Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Kerry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Kerry. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 kwietnia 2022

Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny: Annascaul - kolorowa wioska irlandzkiego polarnika


Beznamiętnie wodziłam wzrokiem po nagłówkach kolejnych artykułów: koronawirus (nudy), strzelanina (ale to już było...), wypadek drogowy (nihil novi sub sole), aż natrafiłam na wiadomość o odnalezieniu wraku Endurance (no, i to jest ekscytujący news!). 


Co w tym takiego ekscytującego? Historia. Niesamowita i inspirująca historia heroicznego wyczynu załogi zatopionego statku. Przede wszystkim zaś historia jednego człowieka - Toma Creana, nieustraszonego Irlandczyka z hrabstwa Kerry, przy którym nawet taki twardziel jak Rambo wydaje się być zwykłym mięczakiem. 


Znikome są szanse na wydobycie Endurance. O ile w przypadku wraku najlepiej pozostawić go na dnie lodowatego Morza Weddella, o tyle historię Toma Creana należałoby wyciągnąć na światło dzienne. 


Jeden z dziesięciu

Cofnijmy się zatem do lat 70. XIX wieku, do irlandzkiej wioski Annascaul. Tom rodzi się w 1877 roku w licznej i ubogiej rodzinie - jest jednym z dziesięciorga dzieci. Czasy nie są łatwe, nikt nie roztacza parasola ochronnego nad dziećmi. Tu, na wsi, każda dodatkowa para rąk jest na wagę złota, toteż Tom od najmłodszych lat przyzwyczajony jest do ciężkiej pracy. Nie dane jest mu zaznać akademickiego życia - edukację kończy w wieku 12 lat, by całkowicie poświęcić się pracy na farmie. 

                                                             Tom uwielbiał psy

Nie do końca jest to jego wybór. Tom może i jest wiejskim i prostym chłopakiem, ale podskórnie czuje, że gdzieś tam musi być ciekawsze życie. Że za horyzontem, który widzi ze swojej ubogiej irlandzkiej wioski, świat się nie kończy - on się dopiero zaczyna. 


Ma rację. Na sąsiedniej wyspie, zwanej Anglią, żyją już inni jemu podobni - William Lashly, Robert Falcon Scott, Edward Evans... Ten ostatni jeszcze nie wie, że jego "anioł stróż" pochodzi z Irlandii i ma na imię Tom. 


Enough is enough

Trzy lata przed Tomem, kilka hrabstw dalej, rodzi się inny Irlandczyk, Ernest Shackleton, ale Tom naturalnie o tym nie wie. Wie jedynie, że on już tak dłużej nie może żyć. 


Po tym, jak nieupilnowana przez niego krowa częściowo niszczy zagajnik z ziemniakami, ojciec ciska piorunami niczym sam Zeus gromowładny. Tom ucieka z rodzinnego domu i zaciąga się do Royal Navy, brytyjskiej marynarki wojennej. Ma jedynie 15 lat - jest na to za młody. Kłamie więc, że jest starszy. Przyjmują go. 


Od Annascaul do Antarktydy

Nadchodzi grudzień 1901 roku. Tom akurat przebywa na służbie w Nowej Zelandii. W porcie, w którym cumuje jego statek, jest także inny - "Discovery" kapitana Roberta Falcona Scotta, który wyrusza niebawem na Antarktydę. Tak się składa, że jest na nim zapotrzebowanie na dodatkową parę rąk. Jeden z ludzi kapitana wdał się bowiem w bójkę, a później dokonał dezercji. Ktoś musi go zastąpić. Robi to Tom. 


Brothers in arms

Na "Discovery" są już między innymi Ernest Shackleton i William Lashly. Łączy ich nie tylko marynarka wojenna. Ernest, tak jak Tom, nie chciał kroczyć ścieżką, którą wytyczyli mu inni. Nie chciał być lekarzem jak jego ojciec. William, Anglik, jest jakieś 10 lat starszy od Toma - on również nie widział swojej przyszłości na farmie. Każdy z nich wybrał inne życie - wszyscy znaleźli się na tym samym statku. Wszyscy też wyrobili sobie na nim renomę swoją solidną i ciężką pracą. 


