czwartek, 30 grudnia 2021

Imponujący zamek na klifie - Chepstow Castle


"Za górami, za lasami, nad zdradziecką rzeką Wye, na granicy angielsko-walijskiej leżał sobie imponujący zamek Chepstow" - tak mogłaby się zaczynać baśń dla dzieci, ale jako że jest to historia z gatunku gore, stanowi bardziej "bajkę" dla dorosłych niż dla dzieci. "Bajkę o Trzech Williamach". 

 

Pierwszy William faktycznie nosił numer I w swoim przydomku, a znany jest nam jako Wilhelm I Zdobywca. A tak w ogóle, Wilhelm to ktoś, kto stanowi idealny przykład człowieka sukcesu i dziwię się, że nie jest wykorzystywany jako wzór do naśladowania przez wszystkich coachów motywacyjnych: "Ty myślisz, że masz pecha?! Powiem ci, kto miał pecha! Wilhelm I Zdobywca! Ten to dopiero miał pecha! I to przez całe swoje życie... aż po śmierć. Nie dość, że urodził się z nieprawego łoża, to jeszcze został osierocony przez ojca w wieku siedmiu lat. Wytykany palcami, wyśmiewany, szykanowany, przezywany bękartem. Temu to dopiero wiatr zawsze wiał w oczy! I to do tego stopnia wiał, że kiedy wyruszył ze swoją armią na podbój Anglii, jego statek przybił do jej brzegów jako pierwszy, a reszta armii została gdzieś daleko z tyłu! I co? Nadal uważasz, że masz pecha? To, co ma powiedzieć biedny Wilhelm, którego zwłoki okazały się za duże, więc tak go upychano do grobu, tak wciskano, tak popychano, że aż się rozpękł i swoim fetorem wykurzył wszystkich żałobników z własnego pogrzebu?! Ten to miał pecha! A mimo to zobacz, jak daleko zaszedł - wyszedł ze swojej strefy komfortu i przeszedł do historii! Skoro Wilhelm mógł, to i ty możesz!". Idealny skrypt mowy motywacyjnej. Amen. 


 

Każdy przebiegły coach motywacyjny zataiłby tutaj jeden malutki szczegół, by nie kopać dołków pod własną teorią. Wilhelm może faktycznie urodził się pod złą gwiazdą, ale miał po swojej stronie mocarnego sprzymierzeńca w postaci genetyki, a konkretnie - genu zwycięzcy. Wzięcie pod lupę jego drzewa genealogicznego owocuje momentem olśnienia, jaki miał Archimedes: "Eureka! I wszystko jasne!". Wśród przodków Wilhelma figuruje czarno na białym wojowniczy wiking Rollo (co tłumaczyłoby wspomniany gen zwycięzcy), który - wbrew temu co pokazywano w moich ulubionych "Wikingach" - wcale, ale to wcale nie był bratem dzikusa Ragnara, choć obydwaj byli uderzająco podobni pod względem męskości i waleczności. 


Wilhelm był z deczka przewrażliwiony na punkcie swojego bękarctwa, więc lepiej było go tak nie nazywać, bo lubił takich mocnych w gębie cwaniaków aresztować, a następnie pozbawić ich członków (w sensie: kończyn!). Zupełnie nie rozumiem takiego barbarzyńskiego zachowania. Ja bym kazała uciąć język a nie ręce i stopy. 


 

 

Wilhelm I Zdobywca może się tutaj jawić jako tyran i okrutnik, ale tak naprawdę to całkiem przyzwoity człowiek z niego był - miał cechy, które ogromnie cenię w innych. Miał gest, przez co na łożu śmierci wybaczył swojemu krnąbrnemu synowi walczącemu przeciwko niemu, Robertowi II Krótkoudemu, który to śmiertelnie się obraził na ojca za to, że... tatulek się za nim nie wstawił, kiedy jego młodsze rodzeństwo w ramach psikusa zrobiło mu śmigusa-dyngusa w śmierdzącej wersji i oblało go cuchnącą wodą z kloaki, szamba czy też innego nocnika. A mimo to zostawił mu hojny prezent pożegnalny w postaci Normandii. 


