnego i ważnego, ale mimo to robicie coś zupełnie niepotrzebnego i błahego? No to ja właśnie dziś to robiłam. Wymyśliłam sobie, że zrobię zestawienie wszystkich osób komentujących tegoroczne wpisy. W pracy często siedzę w statystykach i chyba mi się udzieliło ;) A oto, co mi wyszło, zakładając oczywiście, że nigdzie nie popełniłam błędu w obliczeniach, a musicie wiedzieć, że matematyka nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem - dozgonna chwała temu, kto wynalazł kalkulator!

Na pierwszym miejscu jedyna w swoim rodzaju... (drum roll)...

1. Polly AKA Sokole Oko i jej imponujący wynik - 92 komentarze! Nie próżnowałaś, kobieto!

2. Zielak daleko w tyle, ale to nadal przyzwoite 36 komentarzy!

3. Niezwykle pracowita Ania z Norwegii, która w zaledwie kilka tygodni wspięła się na podium za pomocą swoich 24 komentarzy.

4. Elsa - 20 zawsze ciepłych i miłych wpisów, dziękuję!

5. Ex aequo: Mo., Odnowiona Ja i Rose - każda z Pań pozostawiła po sobie 9 komentarzy

6. Risteard - 6 wpisów

7. Magdalena Brud-Pietrzyk i Kalina - 5 punktów dla każdej z Pań

8. MiSzA - 4 komentarze

9. Małgorzata i Teatralna - 3 komentarze

10. Hrabina, Klaudia i xpil -  2 punkty

11. Dublinia, Grażyna, Jael, Jula, Magda z UK, Nowa Czytelniczka, Ultra, Anonim nr 1, Anonim nr 2 - wszyscy zostawili tylko 1 komentarz

Jeszcze raz serdeczne podziękowania dla komentujących - doceniam każdy Wasz wpis.

Dobrej zabawy i pomyślnego 2023 roku!

sobota, 24 grudnia 2022

Ho, ho, ho, Merry Christmas!


Bałam się, że już nie uda mi się zajrzeć na bloga i napisać Wam tu kilka słów z okazji świąt, ale na szczęście się myliłam. Nareszcie mogę cieszyć się w pełni zasłużoną przerwą, i spokojnie usiąść przed komputerem z kubkiem kawy i herbaty (nie będę sobie przecież żałować!).

Wczorajszy dzień był bowiem niczym mokry sen zatwardziałego mizogina - spędziłam w kuchni prawie cały piątek, wyrabiając kilometry między zlewem, stołem i kuchenką, lepiąc świąteczne pierogi, robiąc sałatki, krokiety, zupę grzybową, rybę po grecku i bigos (przy tym ostatnim na szczęście już dołączył do mnie Połówek, bo skończył pracę).

Tu muszę zaznaczyć - jako że czytają mnie różne przypadkowe osoby - że zrobiłam to na własne życzenie, nie zaś pod wpływem chłostania batem jakiejś szowinistycznej świni trzymającej w jednej ręce bicz, a w drugiej znak "baby do garów!". Bóg mi świadkiem, nie miałam też noża na szyi ani pistoletu przy skroni.

Zrobiłam, bo chciałam. Taki miałam kaprys. W Irlandii mamy co prawda zatrzęsienie tak zwanych "polskich sklepów", i nie ma żadnych problemów, by kupić sobie gotowe dania wigilijne, skusiłam się jedynie na barszcz czerwony  i uszka (bo są mikroskopijne, przez co nie cierpię się w nich babrać, te sklepowe zaś są całkiem smaczne). Rybę i resztę świątecznych przysmaków chciałam mieć domowej roboty. Tak jak zawsze było w moim rodzinnym domu.

To chyba w ramach rekompensaty za zeszłoroczne kijowe święta Bożego Narodzenia, które z przyczyn zupełnie niezależnych ode mnie, okazały się smutniejsze niżbym chciała. Zdecydowanie nie takie, jak sobie wymarzyłam.

W tym roku więc chciałam, aby było "idealnie". A przynajmniej inaczej - przede wszystkim bardziej wesoło i nastrojowo. Wymyśliłam więc (a myślenie nie jest moją najmocniejsza stroną), że w tym roku chcę mieć kolorową choinkę, a w zasadzie to lampki na niej. Wkrótce potem w salonie pojawiła się - jak co roku - dwumetrowa jodła szlachetna od naszego sprawdzonego sprzedawcy: piękna, pachnąca i rozłożysta. Jakiś tydzień później zawisło na niej 1000 jarmarcznych LED-owych światełek, a kolejne siedem dni później dołączyły do nich bombki: od srebrnych, przez złote, czerwone, na różowych kończąc. 


Rano, kiedy wstałam i zeszłam do salonu, aby popatrzeć na to "dzieło" sztuki, o mało co nie padłam z wrażenia (tego negatywnego niestety):

JEZUS! MARIA! Wieś tańczy i śpiewa! Ale wiocha! Ale kicz! Co robić?! CO ROBIĆ?! Podrzucić komuś, żeby sobie postawił koło krasnala ogrodowego? Rozebrać (zanim ktokolwiek zobaczy i pomyśli, że ukradłam ją z remizy) i ubrać na nowo? Ale to tysiąc światełek i kilkadziesiąt bombek! (Na to jestem zbyt leniwa). Nie chce mi się!

Szybko ściągnęłam z niej kilka różowych bombek (żeby nie wyglądała jak rekwizyt na paradę równości), dołożyłam więcej czerwonych i złocistych, a potem oddychając nieco z ulgą, sprawnie wycofałam się rakiem, żeby moja przaśna choinka dłużej nie patrzyła na mnie z wyrzutem.