Tytaniczny wysiłek Toma nie idzie na marne. Po powrocie z wyprawy polarnej Tom awansuje, rekomenduje go sam kapitan Robert Falcon Scott. 

 

Niecałe 10 lat później ma miejsce druga ekspedycja polarna. Celem jest zdobycie bieguna południowego. Zmienia się statek - tym razem jest to "Terra Nova", kapitan jednak pozostaje ten sam - Robert F. Scott. Na tym etapie Tom już ma wyrobioną opinię - wszyscy wiedzą, że jest silny jak tur, lojalny, wytrzymały i solidny. Ma respekt swoich starszych kolegów. Scott koniecznie chce go mieć w swojej ekipie. Przez tę minioną dekadę czasu przepłynęli razem tysiące mil. Znają się jak łyse konie. I to między innymi końmi będzie się Tom zajmował. Lubił zwierzęta, a one wydawały się to wiedzieć. 


Wiatr w oczy

Wiele rzeczy idzie nie tak, jak powinno. Czasami ma się wrażenie, że nad "Terra Novą" wisi fatum. W drodze na Antarktydę statek prawie tonie podczas sztormu, załodze jednak udaje się tymczasowo przechytrzyć śmierć. Ta jednak będzie za nimi gonić jeszcze długi, długi czas. Tom prawie się topi, kiedy niespodziewanie pęka lód pod rozbitym namiotem. Jemu akurat udaje się uciec - w lodowatej wodzie topi się jednak jeden z kuców. 


Tak blisko, a jednocześnie tak daleko

Pasmo nieszczęść nie kończy się tak szybko - najgorsze dopiero przed Tomem. Jakieś 260 km od bieguna południowego kapitan Robert Falcon Scott wyznacza kilkuosobową grupkę, która ma wraz z nim do niego dotrzeć. Toma nie ma wśród "szczęśliwców". Dla Irlandczyka jest to ogromny cios. Decyzję dowódcy przyjmuje ze łzami w oczach, ale też z pokorą. 


Czwartego stycznia 1912 roku dowódca ze swoją grupą wyrusza w stronę bieguna południowego, a Tom wraz z Williamem Lashly i Edwardem Evansem w długą drogę powrotną do bazy. Za nimi rusza "wygłodniała" śmierć - i tym razem tak łatwo nie odpuści. Nie wszyscy wrócą z tej wyprawy. 


Rozpoczyna się wyścig o życie

Droga powrotna jest jak przeprawa przez piekło. Racje żywnościowe są nieproporcjonalne do długości drogi i zapotrzebowania trzech dorosłych mężczyzn. Gubią się, ryzykują utratą zdrowia, a nawet życia, kiedy z zawrotną prędkością zjeżdżają na sankach z lodospadu podziurawionego szczelinami niczym szwajcarski ser. Chcą zaoszczędzić czas. Muszą zaoszczędzić czas. 


Wkrótce Edward Evans staje się niedysponowany. Długa ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe sprawia, że dopada go ślepota śnieżna, a uboga w witaminę C i mało zróżnicowana dieta owocuje objawami szkorbutu. Innym członkom wyprawy udaje się go szczęśliwie uniknąć - oni jednak w przeciwieństwie do Evansa jedli mięso i wątrobę fok. Edward nie chciał.

 

Ratuj się, kto może

Evans wie, że jest dla nich kulą u nogi - balastem, którego należałoby się jak najszybciej pozbyć. Mówi, by go zostawili i ratowali siebie. Odmawiają. 

Są w beznadziejnej sytuacji. Kończą im się racje żywnościowe, siły, a holowanie Evansa spowalnia cały marsz. Do obozu mają jeszcze 35 mil - to jakieś 4-5 dni wędrówki połączonej z ciągnięciem chorego Evansa. Wiedzą, że szanse na przeżycie są nikłe. Żywności wystarczy maksymalnie na dwa dni. 


