środa, 9 grudnia 2020

Days Gone Quiet

Nastały długo wyczekiwane przeze mnie ciche dni. Z nadejściem zimniejszej pory roku kosiarki wreszcie zamilkły, rozrywkowi sąsiedzi zamienili imprezy na świeżym powietrzu na domówki, a rozwrzeszczane dzieci na nowo odkryły zacisza własnych domów i uroki gadżetów elektronicznych, porzucając dla nich trampoliny, zjeżdżalnie i ogrodowe baseny.  Jednym słowem: jesień.

Kiedy już myślałam, że wszystkie prace ogrodowe mam dawno za sobą, pewnego dżdżystego listopadowego dnia Matka Przełożona przywitała mnie w pracy słowami: "This is for you!" i wcisnęła mi w ręce plastikowe, fioletowe i niedomykające się pudełko, czym mnie niesamowicie zaskoczyła, ale też ujęła. Ten urzekający gest był owocem naszej wcześniejszej rozmowy na temat sadzenia kwiatów i ponad dwustu sztuk cebulek żonkili i tulipanów, którymi Matka Przełożona miała zamiar zasiedlić swoje pokaźne włości. W niedomykającym się pudełku nie znajdowały się słodycze Heroes tylko cebulki właśnie.

Zaskoczona jej życzliwością, ale na tyle przytomna, by jej podziękować za ten ujmujący gest, zdążyłam jeszcze zapewnić ją, że posadzę je w ogródku, jak tylko przestanie padać. "Oh, I wouldn't wait!" - rzekła.

To jej "ja bym nie czekała" zaczęło mnie parę dni później prześladować, a fioletowe pudełko, "tymczasowo" położone w korytarzu na... dachu kociej kuwety, poczęło spoglądać na mnie z coraz większym wyrzutem.

Któregoś dnia, pomiędzy jednymi a drugimi opadami deszczu, postanowiłam wreszcie rozprawić się z niewygodnymi wyrzutami sumienia i zakopać je w ziemi wraz ze znajdującymi się w pudełku bulwami. Cała operacja miała mieć błyskawiczny przebieg, dlatego też jakoś specjalnie się do niej nie przygotowywałam ani też nie przebierałam.

Yoga pants nigdy mi na nikim nie przeszkadzały, sama jednak nie zamierzałam ich nosić, ani też nie ośmieliłabym się wyjść w nich na ulicę. Kiedy jednak listopadowe zimno zapukało do drzwi mojego domu, a ja, szukając zastępstwa dla moich letnich i luźnych spodni, w których było mi już za chłodno, przez przypadek odkryłam, że w mojej szafie znajdują się wyżej wspomniane yoga pants, moje życie zostało zrewolucjonizowane. Tak po prawdzie, to te spodnie powinny zostać w czeluściach mojej szafy, bo są o jakiś rozmiar za małe (na szczęście dla mnie nie ma jednak takiego tyłka, którego nie pomieściłaby elastyczna tkanina), ale jako że pełnią nieocenioną funkcję odzieży termicznej, nie mogłam ich tam tak po prostu pozostawić.

Tego chłodnego, ponurego dnia miałam je na sobie, mimo że wciągając je na tyłek nie miałam zamiaru nikogo narażać na ten obrazoburczy widok. Przyzwoitość więc nakazywałaby, abym przed opuszczeniem domu przebrała się w coś innego, ale jako że w moich optymistycznych planach miałam być na podwórku maksymalnie 15 minut, nie zawracałam sobie głowy takimi rzeczami. Tak samo jak nie przejmowałam się odpowiednią pozycją do wykonywania prac ogrodowych, mającą mi oszczędzić ewentualnego bólu kręgosłupa.

Tak sobie myślę, że te spodnie były całkiem trafionym wyborem, biorąc pod uwagę wszystkie pozy, które wykonywałam na wyprostowanych nogach, zamiast pielić rabatkę na klęcząco jak Bozia przykazała. Nie mam więc żadnych wątpliwości, że patrząc na to, co wyprawiam, niejeden chiropraktyk przewróciłby się w grobie, a jeszcze inny popukałby się w czoło, zaraz po tym zaś wręczyłby mi swoją wizytówkę i pożegnał głośnymi słowami: "do zobaczenia wkrótce w moim gabinecie!" (i tymi cichszymi: "So long, sucker!"). Za to wyjątkowo pobłażliwy instruktor jogi poklepałby mnie po plecach w ramach otuchy i dodał motywująco, że te moje upośledzone wersje uttanasany i downward dog dają mu nadzieję na to, że jeszcze będą ze mnie ludzie.

