Niefortunny początek dnia, na który złożyło się rozczarowujące śniadanie w postaci wyjątkowo niesmacznych jaj Benedykta (dla mnie) i okrojonej wersji "full English breakfast" (dla Połówka), nie zakończył się w momencie opuszczenia naszej noclegowni.
Kilkanaście minut później byliśmy już na parkingu zamku Carew, pierwszego punktu programu tego lipcowego dnia. Atrakcja była czynna od niecałej godziny, ale liczba zaparkowanych samochodów mogłaby wskazywać na coś zupełnie innego. Tak się bowiem paradoksalnie składa, że to tu, w zamku, który był w moim odczuciu najnudniejszym z pięciu zwiedzonych w czasie tego pobytu, było największe oblężenie parkingu.
Pod jednym tylko względem był taki jak wiele jemu podobnych - jego spokojny wygląd i cicha lokalizacja nie zdradzały burzliwej historii, która rozgrywała się tu przez długie setki lat. Nie obrazowały też krętej drogi, jaką budowla przebyła od momentu bycia skromnym celtyckim fortem, później zaś normańską twierdzą, następnie elżbietańskim dworkiem, garnizonem wojskowym w czasie wojny domowej w XVII wieku aż do malowniczych ruin nad rzeką Carew zasilającą pobliski młyn pływowy - rzadko spotykany okaz na brytyjskich ziemiach.
Główną
postacią, z którą wiąże się zamek Carew był normański lord, Gerard z Windsor. Za
swoje zasługi w walce z krnąbrnymi Walijczykami dostał od króla Henryka I tę
właśnie posiadłość, a wraz z nią coś jeszcze - jego byłą kochankę, lokalną
księżniczkę Nest, słynącą ze swojej oszałamiającej urody.
Jak na ironię losu Nest nie bardzo mogła uwić sobie gniazdo, bo jej żywot był burzliwy. Nie wiem też, czy ta jej niespotykana uroda nie była swego rodzaju przekleństwem i przyczyną większych problemów niż korzyści, bo jak by nie patrzeć, jej życie można by było podsumować w kilku zdaniach: krowa rozpłodowa na użytek mężczyzn (niektóre źródła przypisują jej aż... dwadzieścioro jeden dzieci autorstwa sześciu różnych ojców), przekazywana z rąk do rąk, najpierw cenna branka, później "trophy wife" dla Gerarda, po jego śmierci zaś znów wydana za mąż przez ich synów, tym razem za kasztelana swojego zmarłego męża...
Urokliwe włości nad rzeką Carew były częścią posagu, który w 1095 roku wniosła do małżeństwa urocza Nest. Gerard zaś bardzo poważnie podszedł do sprawy, a także do tradycji sadzenia drzewa, budowania domu i płodzenia syna. Zakasał rękawy, rozpiął rozporek i parę lat później para cieszyła się już gromadką dzieci i imponującą, jak na ówczesne czasy, warownią. Sielanka nie trwała jednak wiecznie, bo Nest stała się kością niezgody pomiędzy Gerardem i jej dalekim kuzynem Owainem, synem lokalnego księcia, a także kimś na kształt Heleny Trojańskiej.
Owain bowiem, pomimo chłodnego miejsca urodzenia, miał w swoich żyłach gorącą krew południowca. Zamarzyła mu się piękna Nest i niczym mały rozkapryszony chłopczyk postanowił zaspokoić swoje atawistyczne popędy, zupełnie nie zawracając sobie przy tym głowy konsekwencjami swoich czynów. Zakradł się zatem do zamku pod osłoną nocy i porwał Nest niczym Parys Helenę do swojej ojczystej Troi.
Niektórzy twierdzą jednak, że urodziwa księżniczka bardziej niż chętnie oddała się w ręce agresora, jako że byli kochankami, a co więcej - sprytnie przekonała męża, by w czasie napadu ratował się, uciekając przez... szyb latryny. Biorąc pod uwagę fakt, że małżeństwo Gerarda i Nest było efektem zaaranżowania a nie wynikiem płomiennej miłości (a przynajmniej nie jej do niego), i że kobieta była od niego młodsza, wersja z dobrowolnym oddaniem się w ręce zuchwałego najeźdźcy wydaje się być sensowna, bo tak właśnie postąpiliby młodzi gniewni. Młodzi, zakochani, gniewni - wypadałoby dodać - kierujący się sercem a nie rozumem.
