niedziela, 10 kwietnia 2022

Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny: Annascaul - kolorowa wioska irlandzkiego polarnika


Beznamiętnie wodziłam wzrokiem po nagłówkach kolejnych artykułów: koronawirus (nudy), strzelanina (ale to już było...), wypadek drogowy (nihil novi sub sole), aż natrafiłam na wiadomość o odnalezieniu wraku Endurance (no, i to jest ekscytujący news!). 


Co w tym takiego ekscytującego? Historia. Niesamowita i inspirująca historia heroicznego wyczynu załogi zatopionego statku. Przede wszystkim zaś historia jednego człowieka - Toma Creana, nieustraszonego Irlandczyka z hrabstwa Kerry, przy którym nawet taki twardziel jak Rambo wydaje się być zwykłym mięczakiem. 


Znikome są szanse na wydobycie Endurance. O ile w przypadku wraku najlepiej pozostawić go na dnie lodowatego Morza Weddella, o tyle historię Toma Creana należałoby wyciągnąć na światło dzienne. 


Jeden z dziesięciu

Cofnijmy się zatem do lat 70. XIX wieku, do irlandzkiej wioski Annascaul. Tom rodzi się w 1877 roku w licznej i ubogiej rodzinie - jest jednym z dziesięciorga dzieci. Czasy nie są łatwe, nikt nie roztacza parasola ochronnego nad dziećmi. Tu, na wsi, każda dodatkowa para rąk jest na wagę złota, toteż Tom od najmłodszych lat przyzwyczajony jest do ciężkiej pracy. Nie dane jest mu zaznać akademickiego życia - edukację kończy w wieku 12 lat, by całkowicie poświęcić się pracy na farmie. 

                                                             Tom uwielbiał psy

Nie do końca jest to jego wybór. Tom może i jest wiejskim i prostym chłopakiem, ale podskórnie czuje, że gdzieś tam musi być ciekawsze życie. Że za horyzontem, który widzi ze swojej ubogiej irlandzkiej wioski, świat się nie kończy - on się dopiero zaczyna. 


Ma rację. Na sąsiedniej wyspie, zwanej Anglią, żyją już inni jemu podobni - William Lashly, Robert Falcon Scott, Edward Evans... Ten ostatni jeszcze nie wie, że jego "anioł stróż" pochodzi z Irlandii i ma na imię Tom. 


Enough is enough

Trzy lata przed Tomem, kilka hrabstw dalej, rodzi się inny Irlandczyk, Ernest Shackleton, ale Tom naturalnie o tym nie wie. Wie jedynie, że on już tak dłużej nie może żyć. 


Po tym, jak nieupilnowana przez niego krowa częściowo niszczy zagajnik z ziemniakami, ojciec ciska piorunami niczym sam Zeus gromowładny. Tom ucieka z rodzinnego domu i zaciąga się do Royal Navy, brytyjskiej marynarki wojennej. Ma jedynie 15 lat - jest na to za młody. Kłamie więc, że jest starszy. Przyjmują go. 


Od Annascaul do Antarktydy

Nadchodzi grudzień 1901 roku. Tom akurat przebywa na służbie w Nowej Zelandii. W porcie, w którym cumuje jego statek, jest także inny - "Discovery" kapitana Roberta Falcona Scotta, który wyrusza niebawem na Antarktydę. Tak się składa, że jest na nim zapotrzebowanie na dodatkową parę rąk. Jeden z ludzi kapitana wdał się bowiem w bójkę, a później dokonał dezercji. Ktoś musi go zastąpić. Robi to Tom. 


Brothers in arms

Na "Discovery" są już między innymi Ernest Shackleton i William Lashly. Łączy ich nie tylko marynarka wojenna. Ernest, tak jak Tom, nie chciał kroczyć ścieżką, którą wytyczyli mu inni. Nie chciał być lekarzem jak jego ojciec. William, Anglik, jest jakieś 10 lat starszy od Toma - on również nie widział swojej przyszłości na farmie. Każdy z nich wybrał inne życie - wszyscy znaleźli się na tym samym statku. Wszyscy też wyrobili sobie na nim renomę swoją solidną i ciężką pracą. 


Tytaniczny wysiłek Toma nie idzie na marne. Po powrocie z wyprawy polarnej Tom awansuje, rekomenduje go sam kapitan Robert Falcon Scott. 

 

Niecałe 10 lat później ma miejsce druga ekspedycja polarna. Celem jest zdobycie bieguna południowego. Zmienia się statek - tym razem jest to "Terra Nova", kapitan jednak pozostaje ten sam - Robert F. Scott. Na tym etapie Tom już ma wyrobioną opinię - wszyscy wiedzą, że jest silny jak tur, lojalny, wytrzymały i solidny. Ma respekt swoich starszych kolegów. Scott koniecznie chce go mieć w swojej ekipie. Przez tę minioną dekadę czasu przepłynęli razem tysiące mil. Znają się jak łyse konie. I to między innymi końmi będzie się Tom zajmował. Lubił zwierzęta, a one wydawały się to wiedzieć. 