W głowie, w której nadal huczało mi od tysiąca myśli na minutę, powoli kiełkował jeden sensowny pomysł. A im dłużej patrzyłam w kuchenny róg, tym moja koncepcja przybierała wyraźniejsze kształty. 

Ten kuchenny róg miał być bowiem moim ratunkiem. To w nim miała pojawić się druga choinka - tym razem z KLASĄ. Bez żadnej ekstrawagancji: prosta i klasyczna. Taka, której nie powstydziłaby się zawsze schludna i elegancka Jackie Kennedy.

Los nam sprzyjał (najwyraźniej on też już nie mógł patrzeć na naszą wieśniacką choinkę), bo kiedy ponownie pojawiliśmy się u naszego sprzedawcy świątecznych drzewek, ten z jakiegoś (do dzisiaj nieznanego) powodu ewidentnie chciał nam sprzedać jeden konkretny egzemplarz, który wstępnie wycenił na 60 euro (tyle co poprzednią).

Kiedy jednak nie spotkał się z naszym entuzjazmem, wkrótce sam zaproponował 55€, mimo że przy poprzedniej (też dwumetrowej i rozłożystej jodle szlachetnej) nie był skory do obniżki ceny. Niedługo później zaś stwierdził z pełnym przekonaniem, że za jedyne 50€ może być nasza. W przeciągu zaledwie kilku minut zszedł z ceny o 10€. Jestem pewna, że gdybyśmy się nie zgodzili na to 50, to za dziesięć minut prosiłby nas na kolanach i nawet oferował dopłatę!

Uff, święta uratowane! Choinka numer dwa stanęła w kuchni, mocno zaznaczając swoją obecność aromatem lasu i żywicy. Co najważniejsze - można patrzeć na nią do woli, nawet godzinę, i nie dostanie się od niej oczopląsu!

Kończąc tę "fascynującą" i przydługawą historię, życzę Wam wspaniałych, zdrowych i szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia. Niech będą takie, jakie lubicie: białe jak ośnieżone górskie szczyty, albo zielone jak Irlandia. Ciche i spokojne jak mysz pod miotłą, albo głośne, tłoczne i gwarne jak świąteczny jarmark. 


No i żebyście dostali lepsze prezenty od moich kotów (bo te chyba niezbyt były grzeczne, skoro święty Mikołaj sprezentował im kolejnego czworonożnego kolegę, na którego na razie podejrzliwie łypią okiem, na mnie zaś patrzą z ewidentnym wyrzutem w oczach - "za jakie grzechy?!".

Prawda jest jednak taka, że nic nie przeskrobały. Mały po prostu jest przesympatyczną znajdą-kuternogą, która albo sama się zgubiła, albo została bezwzględnie pozbawiona domu, przez co całe mroźne/deszczowe dni i noce spędzała na zewnątrz, leżąc skulona w ziemi. Wzięłam go do domu, bo jego noga ewidentnie wymaga interwencji weterynaryjnej (nie jest to niestety tylko skaleczenie/stłuczenie), a być może nawet operacji w celu jej naprawienia, ale tego dowiemy się już w nowym roku po prześwietleniu. Na razie mały został odrobaczony i grzecznie przyjmuje tabletki przeciwbólowe + lekarstwo na powiększone węzły chłonne. Apetyt ma aż za duży, a swoimi pokładami energii mógłby spokojnie obdarować ze dwa inne koty! Bryka po całym domu i cieszy się jak małpa na plantacji bananów.

Gdyby komuś chodziło teraz po głowie natarczywe pytanie: "ale po co?"/"dlaczego?". No cóż - jest takie piękne stwierdzenie: "miej serce i patrzaj w serce". Mam nadzieję, że nie muszę tłumaczyć go żadnemu przykładnemu katolikowi. A tym, którzy nie wiedzą, co oznacza, podpowiem jedynie, że nie wypowiedział go Zbigniew Religa do żadnego ze swoich kardiochirurgów. 


Wesołych świąt, kochani!

niedziela, 18 grudnia 2022

"The Banshees of Inisherin" - pseudorecenzja, czyli co wspólnego ma najnowszy film Martina McDonagh ze starożytnym rzymskim poetą?

 


Kiedyś zaglądałam do kina z taką ekscytacją i częstotliwością jak alkoholik do kieliszka. Każda wizyta była przyjemnością i miłą ucieczką od codzienności. Upijałam się nimi.

Z czasem jednak zauważyłam, że mój entuzjazm znacząco i niepokojąco przygasł. Nie musiałam jednak zbyt długo szukać przyczyny takiego stanu. Problemy były dwa. Pierwszy natury finansowej - w międzyczasie ceny biletów do kina wzrosły dwukrotnie i nie było już opcji tanich wtorków czy czwartków. Drugi był bardziej prozaiczny - zawinił sam czynnik ludzki.

Kino bowiem przestało kojarzyć mi się z przyjemnością, bardziej zaś z ciamkaniem, hałasowaniem, niebieskim światłem smartfonów, smrodem i ewidentną nieznajomością kinowej etykiety.

Czara goryczy przelała się w dniu, w którym siedzący za mną jegomość wesoło posłał w moim kierunku szarą chmurę dymu ze swojego e-papieroska albo innego jointa (przeżył, gdyby to kogoś interesowało, ale już do końca życia pozostanie kaleką i impotentem).

 

Kiedy dowiedziałam się, że w kinach zagościł "The Banshees of Inisherin", zareagowałam jak cnotka niewydymka (pardon my French!) - chciałam, ale jednocześnie się bałam.

Gdybym tylko wiedziała, że nie ma czego...

W czwartkowy wieczór kinowi bogowie wreszcie się do mnie uśmiechnęli.