Nie pasuje mi tu jednak jedna mała rzecz - samo zachowanie Gerarda, który miał owej feralnej nocy zachować się jak tchórz i uciekać przez zafajdany szyb, bo to trochę kłóci się z tym, co uczynił później. A co uczynił? Poprzysiągł zemstę Owainowi za jego afront - skoro on postanowił dobrać się do majtek jego żony, to on w rewanżu dobierze mu się do tyłka (w przenośni, rzecz jasna, wszak wiemy już, że Gerard był heteroseksualny!).
Wzorem Menelaosa, króla Sparty, wypowiedział "wojnę" Owainowi, który swoją drogą za nic miał wszelkie reperkusje i błagania własnego ojca, by oddać Nest jej mężowi, zanim sprawy zajdą za daleko. Jak można się domyślić, uprowadzenie "walijskiej Heleny" do niczego dobrego nie doprowadziło, ale jako że Owain nie czytał greckiej mitologii, nie mógł wiedzieć, że Parys w niej ginie i traci Helenę.
Ucieczka Owaina i jego ojca do Irlandii w poszukiwaniu schronienia na niewiele się zdała, bo po powrocie do kraju, jakieś sześć lat po opisywanym incydencie, Owaina dopadła zemsta Gerarda i śmierć z jego ręki. Sam Gerard jednak zbyt długo nie cieszył się wygraną, bo niedługo później wyzionął ducha, a Nest, która w niewoli dorobiła się dwojga potomstwa, ponownie została wydana za mąż.
Perypetiom Nest nie ustępuje historia ekscentrycznego Sir Rolanda Rhysa, byłego korsarza, który nabył zamek prawdopodobnie za majątek zgromadzony w czasie swoich morskich wypraw. Gdyby to miało miejsce współcześnie, to na jego nieruchomości położyłoby łapę Criminal Assets Bureau, ale rzecz działa się w XVII wieku, a wtedy o CAB nie śniło się nawet największym filozofom.
Z jednej ze swoich wypraw na gorącą północ Afryki Roland przywiózł sobie nietypową pamiątkę - pupilka w postaci makaka berberyjskiego, którego czule nazwał Szatanem. Małpa miała iście szatańskie i barbarzyńskie maniery, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, czy były to jej cechy wrodzone czy nabyte (kto z kim przystaje, takim się staje...), jako że bardzo dużo czasu spędzała w towarzystwie swojego pana, a ten słynął z tego, że - hmm, co tu dużo mówić? - był dupkiem.
Zblazowany Roland uwielbiał bowiem wyprawiać huczne przyjęcia, podczas których z zamiłowaniem ośmieszał swoich gości i zabawiał się ich kosztem. A Szatan, jak to przystało na szanującą się małpę, małpowała go.
Rhys przeszedł jednak samego siebie, kiedy pewnego dnia do jego drzwi zapukał rozindyczony lokalny kupiec, prywatnie zaś ojciec zatroskany o cnotę swojej córki, którą bałamucił synalek Rolanda. Jak przystało na dwóch dorosłych i poważnych mężczyzn, w dodatku ojców, ten pierwszy... poszczuł tego drugiego Szatanem, którego zdążył już odpowiednio wytresować. Kupiec ledwo uszedł z życiem krwiożerczemu "rottweilerowi" Rolanda, a zanim udało mu się opuścić zamek, zdążył jeszcze rzucić klątwę na swego oprawcę, życząc mu, by spotkał go ten sam los. Niedługo później okrutny przywódca piratów już nie żył - jeszcze tego samego wieczoru służba znalazła go w kałuży krwi, z rozszarpanym gardłem. Tej feralnej nocy, kiedy na zewnątrz szalała wichura, w Szatana najwidoczniej wstąpił diabeł. Niewykluczone, że małpa za bardzo rozsmakowała się we krwi kupca. Albo, że zwyczajnie miała dość życia na uwięzi i swojego okrutnego pana.