Wiatr w oczy

Wiele rzeczy idzie nie tak, jak powinno. Czasami ma się wrażenie, że nad "Terra Novą" wisi fatum. W drodze na Antarktydę statek prawie tonie podczas sztormu, załodze jednak udaje się tymczasowo przechytrzyć śmierć. Ta jednak będzie za nimi gonić jeszcze długi, długi czas. Tom prawie się topi, kiedy niespodziewanie pęka lód pod rozbitym namiotem. Jemu akurat udaje się uciec - w lodowatej wodzie topi się jednak jeden z kuców. 


Tak blisko, a jednocześnie tak daleko

Pasmo nieszczęść nie kończy się tak szybko - najgorsze dopiero przed Tomem. Jakieś 260 km od bieguna południowego kapitan Robert Falcon Scott wyznacza kilkuosobową grupkę, która ma wraz z nim do niego dotrzeć. Toma nie ma wśród "szczęśliwców". Dla Irlandczyka jest to ogromny cios. Decyzję dowódcy przyjmuje ze łzami w oczach, ale też z pokorą. 


Czwartego stycznia 1912 roku dowódca ze swoją grupą wyrusza w stronę bieguna południowego, a Tom wraz z Williamem Lashly i Edwardem Evansem w długą drogę powrotną do bazy. Za nimi rusza "wygłodniała" śmierć - i tym razem tak łatwo nie odpuści. Nie wszyscy wrócą z tej wyprawy. 


Rozpoczyna się wyścig o życie

Droga powrotna jest jak przeprawa przez piekło. Racje żywnościowe są nieproporcjonalne do długości drogi i zapotrzebowania trzech dorosłych mężczyzn. Gubią się, ryzykują utratą zdrowia, a nawet życia, kiedy z zawrotną prędkością zjeżdżają na sankach z lodospadu podziurawionego szczelinami niczym szwajcarski ser. Chcą zaoszczędzić czas. Muszą zaoszczędzić czas. 


Wkrótce Edward Evans staje się niedysponowany. Długa ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe sprawia, że dopada go ślepota śnieżna, a uboga w witaminę C i mało zróżnicowana dieta owocuje objawami szkorbutu. Innym członkom wyprawy udaje się go szczęśliwie uniknąć - oni jednak w przeciwieństwie do Evansa jedli mięso i wątrobę fok. Edward nie chciał.

 

Ratuj się, kto może

Evans wie, że jest dla nich kulą u nogi - balastem, którego należałoby się jak najszybciej pozbyć. Mówi, by go zostawili i ratowali siebie. Odmawiają. 

Są w beznadziejnej sytuacji. Kończą im się racje żywnościowe, siły, a holowanie Evansa spowalnia cały marsz. Do obozu mają jeszcze 35 mil - to jakieś 4-5 dni wędrówki połączonej z ciągnięciem chorego Evansa. Wiedzą, że szanse na przeżycie są nikłe. Żywności wystarczy maksymalnie na dwa dni. 


Get help or die trying

Tom śmierci się nie boi, mimo że czuje na karku jej zimny oddech. Wie, co ma robić. Nie będzie siedział z założonymi rękami i czekał, aż przyjdzie po niego. Po nich. Z tej całej trójki on jest najmłodszy i najsilniejszy. Zostawia obydwu mężczyzn i wyrusza w katorżniczą wędrówkę. Nie bierze ze sobą żadnego sprzętu, nie ma namiotu, ani żadnego innego schronienia. Zabiera minimum niezbędne do przeżycia - dwa kawałki czekolady i trzy ciastka. To o nich będzie żył przez całą drogę powrotną do obozu. Przez swoje najdłuższe i najtrudniejsze 18 godzin morderczo wyczerpującego marszu. 

Idzie po ratunek, idzie po życie. Idzie po swój Medal Polarny, ale tego jeszcze wtedy nie wie. 


Fortuna mu sprzyja. Do obozu dociera na jakieś dwie godziny przed okropną śnieżycą. Nie przeżyłby jej. Już teraz jest ledwo żywy. 


Zarówno Edward Evans jak i William Lashly żyją, kiedy dociera do nich pomoc zorganizowana przez Toma. Ich irlandzki anioł stróż w samą porę sprowadza  ratunek. Edward umrze dopiero kilkadziesiąt lat później, w wieku prawie 77 lat, w Norwegii. William Lashly również dożyje spokojnej starości. 


Gorzki smak sukcesu

Tego szczęścia nie ma kapitan Robert Falcon Scott ani wyselekcjonowana przez niego kilkuosobowa ekipa. Docierają na biegun 17 stycznia 1912 roku, ale w marcu umierają w drodze powrotnej. 