Get help or die trying

Tom śmierci się nie boi, mimo że czuje na karku jej zimny oddech. Wie, co ma robić. Nie będzie siedział z założonymi rękami i czekał, aż przyjdzie po niego. Po nich. Z tej całej trójki on jest najmłodszy i najsilniejszy. Zostawia obydwu mężczyzn i wyrusza w katorżniczą wędrówkę. Nie bierze ze sobą żadnego sprzętu, nie ma namiotu, ani żadnego innego schronienia. Zabiera minimum niezbędne do przeżycia - dwa kawałki czekolady i trzy ciastka. To o nich będzie żył przez całą drogę powrotną do obozu. Przez swoje najdłuższe i najtrudniejsze 18 godzin morderczo wyczerpującego marszu. 

Idzie po ratunek, idzie po życie. Idzie po swój Medal Polarny, ale tego jeszcze wtedy nie wie. 


Fortuna mu sprzyja. Do obozu dociera na jakieś dwie godziny przed okropną śnieżycą. Nie przeżyłby jej. Już teraz jest ledwo żywy. 


Zarówno Edward Evans jak i William Lashly żyją, kiedy dociera do nich pomoc zorganizowana przez Toma. Ich irlandzki anioł stróż w samą porę sprowadza  ratunek. Edward umrze dopiero kilkadziesiąt lat później, w wieku prawie 77 lat, w Norwegii. William Lashly również dożyje spokojnej starości. 


Gorzki smak sukcesu

Tego szczęścia nie ma kapitan Robert Falcon Scott ani wyselekcjonowana przez niego kilkuosobowa ekipa. Docierają na biegun 17 stycznia 1912 roku, ale w marcu umierają w drodze powrotnej. 


Tom był zatem jednym z ostatnich ludzi, którzy widzieli ich żywych. Jakiś czas później, w listopadzie, odnajdzie ich obóz, znajdzie w namiocie martwego Roberta z dziennikiem w ręku. Wzruszy się, uklęknie, ucałuje go na pożegnanie - 10 lat razem spędzili, tysiące mil przepłynęli razem. Namiot z ciałami kolegów przykryje śniegiem, tworząc z niego niejako kurhan. 


What if?

Co by było gdyby Robert jednak go wybrał do tej końcowej misji? Zmarłby razem z nimi? A może właśnie uratowałby im życie? Kopcił jak lokomotywa, bo nie rozstawał się ze swoją fajka, ale był nieugięty i wytrwały. Przecież dopiero co dokonał niewykonalnego - przeżył swoją "misję samobójczą", mimo że chyba nikt poza nim samym nie wierzył w jej powodzenie. 


Do trzech razy sztuka

Kiedy niecały rok później Ernest Shackleton proponuje Tomowi udział w jego trzeciej wyprawie polarnej na pokładzie "Endurance", ten nie zastanawia się zbyt długo. Biegun południowy, do którego nie dotarł ani za pierwszym, ani za drugim razem nadal śni mu się po nocach. Nie udało się dwukrotnie - kiedyś w końcu musi się udać. Tom wie już, że fortuna sprzyja odważnym. 

 

Na początku grudnia 1914 roku "Endurance" wypływa w misję przemierzenia Antarktydy. Na pokładzie jest kilkadziesiąt psów, jeden kot zwany "Panią Cieślą" - pupilek szkockiego stolarza, Harry'ego "Chippy" McNisha, który niczym zakochana żona nie odstępuje go ani na krok (stąd ten niecodzienny przydomek), a także dwudziestu siedmiu mężczyzn. A tak naprawdę to 28, bo na tym etapie rejsu Ernest nie wie jeszcze, że jeden z jego ludzi, Amerykanin William Bakewell, przemycił na pokład swojego przyjaciela, Percy'ego. Obydwaj młodzianie brali udział w rekrutacji, ale tylko jeden z nich został przyjęty do załogi. William decyduje się więc ukrywać przyjaciela w szafce. 