Na sali tylko siedem osób (łącznie ze mną), z czego średnia wieku to na oko jakieś... 70 lat. Niesamowite było to, jak kompletnie inny obraz przedstawiała ta publika w stosunku do młodej widowni, do której byłam przyzwyczajona i która to tak bardzo obrzydziła mi kino.

Przez cały, prawie dwugodzinny, seans geriatryczne grono siedziało cichuteńko jak mysz pod miotłą, przez co kusiło mnie, by sprawdzić, czy jeszcze żyją. Strach było głośniej oddychać, aby nie zostać posądzonym o bycie nieokrzesanym chamem.

Dziś już wiem, że geriatryczna i "teatralna" widownia jest moją ulubioną. Tak właśnie ich określałam w myślach - teatralna. Bo bardziej należeli do teatru niż do kina. Zapewne dlatego, że sam film jest autorstwa irlandzkiego dramatopisarza, Martina McDonagh, którego kontrowersyjną twórczość ja osobiście uwielbiam (podobnie zresztą jak jego brata, Johna Michaela McDonagh).

Ludzie, co to był za film!

Moją największą dzisiejszą obawą jest to, że nie znajdę odpowiednich słów, by wyrazić mój nieopisany podziw i zachwyt.

 

Ten film to jest to, na co czekałam całe życie. Niesamowicie stymulujący mentalnie (myślałam o nim cały następny dzień, i jeszcze kolejny, i kolejny...), sięgający do zagadnień behawioryzmu, trącający o filozofię (egzystencjalizm), a do tego tak estetycznie przyjemny, że nie sposób było się w nim nie zakochać. Jeśli w ogóle można użyć tego zwrotu w odniesieniu do filmu.

A do tego wisienka na torcie - czarny humor ocierający się o groteskę. Obśmiałam się jak norka. To było lepsze niż ostatni film Guya Ritchiego, którego też jestem fanką.

Nie daj się jednak zwieść, czytelniku. Bo najnowsze dzieło Martina McDonagh to nade wszystko słodko-gorzka produkcja, mocny komediodramat na długo zapadający w pamięć, przy czym sama nie jestem w stanie powiedzieć, czego było tam więcej: elementów komizmu czy tragizmu. 


To powiedziawszy, muszę też podkreślić, że bardzo cierpiałam - Boże, jak niesłychanie było mi szkoda Pádraica, Dominica i Jenny. Wiem, że nie jestem Einsteinem, ale jestem jednocześnie na tyle ogarnięta życiowo, by doskonale zdawać sobie sprawę, że to TYLKO film. A mimo to było mi niesłychanie przykro.

Tutaj "winą" obarczam wyborową obsadę, po jaką sięgnął McDonagh. Po pierwsze, po czternastu latach, ponownie połączył duet Farrell - Gleeson.  Panowie Colin (grający Pádraica) i Brendan (wcielający się w rolę Colma) występowali razem w czarnej komedii "In Bruges" znanej w Polsce jako "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".

Po drugie, obsada aktorska jest fenomenalna - nie ma bowiem w tym filmie nikogo, kto by pozostawiał po sobie kiepskie wrażenie. Pomijając powyższych klasyków, znanej szerszej publiczności, jest tu cudowna Kerry Condon (jako Siobhán), i "wschodząca gwiazda" irlandzkiego kina, Barry Keoghan (filmowy Dominic, wiejski "głupek").


Tu muszę uczciwie wyznać Wam jak księdzu na spowiedzi, że pomimo tego iż moim ulubieńcem jest Brendan Gleeson (którego dawno temu poznałam osobiście po jego sztuce teatralnej w Birr i zapamiętałam jako niesamowicie przyjaznego i skromnego człowieka), to jednak dla mnie wygranym i najjaśniejszą gwiazdą filmu był właśnie Barry. Niesamowicie autentyczna i naturalna gra aktorska - w pewnych momentach aż przejmująca do szpiku kości. McDonagh dał Barry'emu pole do popisu, z czego ten drugi skwapliwie skorzystał. Jak dla mnie to on zmiótł wszystkich pozostałych aktorów z planszy. 


Jak już wspominałam nieco wyżej, twórczość braci McDonagh jest bardzo specyficzna, a przez to że często ociera się o absurd - również dyskusyjna. I tym razem nie było inaczej, bo w czasie projekcji kilkukrotnie przywodziła mi na myśl teatr absurdu - sztukę Samuela Becketta czy choćby Eugène'a Ionesco.  

W ogóle za to nie dopatrzyłam się aluzji i związku z irlandzką wojną domową (o tym doczytałam dopiero później), którą  mieli symbolizować zwaśnieni przyjaciele: Colm i Pádraic. Realia filmu osadzone są bowiem na początku XX wieku, a konkretnie w 1923 roku, na irlandzkiej prowincji - tytułowej wyspie Inisherin. 


Gdyby jednak komuś, a konkretnie widzowi zauroczonemu ukazanymi krajobrazami, przyszło do głowy szukać tej wyspy, to jej nie znajdzie. Wyimaginowana Inisherin reżysera Martina McDonagh to tak naprawdę kombinacja dwóch innych wysepek (tym razem realnych) na zachodzie kraju: Achill w hrabstwie Mayo i skalistej Inishmore w hrabstwie Galway.

Hermetyczne społeczeństwo filmowej, dwudziestowiecznej Inisherin symbolizuje zaś - w moim odczuciu - bolączki i troski współczesnej Zielonej Wyspy. Pewne problemy i zjawiska są niestety ponadczasowe.

Długo mogłabym jeszcze pisać na temat tego spektakularnego filmu, który pozostawił mnie z kraterem w sercu, ale jednocześnie wlał w nie sporo ciepła.