Tom był zatem jednym z ostatnich ludzi, którzy widzieli ich żywych. Jakiś czas później, w listopadzie, odnajdzie ich obóz, znajdzie w namiocie martwego Roberta z dziennikiem w ręku. Wzruszy się, uklęknie, ucałuje go na pożegnanie - 10 lat razem spędzili, tysiące mil przepłynęli razem. Namiot z ciałami kolegów przykryje śniegiem, tworząc z niego niejako kurhan. 


What if?

Co by było gdyby Robert jednak go wybrał do tej końcowej misji? Zmarłby razem z nimi? A może właśnie uratowałby im życie? Kopcił jak lokomotywa, bo nie rozstawał się ze swoją fajka, ale był nieugięty i wytrwały. Przecież dopiero co dokonał niewykonalnego - przeżył swoją "misję samobójczą", mimo że chyba nikt poza nim samym nie wierzył w jej powodzenie. 


Do trzech razy sztuka

Kiedy niecały rok później Ernest Shackleton proponuje Tomowi udział w jego trzeciej wyprawie polarnej na pokładzie "Endurance", ten nie zastanawia się zbyt długo. Biegun południowy, do którego nie dotarł ani za pierwszym, ani za drugim razem nadal śni mu się po nocach. Nie udało się dwukrotnie - kiedyś w końcu musi się udać. Tom wie już, że fortuna sprzyja odważnym. 

 

Na początku grudnia 1914 roku "Endurance" wypływa w misję przemierzenia Antarktydy. Na pokładzie jest kilkadziesiąt psów, jeden kot zwany "Panią Cieślą" - pupilek szkockiego stolarza, Harry'ego "Chippy" McNisha, który niczym zakochana żona nie odstępuje go ani na krok (stąd ten niecodzienny przydomek), a także dwudziestu siedmiu mężczyzn. A tak naprawdę to 28, bo na tym etapie rejsu Ernest nie wie jeszcze, że jeden z jego ludzi, Amerykanin William Bakewell, przemycił na pokład swojego przyjaciela, Percy'ego. Obydwaj młodzianie brali udział w rekrutacji, ale tylko jeden z nich został przyjęty do załogi. William decyduje się więc ukrywać przyjaciela w szafce. 


Obcy na pokładzie

Kiedy intryga wychodzi na światło dzienne, Shackleton jest wściekły. Jest już jednak za późno na to, by pozbyć się pasażera na gapę. Mówi Percy'emu, że na takich wyprawach jak ta, kiedy racje żywnościowe są mocno ograniczone, pasażerowie na gapę są pierwsi w kolejności do zjedzenia. Ten mu odpowiada, że załoga miałaby więcej mięsa z niego. 


Ten niewyparzony język Percy'ego chyba trochę bawi Ernesta. Nie wyrzuca go za pokład, ale urządza mu niezły chrzest bojowy. Inicjacja na pełnoprawnego członka załogi jest niczym wyjęta z horroru - Percy zostaje przywiązany do łodzi ratunkowej i zanurzony w morzu, w którym pływają orki. 


Tak jak się marzyło Ernestowi, ekspedycja polarna "Endurance" przeszła do historii - tyle tylko, że z zupełnie innego powodu. 

 

Mayday, mayday

Statek nie dociera jednak do Antarktydy. Podobnie jak "Terra Nova" grzęźnie w lodzie morskim, jednak w przypadku "Endurance" ten stan trwa długo. Za długo. Przez długie miesiące drewniane deski barkentyny trzeszczą pod naporem lodu, który ściska ją niczym imadło, aż w końcu statek się poddaje i idzie na dno. Zanim go odnajdą, przeleży tam dłużej niż sam Titanic. 

 

Załoga zabiera ze statku najbardziej potrzebne rzeczy i w porę się ewakuuje. Ernest, skoncentrowany na przeżyciu w nowych ekstremalnych warunkach, zarządza pozbycie się "słabych ogniw" - odstrzał pięciu psów, w tym trzech szczeniąt, a także kota. Załoga nie przyjmuje tej wiadomości łatwo - Tomowi znowu łzawią oczy, bo to on się głównie opiekował psami, smutnieje chirurg, bo jeden ze szczeniaków był jego pupilkiem, a Harry, stolarz ze Szkocji, już nigdy nie wybaczy tego Ernestowi. W konsekwencji ich relacje znacznie się pogorszą. 


Za pomocą łodzi ratunkowych rozbitkowie docierają na najbliższy stały ląd - Wyspę Słoniową. Nie jest to jednak żadna egzotyczna wyspa - raczej wrogie człowiekowi terytorium zamieszkałe głównie przez słonie morskie, pingwiny i foki. Wieje tu jak w Kieleckiem, nie ma się gdzie schronić, nie ma u kogo szukać pomocy. 


Déjà vu Toma

Historia się powtarza. Albo będą siedzieć bezczynnie i czekać na zbawienie - a raczej na pewną śmierć - albo staną z nią oko w oko. Wybierają najlepszą łódź, zwaną James Caird, a stolarz ją ulepsza i uzdatnia do wymagającego rejsu, którego mają się za chwilę podjąć.