 

Wilhelm był też bardzo wdzięcznym człowiekiem, który odpowiednio doceniał wierność i lojalność. Także tę małżeńską. Jego małżeństwo uchodziło bowiem za udane, a historia nie odnotowuje żadnych płomiennych romansów ani chwilowych uciech cielesnych. Może dlatego, że Matylda, jego żona licząca sobie metr w kapeluszu (a tak naprawdę 152 cm), była piękna, a może dlatego, że przypominała z urody Matkę Boską i Wilhelm zwyczajnie bał się kary boskiej. Za lojalność i oddanie szczodrze wynagradzał, szczególnie tych, którzy wiernie mu towarzyszyli w drodze na szczyt. 



I tu na scenę wkracza drugi bohater, William FitzOsbern, ale - Uwaga! Spoiler! - długo na niej nie zagości, bo dość szybko kopnął w kalendarz. Co prawda nie z własnej woli, tylko z pomocą innych, ale to nie ma większego znaczenia dla naszej historii. Liczy się to, że ojciec naszego Williama FitzOberna dzielnie służył u boku Zdobywcy, a swoją służbę przypłacił nawet życiem, broniąc młodego Wilhelma przed zamachowcem (zapomniałam dodać, że swego czasu wrogowie Wilhelma zrobili sobie hobby z knowań przeciw niemu i wymyślnych prób pozbawienia go życia). 



Zdobywca najwyraźniej nigdy nie zapomniał o tym bezinteresownym geście ojca Williama, jak i o oddaniu jego syna, bo niedługo po bitwie pod Hastings, która zakończyła się sukcesem najeźdźców, wyniósł go do rangi hrabiego i nadał mu ziemię na południu Walii - właśnie tam, gdzie leży zamek Chepstow. William zaś skwapliwie wykorzystał okazję i wybudował kilka twierdz nad rzeką Wye, znajdującą się na piątym miejscu w rankingu najdłuższych rzek w UK, by mieć kontrolę nad pokonanym ludem i ważnym "węzłem komunikacyjnym", jakim bezsprzecznie była rzeka. William dał zatem w 1067 roku ważny zaczyn twierdzy Chepstow, która szczyci się tym, że jest niejako kamiennym prototypem zamków (wtedy wznoszono głównie te "prymitywne" drewniane) na brytyjskiej ziemi, i że to na niej się później wzorowano. Williama zaciukano cztery lata później, nie zdążył się zatem zbytnio nacieszyć swoją nową posiadłością.


 

Za to dzięki trzeciemu bohaterowi naszej opowieści, Williamowi Marshalowi, możemy cieszyć oczy obecnym kształtem zamku - bo to głównie jego spuścizna -  a także niebywałym artefaktem w postaci oryginalnych dębowych drzwi zamkowych, które uchodzą za najstarsze udokumentowane zamkowe wrota w Europie, jako że wykonano je nie później niż w 1190 roku!  Mają jakieś trzy i pół metra wysokości, dwa i pół metra szerokości i jeszcze do lat 60. XX wieku tak po prostu beztrosko wisiały sobie w bramie zamkowej - całkowicie wyeksponowane na szkodliwe czynniki, w tym także ten ludzki. Później jednak postanowiono je skopiować i zastąpić repliką, oryginał zaś umieścić na zamku w bardziej przyjaznych warunkach. Dzięki genialnemu wykonaniu i zastosowaniu innowatorskiej metody udało im się dotrwać do naszych czasów w imponująco dobrym stanie. 