Może na zakończenie po prostu powiem Wam, że polecam tę produkcję każdemu miłośnikowi irlandzkiej kinematografii i samej wyspy. To słodko-gorzka opowieść o samotności, skomplikowanych relacjach ludzkich (bo nawet między długoletnimi przyjaciółmi nie zawsze jest jak w hymnie Liverpoolu - "You Will Never Walk Alone"), trudnych życiowych wyborach, blaskach i cieniach ludzkiej egzystencji, kryzysie wieku średniego i chęci pozostawienia po sobie spuścizny. 


I choć trochę rozumiem percepcję i zachowanie Colma, który - jak ten opętany przez dźwięk skrzypiec Janko Muzykant - "u schyłku" swojego wieku desperacko chwyta się horacowskiego non omnis moriar ("nie wszystek umrę"), i za wszelką cenę chce pozostawić po sobie muzyczny "pomnik trwalszy niż ze spiżu", to jednak całym sercem jestem za monologiem Pádraica.

Owszem, Horacy ma rację. Artysta żyje tak długo jak jego dzieła. W pewnym sensie faktycznie jest nieśmiertelny, ale filmowy Colm niestety deformuje tę ideę i wynosi ją do ekstremum, z samego Pádraica zaś (łagodnego dotychczas jak baranek) robi potencjalnego kandydata do "Efektu Lucyfera", kolejnego eksperymentu psychologicznego Philipa Zimbardo pod tytułem: dlaczego dobrzy ludzie czynią zło? Bo widzicie, nie jesteśmy na tym świecie sami. Nasze zachowanie nie jest obojętne dla innych ludzi, dla planety. Akcja rodzi reakcję. O tym już w siedemnastym wieku nauczał Newton.

Chociaż Horacy i Colm mają rację, to jednak racja Pádraica jest "najprawdziwsza". Dzieło dziełem, uznanie i spuścizna swoją drogą, ale to DOBROĆ jest największym skarbem i darem, jaki jeden człowiek może podarować drugiemu.

Nie mogę się doczekać, aby ponownie obejrzeć ten film!

Najlepiej wydane 11 euro! 

 

____

Wszystkie zdjęcia zostały znalezione w sieci i są kadrami filmu - choćby dla nich warto obejrzeć to dzieło!

środa, 14 grudnia 2022

Hu hu ha, nasza zima zła!

Z kroniki domorosłego skryby (ręce do góry - kto tęsknił za meteorologicznymi doniesieniami?):

Irlandię nawiedziła epoka lodowcowa. Po ulicach co prawda nie przechadzają się lisy polarne, renifery ani mamuty, ale w razie konieczności spokojnie mogę robić za tego ostatniego, bo z taką samą gracją się poruszam. 


Zamiast przemieszczać się swoim zwyczajowym chodem, stawiam ostrożnie stopy, jakbym poruszała się po polu minowym. Wielce podejrzliwa, przygarbiona i cała okutana na czarno niczym szpieg z Krainy Deszczowców. I mrucząca pod nosem: "karamba!"


Mróz bezlitośnie szczypie w policzki jak dawno niewidziana ciocia na imieninach: "a ti, ti, bobasku!" (błogosławieni ci, którym dane było tego nie zaznać). 

 

W efekcie nawet po pięciominutowym spacerze mam czerwone policzki jak pensjonarka przyłapana z rączkami pod kołderką. 


Ale to jeszcze nic. Najgorsze są te wredne i zdradliwe, małe irlandzkie dróżki, po których to nikt nie jeździ, nikt nie spaceruje, na które nie zajrzy nawet pies z kulawą nogą. Zapomniane przez samego Boga. Tam to powinni, jak przed piekłem Dantego, wieszać wielki transparent: "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją!". 


Małe to i niepozorne, ale w taką pogodę, jaką teraz mamy, przy -7 stopniach, zamienia się w bezlitosną pułapkę świecąca się jak psu... Jak glaca Kojaka (ale o tym dowiadujesz się tak jakby za późno). 


Jedziesz sobie spokojnie, nie przeczuwając niczego złego, bo w końcu masz zimowe opony i co złego może się stać (słynne ostatnie słowa), a za chwilę wywijasz piruety, na widok których przystaje sam Kubica i mówi: o kurła, jak ty to zrobiłeś?! Szacun! Też tak chce! 

 

Właśnie - opony zimowe. Po dwukrotnym epizodzie z piruetami (pozdrawiam świadka, któremu dostarczyliśmy dziś rozrywki pokroju "Szybcy i wściekli: Tokio drift") zaczynam obawiać się, że to tylko pic na wodę, fotomontaż. Jeszcze jednego się obawiam - że do trzech razy sztuka. 

 

A tak w ogóle, to nie mogę się napatrzeć na ten zimowy krajobraz. Tak długo na to czekałam! Pejzaże, które jeszcze do niedawna wydawały mi się doskonale znajome jak własna kieszeń, do znudzenia "opatrzone", teraz - kiedy są pokryte cienką białą warstwą - nagle nabierają zupełnie innego wymiaru. 


Co rusz przystaję w pracy przy panoramicznych oknach i śmieję się jak głupi do sera. Stali bywalcy i starzy wyjadacze z Aspen pewnie wyśmialiby ten mój "winter wonderland", ale mnie cieszy nawet jego namiastka. 


Jaka szkoda tylko, że ta nasza zima nieco się pospieszyła - wszystko bowiem wskazuje na to, że to jej ostatnie podrygi. Ponoć w sobotę epoka lodowcowa się zakończy i nastanie pora deszczowa. 



poniedziałek, 28 listopada 2022

Gonię się!

W ostatnim czasie czuję się niczym wyścigówka Michaela Schumachera - ledwo wyrabiam się na zakrętach.

Tutaj z góry serdecznie przepraszam wszystkich, którzy czekają na mojego maila, komentarz albo nową relację z kolejnego uroczego zakątka Zielonej Wyspy.