Shackleton zabiera ze sobą Toma, który wykazał się ogromnym bohaterstwem w czasie poprzedniej ekspedycji, stolarza, któremu zabił kota, a także trzech innych mężczyzn. 


Goodbye and good luck

W poniedziałek wielkanocny, 24 IV 1916 roku,  w sześciu wsiadają do jednej małej łodzi, pozostawiają na wyspie dwudziestu dwóch kolegów, i ruszają po pomoc do Georgii Południowej - wyspy, na której mają być ludzie, a nie tylko pingwiny.

Jeśli piekło istnieje, to załoga Jamesa Cairda, właśnie je przeżywa. Przez długie szesnaście dni przemierzają setki kilometrów oceanu. Każdy dzień wydaje się być ich ostatnim. Łódź atakują monstrualne fale i rozwścieczony wiatr, a kryształki lodu oblepiają żagle. Nie, to nie jest rejs luksusowym jachtem Abramovicha. 


Meta

Z powodu sztormu łódź traci obrany kurs i ostatecznie przybija do innego brzegu wyspy. Połowa sukcesu już za nimi - jakimś cudem przeżyli ten rejs łodzią. Teraz muszą jeszcze przeprawić się na drugą stronę wyspy. Ale Georgia Południowa to kolejna nieprzyjazna kraina - to pokaźny masyw górski, który muszą pokonać. 


Trzech najsłabszych mężczyzn pozostaje w łodzi, a Shackleton, Tom Crean i Frank Worsley ruszają po pomoc po tym swoistym torze przeszkód, jakim jest wyspa. Trzydzieści sześć godzin później umorusani, zmęczeni i skudłaceni pukają do stacji wielorybniczej w Stromness, a tam witają ich słowami: "kim, u diabła, jesteście?".  W istocie mogliby być delegacją od samego Lucyfera. Ernest odpowiada: "My name is Shackleton", ale równie dobrze mógłby powiedzieć: "My name is Bond. James Bond". Dokonali wyczynu na miarę Bonda.

 

Załoga "Endurance", pozostawiona na Wyspie Słoniowej, czeka ponad trzy miesiące, zanim zostaje uratowana. Trudno w to uwierzyć, ale wszyscy, którzy brali udział w tej ekspedycji polarnej szczęśliwie wrócili do domu.  


Odyseusz wraca do swojej Itaki

Po długich latach nieobecności Tom powraca do Irlandii, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło - do małej wioski Annascaul w hrabstwie Kerry. Chowa medale do szuflady, nikomu nie przechwala się swoimi wyczynami. W 1917 roku poślubia swoją nastoletnią miłość, Nell, i zakłada z nią rodzinę. Stabilizuje swoje życie. Odchodzi z Royal Navy i przechodzi na wczesną emeryturę. 

 

Kiedy jakiś czas później Ernest Shackleton proponuje mu kolejną wyprawę polarną, Tom odmawia. I tym razem Shackleton nie dopływa do Antarktydy. Umiera w mało bohaterski sposób - w swojej koi na pokładzie "Questu". Ma niecałe 48 lat. 


Tom zaś prowadzi spokojne i rodzinne życie. Wychowuje trzy córki, a w 1927 roku otwiera w Annascaul pub i nazywa go "South Pole Inn" - Gospodą Biegun Południowy. Lubi przesiadywać w kącie, czytać gazetę i pić guinnessa. 

Usuwa się śmierci z pola widzenia, ale ona skutecznie go odnajduje. Puka do jego drzwi w 1938 roku. Tom z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego trafia do pobliskiego szpitala w Tralee. Nikt nie jest mu w stanie pomóc - brakuje chirurga, który mógłby dokonać zabiegu. Tom wyrusza do szpitala  w Cork oddalonego o prawie 120 km.  Czas działa na jego niekorzyść. To jego ostatnia podróż. Umiera w wieku 61 lat. 


                                                            Mogiła rodziny Crean

 


Uwielbiał, gdy wrzucało mu się kamień do rzeki

34 komentarze:

  1. Dobra opowieść. Za gówniarza zaczytywałem się w przygodach Amundsena, ten wpis przeczytałem z ogromną przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O jaaa, Piotrze, dziękuję Ci za te słowa! (Amundsen mnie przeraża!)