 

Tak na marginesie - wypadałoby tu wspomnieć, że William, którego żywot można by było podsumować hasłem "od zera do bohatera", dokonał niebywałego czynu jak na ówczesne czasy, i dożył 72 lat. Zaczął skromnie jako ubogi człowiek bez ziemi, a skończył jako jeden z najlepszych średniowiecznych rycerzy. Sam zamek zaś trafił w jego ręce niejako psim swędem dzięki ożenkowi z bogatą córką Strongbowa, który - swoją drogą - miał niegdyś swoje "centrum dowodzenia" w zamku Chepstow i to tu usilnie rozkminiał, jak najechać i podbić naszą piękną Irlandię. 



Co ciekawe, jakiś czas później historia zatoczyła koło - cały dobytek Marshala został ostatecznie podzielony między jego zięciów, jako że jego synowie zmarli bez męskiego potomka, co miało być efektem klątwy rzuconej na naszego bohatera przez mściwego irlandzkiego biskupa, któremu Marshal  podprowadził nieruchomości, do których duchowny rościł sobie prawa. 


A na zakończenie dodam, że Chepstow już zawsze będzie mi się kojarzył jako zamek-niespodzianka i zamek-matrioszka, bo kiedy myślisz, że to już koniec zwiedzania, okazuje się, że za jednym dziedzińcem jest jeszcze jeden, a potem jeszcze kolejny! Położenie twierdzy wzdłuż rzeki niejako wymusiło na budowniczych ten jakże nietypowy układ. 


 

Chepstow Castle okazał się dla mnie największym zaskoczeniem - i to nie tylko tego konkretnego, trzeciego dnia naszego pobytu w Walii, ale całych wakacji. A to głównie dlatego, że w ogóle nie mieliśmy go w planach. Jechaliśmy bowiem do neogotyckiego Castell Coch, który spokojnie mógłby dostać angaż w jakimś animowanym filmie Disneya, kiedy do Połówka zadzwonił kolega z pracy, by skonsultować pewne zagadnienie. Zaczęliśmy więc dumać nad rozwiązaniem problemu, śmiać się ze swoich głupich pomysłów, co z kolei mocno rozkojarzyło siedzącego za kierownicą Połówka i doprowadziło do przegapienia odpowiedniego zjazdu. Na zawrócenie okazało się za późno, bo nim się obejrzeliśmy, wjechaliśmy na autostradę M4, prowadzącą do Anglii, gdzie z kolei niedługo później ujrzeliśmy znak do Chepstow za jakieś 32 "km". 


 

Szybko zatem zmodyfikowaliśmy plany, pamiętając, że w tym mieście też jest jakaś twierdza, a te trzydzieści kilometrów to przecież nic. Gdzieś w połowie - dziwnie wydłużającej się drogi - oświeciło nas, że to wcale nie były kilometry tylko mile.  I pomimo tego, że na każdym z trzech pasów autostrady panował niesamowicie duży ruch, przez co po raz pierwszy czułam się dość niekomfortowo na walijskiej drodze, zamek okazał się zdecydowanie wart wizyty, a teza postawiona w "Efekcie motyla", jakoby taki drobiazg jak trzepot skrzydeł motyla mógł spowodować tajfun na drugiej półkuli, okazała się prawdziwa. Bo gdyby nie ten telefon, na pewno byśmy tutaj nie przyjechali. Wypadałoby chyba zatem podziękować koledze?  



 

poniedziałek, 29 listopada 2021

Blennerville Windmill - mój ulubiony irlandzki młyn


Pomimo oswojenia się z tym widokiem jeszcze nie udało mi się na niego uodpornić. Zresztą nawet nie próbuję tego robić. Uwielbiam ten moment, kiedy po wyjechaniu z Tralee i przejechaniu kilku kilometrów na horyzoncie pojawia się znajoma biała sylwetka wiatraku na tle gór. Jest w tym widoku coś tak urzekającego i romantycznego, że zawsze, ale to zawsze, patrzę na niego maślanym wzrokiem. Uwielbiam wiatraki, i choć widziałam kilka tutejszych, Blennerville Windmill jest zdecydowanie tym moim ulubionym. I to nawet nie dlatego, że leży w uroczym Kerry, które ubóstwiam. 