Kiedy stawiałam to pudełko z cebulkami na kuwecie, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ich los będzie związany z kotami właśnie.

Sadzenie cebulek było brudną robotą. Nade wszystko jednak było... gównianą robotą. A wszystko za sprawką pewnego bezczelnego kota - w dodatku cierpiącego na nigdy niekończącą się biegunkę! -  który z mojego klombu uczynił sobie swój prywatny wychodek.

Długo próbowałam rozwiązać sprawę tajemniczego sapera, który regularnie stawia miny lądowe w mojej rabatce. Jakiś czas później miałam już swoje podejrzenia, a po rozmowie z sąsiadka i skonfrontowaniu naszych obserwacji byłam już niemal pewna, że winny jest pewien rudzielec. 

Wkrótce miałam także samego winowajcę.

Któregoś dnia wyjrzałam przez okno sypialni i przyłapałam sprawcę na gorącym - i śmierdzącym! - uczynku. Charakterystyczny przysiad, uniesiony ogon, i skupiona mina nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do charakteru wizyty rudzielca w mojej rabatce. Otworzyłam okno i zaczęłam mu wygrażać, że powyrywam mu nogi z tyłka, jak tylko go dopadnę.

Rudzielec, ewidentnie zgorszony tym, że ktoś mu śmie przeszkadzać w tej arcyważnej czynności, łaskawie uniósł głowę i spojrzał na mnie z pogardą. Pokazał też, w jak głębokim poważaniu ma mnie i moje groźby. Mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się złośliwie, jeszcze bardziej napiął i wysłał komunikat do swoich jelit: "cała naprzód!"

Gdzieś pomiędzy sadzeniem jednej cebulki a drugiej dobiegł mnie głos sąsiada - jeszcze do niedawna zaabsorbowanego myciem swojego samochodu - z którym nigdy wcześniej nie miałam okazji wdać się w dłuższą pogawędkę, mimo że mieszkamy koło siebie już... kilka lat. Uroki anonimowego życia w mieście. 

"Jak nazywa się twój kot?" - tym oto niepozornym zdaniem rozpoczęła się nasza rozmowa, którą trudno byłoby mi tu w całości przytoczyć, i która to położyła kres operacji "Błyskawica". Z piętnastu minut przebywania na podwórku zrobiło się... półtorej godziny. Tylko sześciokrotnie się pomyliłam, wielkie mi co!

Dowiedziałam się za to wielu interesujących rzeczy o moim ciekawym rozmówcy, jego młodości spędzonej w egzotycznej Afryce, jej gorącym klimacie i kąpielach w Oceanie Indyjskim. A także o moim własnym kocie, który - jak się okazało - regularnie odwiedza sąsiadów i... domaga się wpuszczenia go do domu. A w ramach podziękowania nie pozwala na dotyk i głaskanie! (to wredne i niewdzięczne zachowanie nie pozostawia żadnych złudzeń - zdecydowanie mowa o moim kocie).

Trochę zmroziła mnie ta informacja, bo - co tu dużo mówić - mój kocur jest dość trudnym przypadkiem specjalnej troski, z którym mam love/hate relationship. Jego brat bliźniak od samego początku kochał mnie bezgranicznie, a ja jego. On natomiast zawsze był tym krnąbrnym "dzieckiem" sprawiającym problemy wychowawcze.