Obcy na pokładzie

Kiedy intryga wychodzi na światło dzienne, Shackleton jest wściekły. Jest już jednak za późno na to, by pozbyć się pasażera na gapę. Mówi Percy'emu, że na takich wyprawach jak ta, kiedy racje żywnościowe są mocno ograniczone, pasażerowie na gapę są pierwsi w kolejności do zjedzenia. Ten mu odpowiada, że załoga miałaby więcej mięsa z niego. 


Ten niewyparzony język Percy'ego chyba trochę bawi Ernesta. Nie wyrzuca go za pokład, ale urządza mu niezły chrzest bojowy. Inicjacja na pełnoprawnego członka załogi jest niczym wyjęta z horroru - Percy zostaje przywiązany do łodzi ratunkowej i zanurzony w morzu, w którym pływają orki. 


Tak jak się marzyło Ernestowi, ekspedycja polarna "Endurance" przeszła do historii - tyle tylko, że z zupełnie innego powodu. 

 

Mayday, mayday

Statek nie dociera jednak do Antarktydy. Podobnie jak "Terra Nova" grzęźnie w lodzie morskim, jednak w przypadku "Endurance" ten stan trwa długo. Za długo. Przez długie miesiące drewniane deski barkentyny trzeszczą pod naporem lodu, który ściska ją niczym imadło, aż w końcu statek się poddaje i idzie na dno. Zanim go odnajdą, przeleży tam dłużej niż sam Titanic. 

 

Załoga zabiera ze statku najbardziej potrzebne rzeczy i w porę się ewakuuje. Ernest, skoncentrowany na przeżyciu w nowych ekstremalnych warunkach, zarządza pozbycie się "słabych ogniw" - odstrzał pięciu psów, w tym trzech szczeniąt, a także kota. Załoga nie przyjmuje tej wiadomości łatwo - Tomowi znowu łzawią oczy, bo to on się głównie opiekował psami, smutnieje chirurg, bo jeden ze szczeniaków był jego pupilkiem, a Harry, stolarz ze Szkocji, już nigdy nie wybaczy tego Ernestowi. W konsekwencji ich relacje znacznie się pogorszą. 


Za pomocą łodzi ratunkowych rozbitkowie docierają na najbliższy stały ląd - Wyspę Słoniową. Nie jest to jednak żadna egzotyczna wyspa - raczej wrogie człowiekowi terytorium zamieszkałe głównie przez słonie morskie, pingwiny i foki. Wieje tu jak w Kieleckiem, nie ma się gdzie schronić, nie ma u kogo szukać pomocy. 


Déjà vu Toma

Historia się powtarza. Albo będą siedzieć bezczynnie i czekać na zbawienie - a raczej na pewną śmierć - albo staną z nią oko w oko. Wybierają najlepszą łódź, zwaną James Caird, a stolarz ją ulepsza i uzdatnia do wymagającego rejsu, którego mają się za chwilę podjąć.

Shackleton zabiera ze sobą Toma, który wykazał się ogromnym bohaterstwem w czasie poprzedniej ekspedycji, stolarza, któremu zabił kota, a także trzech innych mężczyzn. 


Goodbye and good luck

W poniedziałek wielkanocny, 24 IV 1916 roku,  w sześciu wsiadają do jednej małej łodzi, pozostawiają na wyspie dwudziestu dwóch kolegów, i ruszają po pomoc do Georgii Południowej - wyspy, na której mają być ludzie, a nie tylko pingwiny.

Jeśli piekło istnieje, to załoga Jamesa Cairda, właśnie je przeżywa. Przez długie szesnaście dni przemierzają setki kilometrów oceanu. Każdy dzień wydaje się być ich ostatnim. Łódź atakują monstrualne fale i rozwścieczony wiatr, a kryształki lodu oblepiają żagle. Nie, to nie jest rejs luksusowym jachtem Abramovicha. 