Niestety końcówka listopada okazała się być dla mnie mocno pracowita - podczas gdy normalni ludzie przeżywają świąteczną gorączkę zakupów w grudniu, u mnie odbywa się to znacznie wcześniej.

Jako osoba, która zawsze wysyła swoim bliskim paczki z prezentami bożonarodzeniowymi, nie mam tu zbyt dużego pola manewru i zwyczajnie muszę dostosować się do harmonogramu kuriera, a ten oferuje w tym okresie tylko dwa wyjazdy do Polski. Nie chciałam czekać na ten ostatni przedświąteczny kurs (jak to mawiają mędrcy: strzeżonego Pan Bóg strzeże), więc w minione wieczory pieczołowicie wcielałam się w rolę świstaka zawijającego prezenty w sreberka, choć Połówek z pewnością wolałby, żebym przebrała się za króliczka Playboya, a nie za świstaka czy innego boberka (choć kto go tam wie, sam Jean-Paul Sartre nazywał Simone de Beauvoir swoim "boberkiem", chyba nawet nie chcę wiedzieć dlaczego).

Na szczęście to już za mną, bo choć lubię przygotowywać upominki, to jest to dość czasochłonne zajęcie, przy którym dodatkowo wszystko wokół mnie wygląda jak - skromnie mówiąc - pobojowisko.

Jako że za niedługo wyjeżdżam na urlop, a zwierzaków jak zawsze będzie doglądać opiekunka, miałam podwójną motywację, by czym prędzej się z tym wszystkim uporać i przywrócić dom do stanu używalności. Choć coś mi podpowiada, że koty akurat nie miałyby nic przeciwko, by po domu walały się sterty kartonów.

Każdy kociarz bowiem wie, że nawet najdroższe i najbardziej wymyślne kocie drzewko nie zastąpi im... zwykłego taniego pudełka, które - jak już im się znudzi - można przerobić na konfetti. Moja kotka, Flerken (Nick Fury i miłośnicy Marvela wiedzą, o co chodzi), właśnie w tym się specjalizuje, toteż nikogo nie może dziwić, że w domowych kręgach znana jest jako "niszczarka do papieru".

A skoro o Marvelu mowa, to Połówek niemal siłą wyciągnął mnie do kina na "Black Panther: Wakanda Forever" i cóż mogę powiedzieć? Niepotrzebnie się wzbraniałam (czas projekcji mnie przeraził - niemal trzy godziny! - a ja jestem jak dziecko z ADHD, i po pewnym czasie zaczynam się wiercić, nudzić i niezbyt subtelnie ziewać). Film zdecydowanie przeszedł moje oczekiwania i okazał się o niebo lepszy od "Doktora Strange'a w multiwersum obłędu", na którym wynudziłam się jak mops. Chyba nawet lepszy od "Thora: Miłość i Grom" (wybacz mi, boski Chrisie Hemsworthie!). Bardzo chciałabym jeszcze w tym roku zobaczyć "The Banshees of Inisherin", gdzie występuje mój "ziomek", Brendan Gleeson.

W najbliższym czasie mam jeszcze jeden wyjazd, tym razem na koncert, potem jednak wszystko powinno się uspokoić i powinnam mieć więcej czasu wolnego - i dla siebie i dla Was. Mam też nadzieję, że uda mi się porządnie nacieszyć tymi długimi, ciemnymi wieczorami jesienno-zimowymi, bo przecież już za rogiem czai się Nowy Rok!

Zaraz po powrocie z urlopu mam zamiar udekorować dom i nabyć choinkę - zdecydowanie nie hołduję tradycji ubierania świątecznego drzewka we Wigilię, którą to praktykowało się w moim rodzinnym domu. Głównie dlatego, że w Irlandii zdejmuje się ozdoby i rozbiera choinkę wraz z nadejściem Objawienia Pańskiego zwanego powszechnie Świętem Trzech Króli. Żeby naprawdę nacieszyć się tą niepowtarzalną świąteczną atmosferą, trzeba ją sobie stworzyć odpowiednio wcześnie. Dlatego absolutnie nie dziwi mnie widok choinek już teraz rozświetlających tutejsze salony - listopad to dla wielu osób miesiąc mocno depresyjny. Trudno zatem dziwić się ludziom, że chcą go przeżyć w jak najfajniejszy sposób.

niedziela, 13 listopada 2022

Same old, same old

Dziś szybki i krótki wpis na bloga, tak zwana zapchajdziura - bardziej dla mnie niż dla Was, w nadziei, że wróci mi niedługo wena, abym wreszcie mogła spisać swoje wrażenia po urlopie i pokazać Wam tu kolejne piękne zakątki wyspy.

Dni, które upłynęły od poprzedniego wpisu, mogłabym w zasadzie podsumować krótkim i wymownym: "same old, same old". Wszystko po staremu, nic nowego.

Czas nadal pędzi jak szalony, a im bliżej końca roku, tym - mam wrażenie - jeszcze bardziej przyspiesza, co wcale nie cieszy. Wręcz przeciwnie. Z Polski spływają zaproszenia na Boże Narodzenie, ale patrząc realnie na sytuację, nie sądzę, by coś z tego wyszło.

Próbuję mu dotrzymać kroku, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że poruszamy się w tym samym tempie. Trochę z mojej własnej winy, bo przez swoją zachłanność wzięłam zbyt dużo na swoje barki - praktycznie na każdym kroku natykam się na rozpoczęte książki, niektóre leżące tak od kilku dobrych miesięcy...

Nowością godną odnotowania znów będą "anomalie" pogodowe. Wszak, proszę Państwa, w Irlandii mamy obecnie lato. Spóźnione o jakieś pięć miesięcy, ale jest. W kalendarzu niemal połowa listopada, a na termometrach dwucyfrowe temperatury - 16, 17 stopni!