Kiedy ponad dwa lata temu przynieśliśmy do domu najnowszy nabytek w postaci kilkutygodniowego osieroconego kociaka, urządził taką szopkę, po której największa drama queen doszłaby do wniosku, że czas już przejść na emeryturę. Zachował się jak typowy rozkapryszony bachor: rzucał po podłodze, wierzgał, wyrywał, kiedy próbowało się go okiełznać, a na koniec postanowił zademonstrować swoje niezadowolenie i zniknął z domu na całe dwa dni. Co zrobił jego uroczy brat bliźniak? Pokochał małą od pierwszego wejrzenia i do swojego ostatniego dnia "matkował" jej i regularnie uprawiał z nią wrestling, co małej jak najbardziej odpowiadało, bo charakterek od maleńkości miała zadziorny.

A czy wspominałam już, że pewnego dnia zakradł się do szafy i... nasikał mi do moich czerwonych butów na obcasie? Ktoś naiwny i niewtajemniczony wytłumaczyłby to sobie jego rzekomą awersją do czerwonego koloru, ja jednak nie miałam żadnych wątpliwości, że było to zagranie wycelowane prosto we mnie. Może nawet otwarte wypowiedzenie wojny. Nie wiem za to, czym sobie na to zasłużyłam. Pytałam, ale nie odpowiedział.

Buty wyrzuciłam do kosza, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poczułam w tamtym momencie pewnego rodzaju respektu dla tego jego zuchwałego zachowania. Co by nie mówić - tak bezczelny postępek wymagał przecież jaj, a on ich nie ma. 

Kiedy więc sąsiad poinformował mnie, że mój kocur wpycha się do niego na krzywy ryj, w pierwszym momencie zadrżałam ze strachu, że zaraz przedstawi mi tutaj gruby plik rachunków za wszystkie wyrządzone szkody. Z drżeniem głosu więc zapytałam, jak się zachowuje, ale ku mojej uldze sąsiad nie miał żadnego złego słowa do powiedzenia na jego temat.

Za to dużo, nawet bardzo dużo, miał do powiedzenia na temat wszystkich kotów żyjących na osiedlu - z coraz większymi oczami przysłuchiwałam się jego opowieściom o tym, gdzie który mieszka i jaki nosi przydomek.

Ja za to byłam momentami wyjątkowo małomówna. Najpierw wtedy, kiedy spytał, co sadzę, a ja - po chwili niezręcznego milczenia - odparłam długo, kwieciście i wyczerpująco:

- "Yyy... erm... Bulbs"

Sama nie wiedziałam, co sadziłam - Matka Przełożona nie sprecyzowała, czy mam w tym pudełku żonkile, tulipany, czy może to i to. Obawiając się jednak, że wyjdę nie dość że na idiotkę, to jeszcze na gbura, wyznałam mu uczciwie jak księdzu na spowiedzi, że tak naprawdę to sama nie wiem, bo dostałam te cebulki od znajomej.

Kolejny niezręczny moment nastąpił wtedy, kiedy sąsiad w pewnej chwili schylił się i złapał przechodzącego koło niego kota na ręce, po czym zbliżając się do mnie, uczynnie spytał: "chcesz go pogłaskać?".

W jego ramionach wił się... Rudzielec, wyrywał i całym sobą krzyczał:

- "Dude, what the fuck are you doing?! She is trying to kill me and you are handing me to her on a silver platter!!!".

Niczego nieświadomy sąsiad radośnie zaświergotał, że to jeden z jego kotów, i nadal patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie rzucam się entuzjastycznie do poczochrania jego "słodziaka". 

Niczym pacjentka po koncertowo spartaczonej lobotomii wydukałam jedynie: "t-to T-twój k-kot???", nie mając serca wyznać mu, że wyznaczyłam wysoką nagrodę dla tego, kto przyniesie mi jego skalp i że właśnie przed chwilą skończyłam wybierać kupy JEGO kota z MOJEGO klombu. Rudzielec nieoczekiwanie przyszedł mi na ratunek, zdołał się wyswobodzić z uścisku sąsiada, w którym jeszcze do niedawna tkwił niczym w imadle, i pobiegł w siną dal jak... no jak kot z pęcherzem (kot z biegunką?).

Mogłabym niczym Kargul i Pawlak toczyć boje z sąsiadem o tę nieszczęsną gównianą rabatkę i jego kota z rozwolnieniem. Mogłabym, ale to nie w moim stylu. Poza tym nawet gdybym chciała, to... bym nie potrafiła, bo w momencie, w którym wyznał, że skosił mi trawnik przed domem, wybaczyłam mu wszystko.