Meta

Z powodu sztormu łódź traci obrany kurs i ostatecznie przybija do innego brzegu wyspy. Połowa sukcesu już za nimi - jakimś cudem przeżyli ten rejs łodzią. Teraz muszą jeszcze przeprawić się na drugą stronę wyspy. Ale Georgia Południowa to kolejna nieprzyjazna kraina - to pokaźny masyw górski, który muszą pokonać. 


Trzech najsłabszych mężczyzn pozostaje w łodzi, a Shackleton, Tom Crean i Frank Worsley ruszają po pomoc po tym swoistym torze przeszkód, jakim jest wyspa. Trzydzieści sześć godzin później umorusani, zmęczeni i skudłaceni pukają do stacji wielorybniczej w Stromness, a tam witają ich słowami: "kim, u diabła, jesteście?".  W istocie mogliby być delegacją od samego Lucyfera. Ernest odpowiada: "My name is Shackleton", ale równie dobrze mógłby powiedzieć: "My name is Bond. James Bond". Dokonali wyczynu na miarę Bonda.

 

Załoga "Endurance", pozostawiona na Wyspie Słoniowej, czeka ponad trzy miesiące, zanim zostaje uratowana. Trudno w to uwierzyć, ale wszyscy, którzy brali udział w tej ekspedycji polarnej szczęśliwie wrócili do domu.  


Odyseusz wraca do swojej Itaki

Po długich latach nieobecności Tom powraca do Irlandii, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło - do małej wioski Annascaul w hrabstwie Kerry. Chowa medale do szuflady, nikomu nie przechwala się swoimi wyczynami. W 1917 roku poślubia swoją nastoletnią miłość, Nell, i zakłada z nią rodzinę. Stabilizuje swoje życie. Odchodzi z Royal Navy i przechodzi na wczesną emeryturę. 

 

Kiedy jakiś czas później Ernest Shackleton proponuje mu kolejną wyprawę polarną, Tom odmawia. I tym razem Shackleton nie dopływa do Antarktydy. Umiera w mało bohaterski sposób - w swojej koi na pokładzie "Questu". Ma niecałe 48 lat. 


Tom zaś prowadzi spokojne i rodzinne życie. Wychowuje trzy córki, a w 1927 roku otwiera w Annascaul pub i nazywa go "South Pole Inn" - Gospodą Biegun Południowy. Lubi przesiadywać w kącie, czytać gazetę i pić guinnessa. 

Usuwa się śmierci z pola widzenia, ale ona skutecznie go odnajduje. Puka do jego drzwi w 1938 roku. Tom z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego trafia do pobliskiego szpitala w Tralee. Nikt nie jest mu w stanie pomóc - brakuje chirurga, który mógłby dokonać zabiegu. Tom wyrusza do szpitala  w Cork oddalonego o prawie 120 km.  Czas działa na jego niekorzyść. To jego ostatnia podróż. Umiera w wieku 61 lat. 


                                                            Mogiła rodziny Crean

 


Uwielbiał, gdy wrzucało mu się kamień do rzeki

poniedziałek, 29 listopada 2021

Blennerville Windmill - mój ulubiony irlandzki młyn


Pomimo oswojenia się z tym widokiem jeszcze nie udało mi się na niego uodpornić. Zresztą nawet nie próbuję tego robić. Uwielbiam ten moment, kiedy po wyjechaniu z Tralee i przejechaniu kilku kilometrów na horyzoncie pojawia się znajoma biała sylwetka wiatraku na tle gór. Jest w tym widoku coś tak urzekającego i romantycznego, że zawsze, ale to zawsze, patrzę na niego maślanym wzrokiem. Uwielbiam wiatraki, i choć widziałam kilka tutejszych, Blennerville Windmill jest zdecydowanie tym moim ulubionym. I to nawet nie dlatego, że leży w uroczym Kerry, które ubóstwiam. 


Mam poważne podstawy, by sądzić, że kiedyś, w poprzednim życiu najprawdopodobniej, byłam Don Kichotem. Wiatraki przyciągają mnie niczym magnes opiłki żelaza. Z tym, że ja w przeciwieństwie do Don Kichota nie upatruję się w nich potworów i nie walczę z nimi. Zamiast kopii mam aparat. Są dla mnie wyjątkowo wdzięcznym obiektem do fotografowania. 