Tej nocy w zamku doszło do jeszcze jednej śmierci - samego Szatana, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, jak skończył uprowadzony przez korsarza makak. Według jednych źródeł znaleziono go już martwego obok Rolanda, co by wskazywało na "murder-suicide", według innych - małpę zabito z łuku po odkryciu zwłok Rhysa, a następnie wrzucono do ognia, by wróciła do piekielnych czeluści, z których przybyła.
Nie brakuje też konspiracyjnych teorii mówiących, że za śmierć Rolanda odpowiada jakiś uczynny i lokalny "Robin Hood", który pozbawiając go życia, uratował wielu lokalnych wieśniaków mocno zadłużonych u Rhysa i mających go już po kokardy. Mówi się, że Szatanowi zdarza się do dziś nawiedzać północną wieżę i wyć. Podobnie zresztą jak księżniczce Nest, która najwidoczniej wreszcie uwiła sobie tutaj swoje gniazdo i osiadła na stałe.
Równie sympatyczny co Roland był Sir John Perrot odpowiedzialny za dodanie do twierdzy elżbietańskiego skrzydła z imponującymi wielodzielnymi oknami w stylu Tudorów. Jako że okna wychodziły na staw, a w tym także na harujących na roli wieśniaków, Perrot zażyczył sobie, by widok upiększono, pozbywając się z niego elementów, które drażniły jego delikatne oczka (wszak szlachta nie pracuje, a nawet na pracę wieśniaków nie patrzy!). Dlatego też przesiedlił wioskę, przekierował drogi i eksmitował tych nieszczęśników, których poletka i mizerne chaty zaburzały jego poczucie estetyki. Za plecami Perrota szeptano, że jest bękartem Henryka VIII i chyba były podstawy do takich podejrzeń, wszak John był takim samym przyjemniaczkiem jak jego domniemany tatuś, który - przypominam - lubił sobie od czasu do czasu ściąć żonę, którą już się znudził albo jakiegoś swojego doradcę.
Współcześni mieszkańcy zamku są odrobinę mniej krwiożerczy, ale ma się dla nich zdecydowanie więcej wyrozumiałości. Całą południowo-zachodnią wieżę zamknięto dla publiki, jako że zamieszkuje ją rozległa kolonia nietoperzy. Jest tu ponad połowa wszystkich gatunków żyjących w całej Wielkiej Brytanii, w tym rzadko spotykany podkowiec duży. A jako że zamkiem zarządza Park Narodowy Wybrzeża Pembrokeshire, nietoperze mają tu jak u Pana Boga za piecem.
Choć natura umiejętnie upiększyła Carew Castle, choć z niewidocznych doniczek stojących na niewidocznych parapetach okiennych wyrastają bujne kępki kwiatów (zamek z przyległościami stanowi istne sanktuarium dla rzadko spotykanej flory i fauny), warownia jednak nieco mnie rozczarowała pod względem architektonicznym. Główną bramę szpeciły rusztowania, w samej twierdzy zaś odbywała się jakaś letnia szkółka, przez co pełno było dzieci, co z kolei ograniczało możliwości robienia zdjęć, a na domiar złego pogoda nie do końca chciała z nami współpracować. Nie było przypływu, na niebie wisiały szare, złowrogie chmury i mogłam zapomnieć o próbie zrobienia choć kilku tak imponujących zdjęć, jakie widziałam wcześniej w sieci.
Wilgotność powietrza była przy tym zadziwiająco wysoka, o czym doskonale przekonaliśmy się w czasie spaceru po łące, usiłując - na próżno - dotrzeć do pobliskiego młyna pływowego, bardzo rzadko spotykanego w Walii, będącego do spółki z wczesnochrześcijańskim krzyżem częścią tego kompleksu turystycznego.
Nie
wiem, co bardziej nas pokonało. Mur, do którego dotarliśmy - przeszkoda nie do
przeskoczenia - własne lenistwo, czy te wspomniane duszne i parne warunki (a
może wszystko razem wzięte?), szybko jednak doszliśmy do wniosku, że darujemy
sobie ten młyn, kilkunastominutowy spacer do niego właściwą drogą (tuż koło
parkingu! Nie pytajcie, jak to możliwe, że ją przegapiliśmy...), a zamiast tego
jedziemy do Tenby - uchodzącego za jeden z najpiękniejszych kurortów Walii.