Parę dni później odpaliłam piekarnik, upiekłam ciasto czekoladowe, a po nim jeszcze - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on albo jego mama za nim nie przepadają - zrobiłam jakże popularne i uwielbiane tutaj (w tym także przeze mnie) "sconesy".

Z zadowoleniem spojrzałam na rumiane, cieplutkie i pachnące bułeczki, które chyba jeszcze nigdy wcześniej nie wyglądały tak apetycznie, po czym z uznaniem rzekłam: "No, dzisiaj jestem w formie do pieczenia!"

Posypałam je cukrem pudrem, zapakowałam do przezroczystego pojemnika, a ciasto wyłożyłam na podstawkę pod tort i udekorowałam znalezionymi w lodówce truskawkami, co jeszcze bardziej je uatrakcyjniło. I choć dzień chylił się już ku końcowi, jeszcze tego samego wieczoru postanowiłam podrzucić je sąsiadom w drodze na spacer, by rano mieli coś słodkiego do kawy albo herbaty.

Obładowana wypiekami po ciemku niosłam to ciasto z takim namaszczeniem, z jakim kapłan trzyma hostię, i tak samo jak on usiłowałam nawiązać kontakt z Bogiem, by zawrzeć z nim umowę: jeśli mam się przewrócić, to naprawdę nie ma sprawy. Kiedykolwiek tylko chce i gdziekolwiek tylko chce. Byleby tylko nie teraz.

Szczęśliwie udało mi się w tych egipskich ciemnościach dotrzeć do drzwi sąsiada jeszcze tego samego wieczoru, co było niemałym wyczynem, bo poruszałam się w naprawdę ślimaczym tempie, usilnie starając się, by z podstawki nie sturlała się choćby najmniejsza truskawka.

Sąsiad jest chyba z tych dobrych samarytan, którzy nie tylko nigdy nie odsyłają z kwitkiem zwierząt w potrzebie, ale także ludzi. Pomimo późnej pory otworzył drzwi frontowe i odważnie wychylił głowę na zewnątrz. Za jego plecami zaś udało mi się dostrzec jego mamę wyzierającą zza kuchennych drzwi. Jestem niemal pewna, że za plecami miała ukryty kij bejsbolowy, a chwilę wcześniej rzekła do syna: "Ty otwórz, a ja będę Cię osłaniać!".

W tych dziwnych COVID-owych czasach gesty takie jakie mój nie do końca mogą być mile widziane. I choć zawsze istniało jakieś tam ryzyko, że moje wypieki wylądują w kompostowym kuble dziesięć sekund po tym, jak zamkną się za mną drzwi, miałam nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie, bo kilka dni wcześniej sąsiedzi skorzystali z mojej oferty i wzięli ode mnie moje fioletowe pudełko ze zbywającymi cebulkami (Matkę Przełożoną zdecydowanie poniosło w swojej hojności).

Kiedy więc wręczyłam sąsiadowi ciasto i sconesy, mówiąc że to w podziękowaniu za skoszenie trawnika i opiekę nad moimi kotami, przyjął je bez problemów, a nawet podziękował. "Wow. Nie musiałaś!". Nie musiałam, to prawda, ale chciałam.

Nie bierzcie przykładu z Kargula i Pawlaka. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nawet jeśli na Waszą miedzę załatwia się ich krowa bądź kot.

A żeby nie było tak słodko, to dowiedziałam się od niego czegoś, co sprawiło, że moje serce pękło na milion drobnych kawałków. Okazało się bowiem, że Pan Jerzy mnie regularnie zdradzał! Z sąsiadem właśnie!

niedziela, 22 listopada 2020

Powrót na walijską ziemię: Carew Castle & Tidal Mill


Niefortunny początek dnia, na który złożyło się rozczarowujące śniadanie w postaci wyjątkowo niesmacznych jaj Benedykta (dla mnie) i okrojonej wersji "full English breakfast" (dla Połówka), nie zakończył się w momencie opuszczenia naszej noclegowni.