      Usuń
  2. SO

    Bardzo ciekawa opowieść i świetnie opisana :) choć zakończenie smutne, gość tyle razy oszukał przeznaczenie a zabił go zwykły wyrostek. Cóż ... karma. Fajnie, że PUB który założył istnieje do dziś :)

    Urocze miasteczko, Pani kelnerka miała farta bo na dłuższą chwilę przyciągnęła widzę Twoją uwagę :) a pies na pierwszym zdjęciu wygląda jakby miał płetwę zamiast łapy :D

    Macie zielone skrzynki pocztowe ? nie mam jeszcze z taką zdjęcia w mojej kolekcji :D

    Fajnie byłoby mieszkać w jakimś takim kolorowym domku :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie! Nie mogę uwierzyć, że opłynął cały świat, przeżył trzy wyprawy polarne, a zabił go głupi wyrostek! Tyle razy ratował innym życie, a nikt nie potrafił uratować jemu! Cóż za ironia losu! Miał zaledwie 61 lat - tyle co moi rodzice! Spokojnie mógł jeszcze pożyć tak z 20 lat.

      No nie wiem, czy podzieliłaby Twoje zdanie - pewnie wzięłaby mnie za jakiegoś creepa i stalkera ;) A przykuła moją uwagę, to prawda, bo ma piękne płomienne włosy i świetną figurę - podobają mi się naturalnie piękne kobiety, ale nie te o oczywistej i posągowej urodzie typu Angelina Jolie.

      Haha, faktycznie :) Dopiero teraz to zauważyłam :) Psina mocno zabiegała o uwagę. Tam obok tego ogrodowego patio płynie sobie rzeczka - chciał, żeby mu wrzucać do niej ten kamyk, który nosił. Za każdym razem wskakiwał do wody i go przynosił. To był gorący dzień, może się chłodził w ten sposób :)

      Tak :) To urząd pocztowy jest. A zauważyłaś tę słodką skrzynkę na listy, która przymocowana jest do muru koło ogrodzenia?

      Uwielbiam kolorowe domy! :) Zobacz, jak pięknie prezentuje się ta wioska dzięki kolorowym elewacjom. Nie ma nic gorszego niż szare, bure i brudne miasteczka.

      Usuń
    2. myślisz, że była naturalnie taka ruda ?? mnie się taki kolor marzy ale może jak posiwieję mocno to wtedy :D

      O masz skrzynki z ludzikami nie zauważyłam ale .... na tym jednym zdjęciu z fioletowymi oknami czy tam pod oknem stoją jakby butle z gazem ? te pomarańczowe ?

      Usuń
    3. Myślę, że tak, bo ma karnację typową dla rudowłosych - na moim oryginalnym zdjęciu w większym formacie widzę, że ma mocno piegowatą skórę.
      Mam ten sam "problem" - zastanawiałam się nad przefarbowaniem włosów, ale dopóki nie jestem siwa, to raczej nie będę tego robić. Taki intensywny i żywy odcień na pewno wymaga sporo wysiłku i pielęgnacji. No a poza tym fryzjerzy są drodzy, szkoda mi na nich kasy ;)

      Tak, to właśnie butle z butanem z firmy Calor Gas. Całkiem fajny element dekoracyjny ;)

      No, a nie powiedziałaś, co sądzisz o grobie Toma?

      Usuń
    4. no to się zarudzimy na starość :D tak, teraz to byłoby za drogo i za dużo zachodu. Ja co 3 tygodnie biegać do fryzjera nie zamierzam.

      Fajne te butle :)

      Nie powiedziałam bo jakoś tak zapuszczony i mało reprezentacyjny. Spodziewałam się czegoś lepszego :/

      Usuń
    5. Jestem na to zbyt leniwa ;) Zawsze miałam gęste włosy, ale jakiś czas temu zaczęły mi dość mocno wypadać - być może było to w jakiś sposób powiązane z farbowaniem, a może zwyczajnie wynikało z niedoboru pewnych witamin. Na szczęście problem ustąpił, kiedy zaczęłam regularnie (powiedzmy...) łykać witaminy, i teraz czuję, że mam ich znacznie więcej. Nie chcę ich więc wystawiać na szkodliwe próby.

      Pasują tam do tego fioletu :)

      Wiesz, tu chyba zdecydowana większość grobów wygląda mało reprezentacyjnie (eufemizm). Irlandzkie cmentarze znacznie się różnią od polskich. Grób Toma i jego rodziny jest nieco odmienny przez te kamienie na jego górze. Nie widać tego na fotce, ale ludzie składają tam dary wotywne, ktoś przyniósł figurkę pingwina, watę imitującą biel Antarktydy, ktoś inny dorzucił... zapalniczkę (Tom palił jak smok). Mój ulubiony fotograf, Frank Hurley, zrobił mu genialny portret z fajką właśnie. Bez problemu znajdziesz go w sieci, a jak się dobrze przyjrzysz, to zobaczysz to zdjęcie także w pubie na ścianie - szóste zdjęcie do dołu, portret pod sufitem.

      Usuń
    6. ja mam coraz lichsze z wiekiem ale to bardziej wina chorej tarczycy lepiej niestety już nie będzie.

      W sumie po Twoim opisie to jednak ten grobowiec nie taki najgorszy. Nawet się okazuje ciekawy z tymi "fantami" od ludzi

      Usuń
    7. No nie wiem... Dla mnie to raczej wyglądało jak kupka śmieci (zerknij na maila, podesłałam Ci parę fotek). Nie lubię tej irlandzkiej tradycji obwieszania "szmatami" drzew, świętych studni, grobów...