Piękny i utytułowany – taki jest właśnie Blennerville Windmill. W Księdze Rekordów Guinnessa widnieje jako największy działający wiatrak w Irlandii. Jest też ponoć najbardziej wysuniętym na zachód młynem w Europie, a także najwyższym na Starym Kontynencie. W to ostatnio najmniej chce mi się wierzyć, bo choć Blennerville Windmill jest uroczy, to do giganta wiele mu brakuje. Po wpisaniu tego hasła w Google nie trzeba zbyt wiele się natrudzić, by zobaczyć, że np. w Holandii istnieją wyższe wiatraki. Nie wiem tak naprawdę, ile mierzy Blennerville Windmill, bo ile źródeł, tyle opinii. Każda rozbieżna. Jedne przewodniki przypisują mu tylko 12 metrów, inne 18, a jeszcze inne 20. Wikipedia - aż 21,3 metra. 


Blennerville to mała wioska, która nie zawsze tak się nazywała i nie zawsze pełniła taką samą funkcję. Swoją obecną nazwę wzięła od Sir Rowlanda Blennerhassetta, angloirlandzkiego prawnika posiadającego najniższy dziedziczny angielski tytuł szlachecki – baroneta. To właśnie za jego przyczyną wybudowano tu w 1800 roku wiatrak, który z kolei przyczynił się do śmierci Millicent, żony Rowlanda. Millicent Agnes Yeilding była pierwszą kuzynką Blennerhassetta. Para miała pięcioro dzieci, ale na szczęście w dniu niefortunnej śmierci Agnes – kobieta wdrapała się na balkon wiatraka, gdzie z powodu silnego podmuchu wiatru została uderzona przez jego skrzydło – cała gromada była już pełnoletnia. 

 

Przez kilkadziesiąt lat młyn sumiennie spełniał powierzoną mu rolę – mielił zboże nie tylko na użytek lokalnych mieszkańców, lecz także tych „za morzem”, w Wielkiej Brytanii, gdzie je eksportowano. Nagromadzenie różnych czynników – takich choćby jak otwarcie Tralee Ship Canal i wybudowanie portu w pobliskim Fenit – sprawiło, że port w Blennerville stracił na znaczeniu, a wioska podupadła. Taki sam los spotkał młyn. Zamknięto go przed pierwszą połową XIX wieku, co doprowadziło do jego systematycznego niszczenia. 



Kiedyś obraz nędzy i rozpaczy, dziś wspaniały relikt przeszłości, a to wszystko dzięki pracom renowacyjnym zapoczątkowanym w czerwcu 1984 roku i trwającym kilka kolejnych lat. Na szczęście udało się przywrócić wiatrak do życia, a w 1990 roku nastąpiło jego oficjalne otwarcie, w którym wziął udział ówczesny premier Irlandii, Charles Haughey. 

 

Dziś na czterech z pięciu kondygnacji można zapoznać się z procesem towarzyszącym mieleniu zboża. Na każde piętro można - ale nie trzeba - wejść po stromych drabinkach. Dlaczego nie trzeba? Bo reguła jest prosta: im wyżej, tym bardziej śmierdzi ptasimi odchodami. Bardzo przydatna jest tu ostrożność – zarówno w czasie wchodzenia jak i schodzenia. 


W czasie naszej wizyty nie mieliśmy okazji podziwiać pracującego wiatraku. Nie miał prawa pracować, bo spętano mu skrzydła. Ewidentnie był z nim jakiś problem. Jedno ze skrzydeł było uszkodzone, na każdym brakowało płótna, ale mimo to nie miałam powodów do narzekań. 