Mam poważne podstawy, by sądzić, że kiedyś, w poprzednim życiu najprawdopodobniej, byłam Don Kichotem. Wiatraki przyciągają mnie niczym magnes opiłki żelaza. Z tym, że ja w przeciwieństwie do Don Kichota nie upatruję się w nich potworów i nie walczę z nimi. Zamiast kopii mam aparat. Są dla mnie wyjątkowo wdzięcznym obiektem do fotografowania. 


Piękny i utytułowany – taki jest właśnie Blennerville Windmill. W Księdze Rekordów Guinnessa widnieje jako największy działający wiatrak w Irlandii. Jest też ponoć najbardziej wysuniętym na zachód młynem w Europie, a także najwyższym na Starym Kontynencie. W to ostatnio najmniej chce mi się wierzyć, bo choć Blennerville Windmill jest uroczy, to do giganta wiele mu brakuje. Po wpisaniu tego hasła w Google nie trzeba zbyt wiele się natrudzić, by zobaczyć, że np. w Holandii istnieją wyższe wiatraki. Nie wiem tak naprawdę, ile mierzy Blennerville Windmill, bo ile źródeł, tyle opinii. Każda rozbieżna. Jedne przewodniki przypisują mu tylko 12 metrów, inne 18, a jeszcze inne 20. Wikipedia - aż 21,3 metra. 


Blennerville to mała wioska, która nie zawsze tak się nazywała i nie zawsze pełniła taką samą funkcję. Swoją obecną nazwę wzięła od Sir Rowlanda Blennerhassetta, angloirlandzkiego prawnika posiadającego najniższy dziedziczny angielski tytuł szlachecki – baroneta. To właśnie za jego przyczyną wybudowano tu w 1800 roku wiatrak, który z kolei przyczynił się do śmierci Millicent, żony Rowlanda. Millicent Agnes Yeilding była pierwszą kuzynką Blennerhassetta. Para miała pięcioro dzieci, ale na szczęście w dniu niefortunnej śmierci Agnes – kobieta wdrapała się na balkon wiatraka, gdzie z powodu silnego podmuchu wiatru została uderzona przez jego skrzydło – cała gromada była już pełnoletnia. 

 

Przez kilkadziesiąt lat młyn sumiennie spełniał powierzoną mu rolę – mielił zboże nie tylko na użytek lokalnych mieszkańców, lecz także tych „za morzem”, w Wielkiej Brytanii, gdzie je eksportowano. Nagromadzenie różnych czynników – takich choćby jak otwarcie Tralee Ship Canal i wybudowanie portu w pobliskim Fenit – sprawiło, że port w Blennerville stracił na znaczeniu, a wioska podupadła. Taki sam los spotkał młyn. Zamknięto go przed pierwszą połową XIX wieku, co doprowadziło do jego systematycznego niszczenia. 



Kiedyś obraz nędzy i rozpaczy, dziś wspaniały relikt przeszłości, a to wszystko dzięki pracom renowacyjnym zapoczątkowanym w czerwcu 1984 roku i trwającym kilka kolejnych lat. Na szczęście udało się przywrócić wiatrak do życia, a w 1990 roku nastąpiło jego oficjalne otwarcie, w którym wziął udział ówczesny premier Irlandii, Charles Haughey. 

 

Dziś na czterech z pięciu kondygnacji można zapoznać się z procesem towarzyszącym mieleniu zboża. Na każde piętro można - ale nie trzeba - wejść po stromych drabinkach. Dlaczego nie trzeba? Bo reguła jest prosta: im wyżej, tym bardziej śmierdzi ptasimi odchodami. Bardzo przydatna jest tu ostrożność – zarówno w czasie wchodzenia jak i schodzenia. 