      Usuń
    8. Irlandzkie cmentarze są zupełnie inne niż polskie, a nawet "kontynentalne". To nawet dobry temat na odrębny post. Tam nie ma takiego pompatycznego, graniczącego z folklorem (lub kiczem) pędu w kierunku pomników, figurek, zniczy itd. I nie ma wyjątku nawet dla słynnych osób - bywałem na grobach znanych muzyków, np. Gary Moore'a czy Phila Lynotta - ot kamienny krzyż, jakaś tablica i to wszystko. Irlandczycy nie celebrują tak grobów jak my. Są one jednak niesamowicie "fotogeniczne" - uwielbiam je zwiedzać i fotografować na tle ciemnego nieba, lub promieni słońca przebijających się przez celtyckie krzyże z okręgiem. Dla kogoś, kto nie był w Irlandii, może się wydawać, że są zapuszczone, zaniedbane, ale to po prostu część kultury.

      Usuń
    9. To prawda, tutaj nie celebruje się pierwszego listopada (ani żadnego innego dnia, w taki sposób, w jaki robimy to my, Polacy). Mam takie wspomnienia z dzieciństwa z tego dnia: kiedy wracaliśmy do domu wieczorową porą po kilku (!) godzinach spędzonych na cmentarzu z okazji Wszystkich Świętych, cały cmentarz "płonął" - piękny to był widok.

      Tutejsze groby są skromne. Jakieś dwa tygodnie temu byłam na małym i starym cmentarzu zanieść znicz - sporo zaniedbanych mogił. Nigdzie nie było typowych dla Polski pomników z przepychem. Ich estetyka to rzecz dyskusyjna. Ceny pochówku w Polsce przerażają - strach umierać ;)

      Usuń
    10. a mnie się z kolei ta tradycja Irlandzkich "gratów" na grobach nawet podoba. Bo to świadczy, że każdy się zastanowił i przemyślał co tam zostawi a na naszych grobach jest przeładowanie wszystkiego głównie plastyku. Ekologii zero a tylko kłopot bo przyjedzie ktoś z rodziny w marcu i zobaczy dekorację z Bożego Narodzenia i afera. Ja niestety mam do cmentarzy stosunek oziębły. Lubię przejść przez cmentarz na skróty idąc gdzieś ale specjalnie na groby rodzinne nie biegam w czym jestem rodzinną zakałą. Nie myję, nie biegam, znicza zapalam od wielkiego dzwona. Moi bliscy są w moim sercu codziennie ich wspominam nie potrzebne mi bieganie w miejsce gdzie już nawet ich ciało zjadły robale. Ale tego moja rodzina nie rozumie. Nie mam nawet potrzeby przedłużania ważności grobu co 20 lat jak to się u nas robi ale "dorzucam" się do opłaty z grzeczności.

      Usuń
    11. Bajdełej chyba polubiłabym Irlandzkie cmentarze :)

      Usuń
    12. Wiesz, te "graty" to głównie turyści przynoszą na znak hołdu lub jako dary wotywne. To nie tak, że tutaj na każdym grobie jest mnóstwo przeróżnych bibelotów (choć zdarza się).

      Nie każdy ma potrzebę częstego odwiedzania grobów zmarłych - nie ma w tym nic złego. Wielu ludziom jednak przesiadywanie (i to dosłowne) przy nich przynosi jakiś rodzaj ukojenia. Czasami natrafiam na kamienne lub drewniane ławki naprzeciw grobów. I w tym też nie ma nic złego.

      Usuń
  3. Ale super historia, świetnie się ją czytało !!! Brawo Taito. I do tego przepiękne zdjecia, te kolory, cudo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesamowicie mi miło, Elso! :) Wyszło mi tego pięć stron A4 i autentycznie bałam się, że NIKT nie dobrnie do końca, albo że dostanę komentarze w stylu: "sorry, nie dałam rady" (widziałam kiedyś takie u innej blogerki).

      Mamy tu trochę takich fajnych kolorowych wiosek i miasteczek. Mam jeszcze dwie, które chcę Wam pokazać. Mam nadzieję, że uda mi się to zrobić.

      Wielkie dzięki za poświęcony czas i za komentarz :) Warto było siedzieć nad tym tekstem :)

      Usuń
    2. Na tekstem, który jest dla autora jakoś ważny zawsze warto posiedzieć, choćby potem nikt tego miał nie przeczytać. No chyba, że się pisze zarobkowo, ale wtedy to już całkiem insza inszość.

      Usuń
    3. Niby tak, ale nie masz czasami poczucia "straconego czasu", kiedy poświęcasz kilka godzin (no chyba, że Tobie idzie to sprawniej) na bezpłatny tekst, a on nie spotyka się z żadnym odzewem? Nie pojawia Ci się wtedy w głowie myśl: "lepiej było w tym czasie poczytać/pooglądać TV".