Kilkanaście minut później byliśmy już na parkingu zamku Carew, pierwszego punktu programu tego lipcowego dnia. Atrakcja była czynna od niecałej godziny, ale liczba zaparkowanych samochodów mogłaby wskazywać na coś zupełnie innego. Tak się bowiem paradoksalnie składa, że to tu, w zamku, który był w moim odczuciu najnudniejszym z pięciu zwiedzonych w czasie tego pobytu, było największe oblężenie parkingu.

 

Pod jednym tylko względem był taki jak wiele jemu podobnych - jego spokojny wygląd i cicha lokalizacja nie zdradzały burzliwej historii, która rozgrywała się tu przez długie setki lat. Nie obrazowały też krętej drogi, jaką budowla przebyła od momentu bycia skromnym celtyckim fortem, później zaś normańską twierdzą, następnie elżbietańskim dworkiem, garnizonem wojskowym w czasie wojny domowej w XVII wieku aż do malowniczych ruin nad rzeką Carew zasilającą pobliski młyn pływowy - rzadko spotykany okaz na brytyjskich ziemiach. 

 

Główną postacią, z którą wiąże się zamek Carew był normański lord, Gerard z Windsor. Za swoje zasługi w walce z krnąbrnymi Walijczykami dostał od króla Henryka I tę właśnie posiadłość, a wraz z nią coś jeszcze - jego byłą kochankę, lokalną księżniczkę Nest, słynącą ze swojej oszałamiającej urody. 

 

Jak na ironię losu Nest nie bardzo mogła uwić sobie gniazdo, bo jej żywot był burzliwy. Nie wiem też, czy ta jej niespotykana uroda nie była swego rodzaju przekleństwem i przyczyną większych problemów niż korzyści, bo jak by nie patrzeć, jej życie można by było podsumować w kilku zdaniach: krowa rozpłodowa na użytek mężczyzn (niektóre źródła przypisują jej aż... dwadzieścioro jeden dzieci autorstwa sześciu różnych ojców), przekazywana z rąk do rąk, najpierw cenna branka, później "trophy wife" dla Gerarda, po jego śmierci zaś znów wydana za mąż przez ich synów, tym razem za kasztelana swojego zmarłego męża...

 

Urokliwe włości nad rzeką Carew były częścią posagu, który w 1095 roku wniosła do małżeństwa urocza Nest. Gerard zaś bardzo poważnie podszedł do sprawy, a także do tradycji sadzenia drzewa, budowania domu i płodzenia syna. Zakasał rękawy, rozpiął rozporek i parę lat później para cieszyła się już gromadką dzieci i imponującą, jak na ówczesne czasy, warownią. Sielanka nie trwała jednak wiecznie, bo Nest stała się kością niezgody pomiędzy Gerardem i jej dalekim kuzynem Owainem, synem lokalnego księcia, a także kimś na kształt Heleny Trojańskiej.

 

Owain bowiem, pomimo chłodnego miejsca urodzenia, miał w swoich żyłach gorącą krew południowca. Zamarzyła mu się piękna Nest i niczym mały rozkapryszony chłopczyk postanowił zaspokoić swoje atawistyczne popędy, zupełnie nie zawracając sobie przy tym głowy konsekwencjami swoich czynów. Zakradł się zatem do zamku pod osłoną nocy i porwał Nest niczym Parys Helenę do swojej ojczystej Troi.

 

Niektórzy twierdzą jednak, że urodziwa księżniczka bardziej niż chętnie oddała się w ręce agresora, jako że byli kochankami, a co więcej - sprytnie przekonała męża, by w czasie napadu ratował się, uciekając przez... szyb latryny. Biorąc pod uwagę fakt, że małżeństwo Gerarda i Nest było efektem zaaranżowania a nie wynikiem płomiennej miłości (a przynajmniej nie jej do niego), i że kobieta była od niego młodsza, wersja z dobrowolnym oddaniem się w ręce zuchwałego najeźdźcy wydaje się być sensowna, bo tak właśnie postąpiliby młodzi gniewni. Młodzi, zakochani, gniewni - wypadałoby dodać - kierujący się sercem a nie rozumem.