W czasie naszej wizyty nie mieliśmy okazji podziwiać pracującego wiatraku. Nie miał prawa pracować, bo spętano mu skrzydła. Ewidentnie był z nim jakiś problem. Jedno ze skrzydeł było uszkodzone, na każdym brakowało płótna, ale mimo to nie miałam powodów do narzekań. 



Kupując za osiem euro bilet wstępu, mamy dostęp nie tylko do wiatraku, ale także do pomniejszych atrakcji. Jeśli tylko zechcemy, dowiemy się tutaj wielu ciekawostek [np. jak przygotować tradycyjne pieczywo sodowe - chleb, który nie tylko jest pyszny, ale także łatwy i szybki w przygotowaniu], a pomogą nam w tym audiowizualne prezentacje, liczne panele informacyjne i wystawy poświęcone np. emigracji i eklektycznemu zbiorowi sprzętu używanego w rolnictwie, handlu i transporcie w XIX i XX wieku. Dzieciom z pewnością przypadną do gustu pędzące mini ciuchcie (Kerry Model Railway). A jeśli ktoś ma zapędy ornitologiczne, to stojący koło wiatraku teleskop pomoże mu w obserwacji ptaków występujących w zatoce. 


Muszę się Wam przyznać, że chyba mam niezdiagnozowane ADHD, bo z reguły w miejscach takich jak to, kiedy mam do czynienia z czytaniem tablic, buntuję się przeciwko takiemu oklepanemu i pasywnemu sposobowi zwiedzania. Wzdrygam się wtedy niczym diabeł na widok wody święconej. To centrum turystyczne jednak mile mnie zaskoczyło (moich towarzyszy też). Z wielką przyjemnością i dużym zainteresowaniem zapoznałam się z panelami informacyjnymi poświęconymi emigracji Irlandczyków i klęsce głodu, jaka nawiedziła wyspę w pierwszej połowie XIX wieku.  


 

Blennerville było wówczas głównym portem emigracyjnym w hrabstwie Kerry. To stąd wypływała Jeanie Johnston będąca jedną ze słynnych irlandzkich łodzi emigracyjnych. Wybudowano ją w 1847 roku z dębu i sosny w kanadyjskim Quebecu. Rok później Jeanie Johnston trafiła w ręce rodziny Donovan - największego importera drewna w Kerry.  Od 1848-1855 pełniła podwójną funkcję - była nie tylko towarowym, lecz także pasażerskim statkiem. Kiedy płynęła do Kanady albo USA, przewoziła pasażerów, kiedy wracała z Quebecu do Tralee, transportowała towar. 



Godne odnotowania jest to, że Jeanie nigdy nie straciła żadnego pasażera w czasie długich rejsów, a była to przecież era statków-trumien. Była to w dużej mierze zasługa przebywającego na jej pokładzie doktora, co było w tamtych czasach raczej rzadką praktyką. Na wielu statkach emigracyjnych nie było lekarzy, na innych byli, ale bardzo często tak kiepsko wyedukowani, że nie było z nich praktycznie żadnego pożytku. Zatrudnienie porządnego medyka nie było wcale taką łatwą sprawą. Warunki na statkach pozostawiały wiele do życzenia, a wynagrodzenie nie należało do największych. Wielu lekarzy wolało zatem pozostać na lądzie, bo zwyczajnie bardziej im się to opłacało.  Nazwa "statki-trumny" wzięła się zatem od wysokiej śmiertelności pasażerów, wśród których szerzyły się choroby takie jak tyfus, cholera i gruźlica. Co prawda przed rejsem „badano” pasażerów, ale proces ten pozostawał wiele do życzenia [rządowy lekarz sprawdzał na chybcika języki pasażerów] i miał niską skuteczność. Słusznie nazywano go farsą. 