      Usuń
  4. No nie! Jakieś 2-3 tygodnie temu z zapartym tchem słuchałem w Radio 357 ponadgodzinnej rozmowy z eksploratorem biorącym udział w badaniach wraku Endurance. Opowieść była niesłychanie pasjonująca, bo ekspert mówił o sprawach czysto technicznych - w jaki sposób dotarto do wraku, jakich użyto urządzeń, jakie stosuje się metody jego badania i skanowania, jak on wygląda teraz. Okazuje się, że jest praktycznie nietknięty czasem. Zimna i słona woda niejako zakonserwowała go. W sieci są już filmy z oględzin wraku - w bardzo dobrej rozdzielczości. Widać każdy szczegół. Wrak leży oddalony kilkaset metrów od miejsca, w którym zatoną - to znaczy, że podczas schodzenia na dno na głębokość ponad 3000 m płynął jeszcze z prądem oceanicznym, przeorał także kilkadziesiąt metrów po dnie. Sam statek, jak i jego dryfowanie w lodzie i sam moment zatopienia - są bardzo dobrze udokumentowane. Ekipa Worsleya filmowała swoją ekspedycję. Obecnie te nagranie są zrekonstruowane do rozdzielczości HD i dostępne na YT. Tam też znajdziecie dostępne już filmy z oględzin wraku. Mimo zatem tych stu lat - wiemy o statku, ekspedycji i wraku bardzo bardzo dużo. Niestety, muszą wystarczyć nam filmy. Tradycja morska każe, że wraku nie wolno wyciągać (poza tym koszty byłyby nie do opisania), ani nawet zabierać z niego pamiątek (z tego powodu np. w muzeum Titanika w Belfaście praktycznie nie ma artefaktów z wraku). No i nie ukrywam - nosiłem się z zamiarem napisania postu na swoim blogu na ten temat, ale jak zawsze ktoś mnie już ubiegł, wrrrrrr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Filmiku z oględzin wraku jeszcze nie widziałam, byłam jednak pod ogromnym wrażeniem jakości zdjęć i stanu, w jakim jest Endurance:

      https://www.theguardian.com/uk-news/gallery/2022/mar/09/sir-ernest-shackletons-ship-endurance-found-in-pictures

      Nawet te oryginalne nagrania ogląda się całkiem przyjemnie. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że wszystko tak skrupulatnie dokumentowali, bo dzięki temu mamy teraz nieoceniony wgląd w realia, w jakich przyszło im żyć. Podziwiam tych ludzi za niezłomność charakteru i odwagę. I jakoś nie mogę przy okazji oprzeć się wrażeniu, że te dawniejsze pokolenia - bo nie chcę wskazywać palcem konkretnie na mężczyzn ;) - były znacznie twardsze.

      PS. A czy to moja wina, że Pan ma żółwie tempo i słomiany zapał? ;) Poza tym, nie mam monopolu na tę tematykę :) Fajnie byłoby poczytać o tym z Twojego punktu widzenia.

      Usuń
  5. Opel Astra, seria K, srebrne obramówki przy szybach, więc wersja sportowa 1.4 Turbo z czarną podsufitką i jakiś irlandzki kamienny domek w tle. Szkoda, że nie ma przyciemnianych szyb bo one dodają +0,5 cm do męskości i dopiero wtedy ta czerwień dostaje pazura.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym nie wiedziała, to pomyślałabym, że jesteś dealerem samochodowym! A może właśnie dorabiasz sobie w ten sposób na boku i stąd taka ekspertyza ;) A dopatrzyłeś się rocznika? :)

      Tylko 0,5? To chyba w myśl zasady "lepszy rydz niż nic". Chociaż jak się to wszystko zsumuje: +0,5 za ciemne szyby, +2.0 za iPhone'a, +0,5 za skórę, to całkiem imponujący wynik wyjdzie ;)

      W Irlandii nie ma słońca, więc przyciemniane szyby są zbyteczne ;)

      Usuń
    2. Przyciemnione szyby nie mają chronić przed słońcem, ale mają robić to co mają (patrz mój poprzedni komentarz)... Rocznika nie widzę na tablicy rejestracyjnej, ale niechybnie 2017+

      Usuń
    3. Najwyraźniej właścicielowi na tym nie zależało (czyżby kobieta?)

      Prawie Ci się udało - 2016.