Kupując za osiem euro bilet wstępu, mamy dostęp nie tylko do wiatraku, ale także do pomniejszych atrakcji. Jeśli tylko zechcemy, dowiemy się tutaj wielu ciekawostek [np. jak przygotować tradycyjne pieczywo sodowe - chleb, który nie tylko jest pyszny, ale także łatwy i szybki w przygotowaniu], a pomogą nam w tym audiowizualne prezentacje, liczne panele informacyjne i wystawy poświęcone np. emigracji i eklektycznemu zbiorowi sprzętu używanego w rolnictwie, handlu i transporcie w XIX i XX wieku. Dzieciom z pewnością przypadną do gustu pędzące mini ciuchcie (Kerry Model Railway). A jeśli ktoś ma zapędy ornitologiczne, to stojący koło wiatraku teleskop pomoże mu w obserwacji ptaków występujących w zatoce. 


Muszę się Wam przyznać, że chyba mam niezdiagnozowane ADHD, bo z reguły w miejscach takich jak to, kiedy mam do czynienia z czytaniem tablic, buntuję się przeciwko takiemu oklepanemu i pasywnemu sposobowi zwiedzania. Wzdrygam się wtedy niczym diabeł na widok wody święconej. To centrum turystyczne jednak mile mnie zaskoczyło (moich towarzyszy też). Z wielką przyjemnością i dużym zainteresowaniem zapoznałam się z panelami informacyjnymi poświęconymi emigracji Irlandczyków i klęsce głodu, jaka nawiedziła wyspę w pierwszej połowie XIX wieku.  


 

Blennerville było wówczas głównym portem emigracyjnym w hrabstwie Kerry. To stąd wypływała Jeanie Johnston będąca jedną ze słynnych irlandzkich łodzi emigracyjnych. Wybudowano ją w 1847 roku z dębu i sosny w kanadyjskim Quebecu. Rok później Jeanie Johnston trafiła w ręce rodziny Donovan - największego importera drewna w Kerry.  Od 1848-1855 pełniła podwójną funkcję - była nie tylko towarowym, lecz także pasażerskim statkiem. Kiedy płynęła do Kanady albo USA, przewoziła pasażerów, kiedy wracała z Quebecu do Tralee, transportowała towar. 



Godne odnotowania jest to, że Jeanie nigdy nie straciła żadnego pasażera w czasie długich rejsów, a była to przecież era statków-trumien. Była to w dużej mierze zasługa przebywającego na jej pokładzie doktora, co było w tamtych czasach raczej rzadką praktyką. Na wielu statkach emigracyjnych nie było lekarzy, na innych byli, ale bardzo często tak kiepsko wyedukowani, że nie było z nich praktycznie żadnego pożytku. Zatrudnienie porządnego medyka nie było wcale taką łatwą sprawą. Warunki na statkach pozostawiały wiele do życzenia, a wynagrodzenie nie należało do największych. Wielu lekarzy wolało zatem pozostać na lądzie, bo zwyczajnie bardziej im się to opłacało.  Nazwa "statki-trumny" wzięła się zatem od wysokiej śmiertelności pasażerów, wśród których szerzyły się choroby takie jak tyfus, cholera i gruźlica. Co prawda przed rejsem „badano” pasażerów, ale proces ten pozostawał wiele do życzenia [rządowy lekarz sprawdzał na chybcika języki pasażerów] i miał niską skuteczność. Słusznie nazywano go farsą. 


 

Jeśli chodzi o tę atrakcję, nie mam się do czego przyczepić, nawet gdybym chciała. Na miejscu jest nawet kafejka, w której można schronić się przed smagającym wiatrem i posilić się produktami domowej roboty. Smakowało mi zamówione cappuccino, ciasto nieco mniej, ale to dlatego, że w menu nie było takich przysmaków, jakie preferuję. A ja uważam, że jak grzeszyć, to na całego - wszystkie kremy i masy jak najbardziej mile widziane! Tutaj akurat sprzedawali same „suche” i biszkoptowe ciasta. Wystrój kawiarenki niezbyt przypadł mi do gustu, ale nie to jest najważniejsze. Całą wizytę i tak wspominam bardzo, bardzo sympatycznie.