W to mi graj - piszę tego posta i nerwowo zerkam przez okno, bo w ogródku powiewa na wietrze świeżo uprana pościel (kolejne pranie w pralce), a prognoza pogody wskazuje na dość duże ryzyko wystąpienia popołudniowego deszczu.

Pościel to jest coś, co z reguły zmieniam co tydzień - bardziej dla własnej fanaberii (bo uwielbiam świeżo upraną i pachnącą WIATREM, nie mylić z "wiatrami") niż z potrzeby (nie wyobrażam sobie iść spać bez zmycia z siebie trudów całego dnia), jednak w tym przypadku "nieco" mi się ta zmiana pościeli przeciągnęła w czasie. Trafiła mi się zatem ta ładna niedzielna pogoda jak ślepej kurze ziarno - wczorajszy dzień spędziłam w dużej mierze w pracy, więc siłą rzeczy zaniedbałam nieco swoje sobotnie obowiązki domowe.

W międzyczasie zaś oddaję się wesołemu szaleństwu zakupów... bożonarodzeniowych. Mam już chyba większość upominków dla bliskich, co z jednej strony cieszy, a z drugiej niesłychanie okrutnie wystawia na test moją cierpliwość (a raczej jej brak) i silną wolę. Najchętniej bowiem już bym się ich pozbyła, aby tylko zobaczyć radość i zaskoczenie odbiorców.

Niestety przyjdzie mi mocno poćwiczyć cnotę cierpliwości, bo do świąt jeszcze nieco ponad miesiąc, choć wiem, że to bardzo szybko zleci. Do tej pory mogłam jedynie pozwolić sobie na sprezentowanie pralinek Lindora "Extra dark" Bossowi na jego urodziny, bo wiem, jaki z niego łasuch. Nie wiem, co prawda, jak można uwielbiać gorzką czekoladę, ale ponoć każdy ma swoje zboczenia.

Boss wraca z Dublina, styrany jak sandały Włóczykija, a ja już w drzwiach witam go "happy birthday!" (nie, nie wyskakuję z tortu). Po krótkich powitaniach pytam go, czy udało mu się złowić wielką rybę (wbrew pozorom, nie był w stolicy wędkować, i nie, nie udało, bo wielka ryba akurat tego dnia pracowała w domu), i oddalam do swoich zajęć. Nieco później zaś słyszę, jak mnie woła. Wychylam się więc ze swojej dziupli - a on, cały w skowronkach, pyta - wyjmując z ozdobnej torebki pudełko czekoladowych pralinek - czy to prezent ode mnie.

- "You know I like them?", mówi, a ślinka niemal obficie ścieka mu z ust, jakby był chory na wściekliznę.

- "I know, I'm quite observant", mówię ze słyszalną dumą w głosie.

Bo ja z tych, co raczej nigdy nie kupują upominku od czapy. Zawsze stawiam sobie za punkt honoru nabycie czegoś, co ma dużą szansę na wpisanie się w gust obdarowanego.

(No i oczywiście! Rozpadało się! Gdybym wstała wcześniej zamiast o tej głupiej dziewiątej, to zdążyłabym wysuszyć pranie! Koniec pogodowego przerywnika)

Przynajmniej mam pewność, że nikomu nie odstąpi tego mojego drobnego prezentu - dzień wcześniej wpadła z wizytą jego wiekowa ciocia, ale jako że go nie zastała, to po kilku minutach sympatycznej pogawędki oddała prezent w moje ręce i odjechała. W papierowej torebce zaś czerwone pudełko Celebrations i dwie małe butelki wina chardonnay, które parę godzin później Boss chciał sprezentować mnie, ale grzecznie odmówiłam ("not a fan of alcohol").

Do czego zmierzam? To smutne, kiedy ktoś oddaje prezent podarowany mu z dobroci serca. Dlatego jako Ciocia Dobra Rada (tak wiem, nikt nie pytał) nieśmiało radzę, byście poświęcili trochę czasu i myśli na to, co kupić swoim bliskim. A nawet jeśli, przez te wszystkie minione lata, wyczerpaliście już wszystkie swoje pomysły, to nie bójcie się zapytać wprost.

Jasne, jest spore ryzyko, że usłyszycie "mnie nic nie trzeba, dziękuję" (im starszy człowiek, tym większe prawdopodobieństwo takiej dyplomatycznej odpowiedzi), ale są też szanse na to, że ktoś udzieli Wam dobrej podpowiedzi, albo po prostu udostępni swoją listę życzeń, której, nota bene, z roku na rok jestem coraz większą fanką.

Przyznam, że w tym roku sama zrobiłam coś bardzo podobnego. Akurat robiłam zakupy online w Easons, gdzie już jakiś czas temu rzuciły mi się w oko dwie cudowne książki o latarniach. Oczywiście z miejsca zapragnęłam je mieć, ale jako że na jedną i tak trzeba było poczekać (była w przedsprzedaży), wymyśliłam, że to może być dla mnie świetny prezent pod choinkę (święta przecież i tak już za rogiem). Zawołałam więc Połówka i podałam mu na tacy kod rabatowy i dwie interesujące mnie pozycje. W ten sposób upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu, a przede wszystkim pozbawiłam go dylematu prezentu świątecznego. Wbrew pozorom, było w tym zachowaniu więcej altruizmu niż egoizmu.

Jasne, że mogłam kupić sobie te książki sama, z kodem rabatowym wyszła tanioszka, ale w ten sposób odebrałabym mu genialną szansę na to, by mnie zadowolić. Znów musiałby szperać w moich kosmetykach, sprawdzać, jakich podkładów i perfum używam, a tak to dostał gotową podpowiedź na tacy. I jeszcze zaoszczędził parę euro! Sami powiedźcie, czyż to nie był idealny układ?