 

Jeśli chodzi o tę atrakcję, nie mam się do czego przyczepić, nawet gdybym chciała. Na miejscu jest nawet kafejka, w której można schronić się przed smagającym wiatrem i posilić się produktami domowej roboty. Smakowało mi zamówione cappuccino, ciasto nieco mniej, ale to dlatego, że w menu nie było takich przysmaków, jakie preferuję. A ja uważam, że jak grzeszyć, to na całego - wszystkie kremy i masy jak najbardziej mile widziane! Tutaj akurat sprzedawali same „suche” i biszkoptowe ciasta. Wystrój kawiarenki niezbyt przypadł mi do gustu, ale nie to jest najważniejsze. Całą wizytę i tak wspominam bardzo, bardzo sympatycznie. 



 

sobota, 13 listopada 2021

Wioska, której nazwy na pewno nie wymówisz


Moja wychowawczyni z liceum zwykła mawiać, że w życiu trzeba wiedzieć, jak się sprzedać. Jej słowa wywoływały wówczas nasze ironiczne uśmieszki. Traktowaliśmy je jako jeszcze jedno z jej żartobliwych powiedzeń, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że właśnie w tamtym momencie udzielała nam ona jednej z ważniejszych lekcji życiowych. 

 

Im starsza się robiłam, tym większą mądrość odkrywałam w tym powiedzeniu. Odpowiednia umiejętność "sprzedania się w życiu" otwiera furtki, które wydają się zamknięte i sprawia, że niemożliwe staje się możliwym. Jeśli zatem wiecie, jak się dobrze sprzedać, to darujcie sobie czytanie reszty tego wpisu. Zamiast tego możecie sobie pogratulować - osiągnęliście najwyższy poziom wiedzy w "The Game of Life". Teraz możecie już wszystko. Możecie nawet sprzedać piasek Beduinowi. 

 

Tej umiejętności zdecydowanie nie brakuje mieszkańcom pewnej walijskiej wioski na wyspie Anglesey. Z powodzeniem mogliby prowadzić warsztaty z marketingu, bo - co by nie mówić - prawdziwą sztuką jest zrobić coś z niczego, z czym pewnie zgodziłby się sam Salomon jako ten, który nie potrafił nalać z pustego. 

 

Choć obszar, który zajmuje wioska, zamieszkiwany był już w neolicie, świat usłyszał o niej stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec XIX wieku. Przez długi, długi czas była niczym nie wyróżniającą się osadą Llanfairpwll o nudnej nazwie - tak bliźniaczo podobnej do wielu innych walijskich miejscowości mających ten sam prefiks. Aż któregoś dnia jednego z jej mieszkańców oświeciło niczym Archimedesa. Nie wiem, czy krzyknął wtedy "Eureka!" i czy zażywał kąpieli, jedno jest jednak pewne - doznał iluminacji. Nie odkrył wprawdzie żadnego prawa hydrostatyki, ale kolejną z życiowych prawd: rozmiar jest kluczem do sukcesu. 


"Nudną" i krótką nazwę wioski wydłużono więc do granic możliwości. Nie była już tylko jedną z wielu, stała się jedyną w swoim rodzaju:

Llanfair­pwllgwyngyll­gogery­chwyrn­drobwll­llan­tysilio­gogo­goch

(nie - kot nie wszedł mi na klawiaturę, i tak - przyznaję, skopiowałam tę nazwę z Internetu!). I to nic, że jej nazwa nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym i szczególnym tylko zlepkiem wielu słów, które w swobodnym tłumaczeniu na język polski można by było zapisać następująco: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary". 


Śmieszne? Trochę tak. Ale zadziałało - stacja kolejowa w wiosce miała najdłuższą, a co za tym idzie, najbardziej wyróżniającą się na tle innych nazwę, co z kolei przykuwało uwagę turystów i sprawiało, że zaczęli do niej lgnąć niczym ćmy do światła. Lgnąć. Do. Wioski. W. Której. Nie. Ma. Praktycznie. Nic. Nic oprócz szyldu z niemożebnie długą nazwą miejscowości. Najdłuższą w całej Europie (całe 58 znaków! Jako niewierny Tomasz sama liczyłam!). 