 

Nie pasuje mi tu jednak jedna mała rzecz - samo zachowanie Gerarda, który miał owej feralnej nocy zachować się jak tchórz i uciekać przez zafajdany szyb, bo to trochę kłóci się z tym, co uczynił później. A co uczynił? Poprzysiągł zemstę Owainowi za jego afront - skoro on postanowił dobrać się do majtek jego żony, to on w rewanżu dobierze mu się do tyłka (w przenośni, rzecz jasna, wszak wiemy już, że Gerard był heteroseksualny!).

 

Wzorem Menelaosa, króla Sparty, wypowiedział "wojnę" Owainowi, który swoją drogą za nic miał wszelkie reperkusje i błagania własnego ojca, by oddać Nest jej mężowi, zanim sprawy zajdą za daleko. Jak można się domyślić, uprowadzenie "walijskiej Heleny" do niczego dobrego nie doprowadziło, ale jako że Owain nie czytał greckiej mitologii,  nie mógł wiedzieć, że Parys w niej ginie i traci Helenę.

 

Ucieczka Owaina i jego ojca do Irlandii w poszukiwaniu schronienia na niewiele się zdała, bo po powrocie do kraju, jakieś sześć lat po opisywanym incydencie, Owaina dopadła zemsta Gerarda i śmierć z jego ręki. Sam Gerard jednak zbyt długo nie cieszył się wygraną, bo niedługo później wyzionął ducha, a Nest, która w niewoli dorobiła się dwojga potomstwa, ponownie została wydana za mąż.

 

Perypetiom Nest nie ustępuje historia ekscentrycznego Sir Rolanda Rhysa, byłego korsarza, który nabył zamek prawdopodobnie za majątek zgromadzony w czasie swoich morskich wypraw. Gdyby to miało miejsce współcześnie, to na jego nieruchomości położyłoby łapę Criminal Assets Bureau, ale rzecz działa się w XVII wieku, a wtedy o CAB nie śniło się nawet największym filozofom.

 

Z jednej ze swoich wypraw na gorącą północ Afryki Roland przywiózł sobie nietypową pamiątkę - pupilka w postaci makaka berberyjskiego, którego czule nazwał Szatanem. Małpa miała iście szatańskie i barbarzyńskie maniery, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, czy były to jej cechy wrodzone czy nabyte (kto z kim przystaje, takim się staje...), jako że bardzo dużo czasu spędzała w towarzystwie swojego pana, a ten słynął z tego, że - hmm, co tu dużo mówić? - był dupkiem.

 

Zblazowany Roland uwielbiał bowiem wyprawiać huczne przyjęcia, podczas których z zamiłowaniem ośmieszał swoich gości i zabawiał się ich kosztem. A Szatan, jak to przystało na szanującą się małpę, małpowała go. 

 

Rhys przeszedł jednak samego siebie, kiedy pewnego dnia do jego drzwi zapukał rozindyczony lokalny kupiec, prywatnie zaś ojciec zatroskany o cnotę swojej córki, którą bałamucił synalek Rolanda. Jak przystało na dwóch dorosłych i poważnych mężczyzn, w dodatku ojców, ten pierwszy... poszczuł tego drugiego Szatanem, którego zdążył już odpowiednio wytresować. Kupiec ledwo uszedł z życiem krwiożerczemu "rottweilerowi" Rolanda, a zanim udało mu się opuścić zamek, zdążył jeszcze rzucić klątwę na swego oprawcę, życząc mu, by spotkał go ten sam los. Niedługo później okrutny przywódca piratów już nie żył - jeszcze tego samego wieczoru służba znalazła go w kałuży krwi, z rozszarpanym gardłem. Tej feralnej nocy, kiedy na zewnątrz szalała wichura, w Szatana najwidoczniej wstąpił diabeł. Niewykluczone, że małpa za bardzo rozsmakowała się we krwi kupca. Albo, że zwyczajnie miała dość życia na uwięzi i swojego okrutnego pana.

 

Tej nocy w zamku doszło do jeszcze jednej śmierci - samego Szatana, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, jak skończył uprowadzony przez korsarza makak. Według jednych źródeł znaleziono go już martwego obok Rolanda, co by wskazywało na "murder-suicide", według innych - małpę zabito z łuku po odkryciu zwłok Rhysa, a następnie wrzucono do ognia, by wróciła do piekielnych czeluści, z których przybyła.