Zauważyłam, że wiele osób negatywnie zapatruje się na takie pomysły i odbiera je w ramach "pójścia na łatwiznę". Ba, sama kiedyś tak uważałam. Z czasem jednak dojrzałam i zmieniłam zdanie - taka "lista życzeń" przede wszystkim eliminuje ryzyko nieudanego prezentu. A że przy okazji zmniejsza element zaskoczenia? No cóż. Ja wiem, co dostanę, a mimo to na samą myśl z niecierpliwości przebieram nogami jak nadpobudliwe dziecko. Poza tym, kto powiedział, że na takiej liście musi być tylko jedna czy dwie pozycje. Jeśli zamieścimy ich znacznie więcej, ale zaznaczymy, że chcemy tylko jedną z tych rzeczy, to mamy element niespodzianki.

A Wy jak na to się zapatrujecie? Hot or not? ;)

poniedziałek, 7 listopada 2022

Halloween? Hell no!

Halloween przyszło i przeszło nadzwyczaj cicho i spokojnie, co koniecznie trzeba odnotować w moich blogowych annałach, wszak to zjawisko tak rzadkie jak całkowite zaćmienie słońca.

Bywały lata, kiedy - pielgrzymujące od drzwi do drzwi - dzieci wpychały się do domów niemal wszystkimi otworami. Jak karaluchy.

Obserwując ich entuzjazm, można było odnieść wrażenie, że mają zawarty między sobą halloweenowy pakt: w jak najkrótszym czasie uzbierać jak największą ilość słodyczy. Metoda dowolna.

Nie ma znaczenia, czy łup zgarniemy podstępem, "na Hitlera" (okradając najmłodszego i najsłabszego dzieciaka), metodą "na wnuczka", wpychając się przez komin ("na świętego Mikołaja"), czy wykonując serię karkołomnych figur ("na Toma Cruise'a z Mission: Impossible").

Ostatniego dnia października jak na wojnie - wszystkie chwyty dozwolone.

Mogłam jedynie popuszczać wodze fantazji, wyobrażając sobie, jak straszne katusze czekają na tego nieszczęśnika, który z halloweenowych obchodów wróci z najmniejszym łupem. Determinacja dzieci ewidentnie dawała do zrozumienia, że tu chodzi o być albo nie być.

Z reguły na Halloween reagowałam tak entuzjastycznie jak przypadkowy piechur wdteptujący w kupę psa. Bernardyna, nie zaś półkilogramowego Chihuahua, którego można sobie zapakować do najmniejszej kieszeni.

Przez pierwsze lata życia na wyspie traktowałam ten dzień jako ciekawostkę nieznaną mi z Polski. Byłam wówczas Przykładną Obywatelką. Tak obficie sypałam dzieciom cukierkami, jak Jola z "Big Brothera" hojnie obsypywała siebie różem, cekinami i brokatem.  

To było jednak, zanim stałam się Naczelną Babą Jagą. Złą czarownicą z "Jasia i Małgosi". Osobą, przed którą ostrzegasz swoje dzieci.

Jeśli im otwierałam drzwi, to tylko dlatego, żeby szybko je otaksować wzrokiem i zdecydować, które najpierw utuczyć i zjeść.

Jak to mawiają - starość nie radość, młodość nie wieczność. Na stare lata jednak nieco złagodniałam. Co prawda bardziej z konieczności (zęby już nie takie mocne i ostre jak kiedyś, spowolnione ruchy...) niż z dobroci serca, ale odsuńmy na bok moje motywy.

W tym roku zamiast polować na dzieci z dubeltówką jak myśliwy Elmer Fudd na Królika Bugsa, zaopatrzyłam się w wielkie pudełko łakoci, by znów poudawać Starą i Niegroźną Babę (Jagę), pseudonim "Przykładna Obywatelka".

Jakież było moje rozczarowanie, gdy nadeszło Halloween, a wraz z nim...

Nic.

Cisza.

Bida z nędzą.

Mizeria.

Żadnego - nawet zabłąkanego! - dziecka.

Tylko jeden mały i nieśmiały dzwonek do drzwi, na który i tak nie zdążyłam w porę zareagować. Na dobrą sprawę to nawet nie mam pewności, czy to nie były moje urojenia.

Siedziałam.

Czekałam.

Wyglądałam.

Siedziałam i myślałam ("Gdzie jesteście, małe gnojki, kiedy ja tu na Was czekam?!")

Aż wreszcie wstałam i poszłam do sąsiada zaprosić go na kawę bądź herbatę.

Normalnie byłoby show jak przy zlocie gwiazd Hollywood albo miłośników pirotechniki: tysiące fajerwerków i rozentuzjazmowane piski gapiów. Świst petard, huk fajerwerków. Migoczące niebo.  

Tym razem spacer odbyłam w ciszy i ciemności. 

Było jak w Hadesie: mroczno, ponuro, strasznie. A do tego mokro.

Deszcz wszystkich przegonił?

A może dopadła mnie karma? ("Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze może się spełnić!")

Na pocieszenie zostało mi pudełko słodkości.

To co, po cukierku? 

poniedziałek, 24 października 2022

I Don't Like Mondays

Dziś gra mi w głowie - oprócz nieziemskiego Lewisa Capaldi i jego najnowszego hitu "Forget Me" - irlandzka grupa rockowa, The Boomtown Rats, i ich nieśmiertelna piosenka "I Don't Like Mondays". Już tłumaczę tym, którzy jeszcze nie załapali związku.

Nie lubię poniedziałków.

BARDZO nie lubię.