 

Co ciekawe, biorąc pod uwagę wielkie zasługi pomysłodawcy całego przedsięwzięcia marketingowego, zadziwiająco niewiele wiadomo na temat jego samego. A szkoda, i to nie tylko dlatego, że za jego zasługi dla lokalnej społeczności już dawno winien był powstać odpowiedni pomnik. Gdyby żył, pierwsza udałabym się do niego na kolanach, pokornie błagając: "teach me, master!". 


Wioskowa starszyzna mówi, że był krawcem. A ja mówię, że był niesamowitym profetą. Bo jak rzekł kiedyś jeden ze współczesnych wizjonerów, nieżyjący już geniusz, Steve Jobs, nie chodzi o to, żeby dać klientowi to, czego chce. Sęk w tym, żeby odczytać to, co nie zostało jeszcze zapisane. Ustalić, czego klient będzie chciał, zanim on sam tego zapragnie: "Ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażę". I... trudno się z nim nie zgodzić. Wiedział już o tym zresztą sam Henry Ford. On też nie pytał ludzi, czego sobie życzą ("bo powiedzieliby, że szybszego konia!"). Po prostu dał im coś, co okazało się szybsze niż wszystkie mustangi tego świata. Wiedział o tym też krawiec z Llanfairpwll. Dał im więc wioskę o najdłuższej nazwie w całej Walii, w całym UK, w całej Europie. I jedną z najdłuższych na świecie. 

 

Przyznam jednak, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby geneza tej nazwy była zgoła inna, a stojąca za nią historia bardziej trywialna i żartobliwa. Jak zresztą sami wyspiarze. Jeśli Walijczycy są choć w połowie tak dowcipni jak Irlandczycy, to któryś z nich na pytanie amerykańskiego turysty ("Jak nazywa się ta wioska?") mógł kiedyś z powodzeniem odpowiedzieć: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary!", a potem spokojnie udać się do pubu, szturchnąć w ramię swojego kumpla i powiedzieć: "nie uwierzysz, stary, co właśnie zrobiłem!". A potem, przez długie, długie lata, razem z nim zaśmiewać się do rozpuku z bujdy na resorach sprzedanej łatwowiernemu jankesowi, i nie dowierzać, że coś tak absurdalnego potrafiło się przyjąć! 


Jeśli więc będziecie kiedyś zapisywać bądź wymawiać którąś z tych nazw: Księżomierz Gościeradowska, Potrzymiech Rzeszynkowski albo Tworkowizna Oraczewska i zastanawiać się, kto wymyśla te wszystkie twory, przypomnijcie sobie ten wpis i tę walijską wioskę. 


 

A tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, dla porównania kilka najdłuższych irlandzkich nazw miejscowości: Glassillaunvealnacurra i Muckanaghederdauhaulia (hrabstwo Galway), Newtownmoneenluggagh (hrabstwo Kildare), Scartnadrinymountain (hrabstwo Waterford). 

 

 

Ach, i jeszcze jedno! Na koniec małe ostrzeżenie: nie próbujcie wymawiać nazwy tej walijskiej wioski w towarzystwie innych osób. Ja spróbowałam - brzmiało to tak, jakbym się krztusiła. Albo spróbujcie, dlaczego nie? W końcu co złego może się stać? Najwyżej jakiś niewtajemniczony, ale dobry samarytanin zastosuje na Was uchwyt Heimlicha. 


 

Wioska jest niewielka, ale ma dość duże "centrum handlowe" - jako że znajduje się stosunkowo niedaleko od portu w Holyhead, można tu z powodzeniem kupić przeróżne pamiątki z Walii