 


Nie brakuje też konspiracyjnych teorii mówiących, że za śmierć Rolanda odpowiada jakiś uczynny i lokalny "Robin Hood", który pozbawiając go życia, uratował wielu lokalnych wieśniaków mocno zadłużonych u Rhysa i mających go już po kokardy. Mówi się, że Szatanowi zdarza się do dziś nawiedzać  północną wieżę i wyć. Podobnie zresztą jak księżniczce Nest, która najwidoczniej wreszcie uwiła sobie tutaj swoje gniazdo i osiadła na stałe.

 

 

Równie sympatyczny co Roland był Sir John Perrot odpowiedzialny za dodanie do twierdzy elżbietańskiego skrzydła z imponującymi wielodzielnymi oknami w stylu Tudorów. Jako że okna wychodziły na staw, a w tym także na harujących na roli wieśniaków, Perrot zażyczył sobie, by widok upiększono, pozbywając się z niego elementów, które drażniły jego delikatne oczka (wszak szlachta nie pracuje, a nawet na pracę wieśniaków nie patrzy!). Dlatego też przesiedlił wioskę, przekierował drogi i eksmitował tych nieszczęśników, których poletka i mizerne chaty zaburzały jego poczucie estetyki. Za plecami Perrota szeptano, że jest bękartem Henryka VIII i chyba były podstawy do takich podejrzeń, wszak John był takim samym przyjemniaczkiem jak jego domniemany tatuś, który - przypominam - lubił sobie od czasu do czasu ściąć żonę, którą już się znudził albo jakiegoś swojego doradcę.

 

Współcześni mieszkańcy zamku są odrobinę mniej krwiożerczy, ale ma się dla nich zdecydowanie więcej wyrozumiałości. Całą południowo-zachodnią wieżę zamknięto dla publiki, jako że zamieszkuje ją rozległa kolonia nietoperzy. Jest tu ponad połowa wszystkich gatunków żyjących w całej Wielkiej Brytanii, w tym rzadko spotykany podkowiec duży. A jako że zamkiem zarządza Park Narodowy Wybrzeża Pembrokeshire, nietoperze mają tu jak u Pana Boga za piecem.

 

Choć natura umiejętnie upiększyła Carew Castle, choć z niewidocznych doniczek stojących na niewidocznych parapetach okiennych wyrastają bujne kępki kwiatów (zamek z przyległościami stanowi istne sanktuarium dla rzadko spotykanej flory i fauny), warownia jednak nieco mnie rozczarowała pod względem architektonicznym. Główną bramę szpeciły rusztowania, w samej twierdzy zaś odbywała się jakaś letnia szkółka, przez co pełno było dzieci, co z kolei ograniczało możliwości robienia zdjęć, a na domiar złego pogoda nie do końca chciała z nami współpracować. Nie było przypływu, na niebie wisiały szare, złowrogie chmury i mogłam zapomnieć o próbie zrobienia choć kilku tak imponujących zdjęć, jakie widziałam wcześniej w sieci.

 

Wilgotność powietrza była przy tym zadziwiająco wysoka, o czym doskonale przekonaliśmy się w czasie spaceru po łące, usiłując - na próżno - dotrzeć do pobliskiego młyna pływowego, bardzo rzadko spotykanego w Walii, będącego do spółki z wczesnochrześcijańskim krzyżem częścią tego kompleksu turystycznego.

 

 

Nie wiem, co bardziej nas pokonało. Mur, do którego dotarliśmy - przeszkoda nie do przeskoczenia - własne lenistwo, czy te wspomniane duszne i parne warunki (a może wszystko razem wzięte?), szybko jednak doszliśmy do wniosku, że darujemy sobie ten młyn, kilkunastominutowy spacer do niego właściwą drogą (tuż koło parkingu! Nie pytajcie, jak to możliwe, że ją przegapiliśmy...), a zamiast tego jedziemy do Tenby - uchodzącego za jeden z najpiękniejszych kurortów Walii.