Poniedziałki są jak uwierające buty.

Jak wrzody na tyłku.

Jak brutalne porody, kiedy z bezpiecznego, błogiego i przytulnego weekendowego kokonu zostaje się bezpardonowo wypchniętym na zły i niebezpieczny świat.

Poniedziałki są bolesne.

Poniedziałki z natury są złe i niedobre.

Od poniedziałku jest tylko jedna gorsza rzecz - poniedziałek po urlopie. Tych to wręcz nie cierpię.

Przypomina mi to trochę sytuacje z lat młodości - ten pogłębiający się niepokój przed nielubianymi lekcjami (szczególnie wtedy, kiedy nie byłam odpowiednio przygotowana do zajęć), ostrymi nauczycielami i ustnymi egzaminami.

Zawsze wydawało mi się, że najgorsze, co mogłoby mnie spotkać to praca dla wielkiej i bezwzględnej korporacji, gdzie byłabym tylko jednym z bardzo wielu małych i - tak naprawdę nic nieznaczących - trybików. Małą rybką w wielkim stawie. Płotką drżącą przed wielkim szefostwem, rekinami biznesu, zmuszoną do tolerowania absurdalnej polityki firmy i do podporządkowywania się setkom bzdurnych procedur i konwenansów.

Jednak praca dla małej firmy, w której jest się lewą ręką szefa (mój akurat jest leworęczny ;)) też ma swoje mankamenty. W dużej firmie zapewne miałabym swoje zastępstwo - tu nie mam. I to jest główna przyczyna mojej niechęci do brania długich urlopów. Nie żaden tam pracoholizm. Tylko właśnie ta dokuczliwa myśl z tyłu głowy, że kiedy wrócę do pracy po długiej nieobecności, to przez najbliższe parę dni nie odkopię się ze sterty zaległości wielkości piramidy Cheopsa.

Boss to naprawdę świetny szef (choć prywatnie pewnie bym go zabiła, gdybyśmy mieszkali pod tym samym dachem), niestety ma jedną poważną wadę - wrodzoną niechęć do roboty papierkowej i maili. Choć tak sobie teraz myślę, że gdyby nie ta jego awersja, to pewnie by mnie nie potrzebował i teraz niechybnie mieszkałabym pod mostem albo żebrała na ulicy. Niech będzie mu zatem chwała, cześć i uwielbienie!

Szczytem wszystkiego był dzień, w którym wysłałam mu maila z jakimś zapytaniem, a on specjalnie wypełzł ze swojego gabinetu, przeszedł kilkanaście metrów i osobiście dostarczył mi odpowiedź. A wystarczyło tylko 10 sekund na wysłanie mi odpowiedzi mailem.

Jako że miałam cudowny urlop, tak więc dzisiejszy poniedziałek wyjątkowo bolał - jakżeby inaczej? Wszak równowaga we wszechświecie musi być zachowana, a antyczny porządek rzeczy poszanowany.

Pocieszające jest to, że reszta tygodnia powinna być już przyjemniejsza - ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że Boss wylatuje jutro do Portugalii, a przecież powszechnie wiadomo, że kiedy kota nie ma, to myszy harcują ;)

Co poza tym?

Halloween za pasem. Myśl o długim, trzydniowym weekendzie z pewnością będzie mi osładzać każdy dzień pracy.

A jak Halloween to oczywiście fajerwerki. Niespełnieni pirotechnicy są już od dobrych kilku dni w swoim żywiole - znów mogę się poczuć tak, jakbym była w Strefie Gazy.

Niepisana reguła głosi, że dom nieudekorowany, to dom, do którego nie pukamy i od którego nie oczekujemy cudów - w tym wypadku łakoci. Jak pokazuje jednak historia, mali terroryści i szantażyści niespecjalnie biorą sobie te zasady do serca. Znów będę musiała udawać, że mnie nie ma. Choć może łatwiej i lepiej byłoby po prostu kupić zapas słodyczy? Albo przynajmniej strzelbę ;)

Na koniec zaś małe, ale ważne obwieszczenie. Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie myśl o zamknięciu bloga dla nieznajomych. Zanim to jednak zrobię, chciałam być uczciwa i dać Wam szansę, aby się ujawnić. Mówię tu głównie o cichych czytelnikach, którzy czytają mnie, ale do tej pory - z  różnych przyczyn - nie zdecydowali się przywitać.

Jeśli wierzyć statystykom, moi czytelnicy rozrzuceni są po całym świecie. O ile zdecydowana większość z nich pochodzi z Polski i Irlandii, to jednak kraje takie jak Indonezja, Japonia, Kambodża, Kanada, Rosja i Hongkong wydają mi się już nieco podejrzane i zwyczajnie nie mam pewności, czy mam do czynienia z prawdziwymi ludźmi (niegroźnymi czytelnikami), złośliwymi botami, "skrobaczkami" i cyberprzestępcami.

"Tajemniczy adoratorzy" z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji też mogliby się wreszcie ujawnić. Zapewniam Was - nie gryzę (a przynajmniej dopóki nikt mnie do tego nie zmusi).

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za wejścia z tych dziwnych krajów może najzwyczajniej na świecie odpowiadać VPN, ale jednocześnie jestem pewna, że mam stałych czytelników, o których nie wiem.

A zatem, cichy czytaczu, jeśli nie chcesz natrafić na komunikat "Odmowa uprawnień. Ten blog jest otwarty tylko dla zaproszonych czytelników", skontaktuj się ze mną (pod tym postem albo mailowo - taita@onet.eu - jeśli jesteś nieśmiały) i zostaw mi swój adres mailowy, na który mogłabym wysłać zaproszenie/przepustkę.

Nie zmuszam, tylko informuję. Decyzja należy do Ciebie.