      Usuń
  6. Ależ historia!!! Aż żal, że dzisiaj do odkrycia pozostały głębiny i być może jakieś niezmiernie dzikie ostępy dżungli amazońskiej.
    I masz rację, kiedyś ludzie byli twardsi i bardziej zaradni. Przykro przyznać, ale nasi dziadkowie i rodzice tak bardzo chcieli nam oszczędzić własnych wysiłków i cierpień, że wychowali słabe pokolenia. Słabe psychicznie i fizycznie. I zgodnie z kołem historii my, słabi ludzie stworzymy trudne czasy, a trudne czasy spowodują, że kolejne pokolenia będą musiały znowu być silne i twarde. I tak w koło... Choć czasem marzy mi się aby ponownie przenocować pod gołym niebem w czasie motocyklowej wycieczki, to jednak nie wyprę się, że też jestem z pokolenia miękiszonów.
    Świetny tekst. Miło było spędzić kilkanaście minut czytając i podziwiając fotki. A ilość zdjęć z rudowłosą bohaterką mogłaby zasugerować, że Połówek trzymał aparat. ;)
    No, i Wesołych Świąt życzę, Tobie Taito i zacnemu gronu czytelników.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. spokojnych i w miarę pogodnych jak na Wasze warunki Świąt również Tobie życzę Zielaku :)

      Usuń
    2. Fascynująca, prawda? Najlepsi scenarzyści by się jej nie powstydzili :)

      Myślisz, że tylko to nam pozostało? A co z kosmosem? Zapewne nie tylko David Bowie zastanawiał się, czy jest życie na Marsie ;)

      Nie chcę wpadać w pułapkę "kiedyś to było!", ale mam wrażenie, że wielu współczesnych rodziców wychowuje ofermy życiowe, które nie potrafią ugotować, posprzątać ani wyprać, bo nigdy ich tego nikt nie nauczył. Nie chcę się wymądrzać, ale ja miałam jakieś dwanaście-trzynaście lat, kiedy doiłam krowy i robiłam ruskie pierogi. Za moich czasów dzieci się nie oszczędzało. Na wsi często pracowały prawie na równi z dorosłymi.

      A tak, tak, też czasami flirtuję z taką myślą. Ty masz łatwiej, bo jesteś mężczyzną! Daj mi znać, jak kiedyś się odważysz i prześpisz pod gołym niebem :)

      Połówek ma zupełnie inne oko do mojego, i nie zwraca uwagi na to co ja, dlatego rzadko oddaję mu aparat :) Jeśli sama nie mogę gdzieś wleźć, to czasami mówię mu, żeby zrobił mi "takie i takie zdjęcie" - efekt i tak bywa zazwyczaj rozczarowujący ;) A rudowłosej piękności pewnie nawet by nie zauważył!

      Dziękuję za przemiłe słowa i przepraszam, że tak późno odpowiadam na Twój sympatyczny komentarz - Wielkanoc mnie pochłonęła, a raczej przygotowania do niej.

      Usuń
    3. Dziękuję, Polly. Czy teraz tak mam się do Ciebie zwracać, czy zostaniemy przy indiańskim imieniu? :)
      A pogoda w te święta była całkiem przyzwoita. Nawet mocno nie padało. ;)

      Usuń
    4. Och! Kiedyś to naprawdę było... Syn zaraz pełnoletność osiągnie, a tylko jedną noc pod namiotem dotąd spędził. A ziemniaków w popiele pieczonych nie próbował, kiełbasy na ognisku nie piekł... Nawet ogniska nie rozpalił samodzielnie. Owszem, ma mnóstwo innych umiejętności, ale jeśli prądu braknie, to nie na wiele mu się one zdadzą.

      Zdarzyło mi się kilka razy w życiu spać pod gołym niebem, ale palców obu rąk na pewno by starczyło by wszystkie te noce zliczyć. Więcej było noclegów pod namiotem czy w stodole na sianie. Motocyklowe wycieczki dają takie możliwości a i do tych minionych miło pamięcią wrócić. Ale jeszcze nigdy nie nocowałem poza domem gdy na zewnątrz było poniżej zera, a co dopiero arktyczne mrozy.

      Nie zauważyłby? Hmmm... To z dwóch możliwości, wolę myśleć, że świata poza Tobą nie widzi. ;)

      You're welcome, jak mawiają lokalsi. Wybacz, że tak rzadko i niewiele.

      Usuń
    5. Nasze dzieciństwo było w pewnym sensie wyjątkowe: w dużej mierze spędzone na świeżym powietrzu i bardzo, bardzo kreatywne, bo z braku nowinek technologicznych trzeba było sobie samemu organizować zabawy i gry. Ogniska były naszym wakacyjnym rytuałem :) Oczywiście były kiełbaski i pieczone ziemniaki. Na sianie też spałam, a jakże :) Zimą było budowanie igloo, walki na śnieżki, prawdziwe kuligi, latem kąpiele w rzece, przejażdżki wozem drabiniastym, dwukółką, motocyklem brata... Ech, rozmarzyłam się! Szkoda, że to już nie wróci :( Za żniwami jednak nie tęsknię, ale to już chyba wiesz, bo kiedyś rozmawialiśmy na ten temat.

      Bo pod niebem też trzeba spać z głową. Może jeszcze nie teraz, kiedy są przymrozki, ale latem to już bardziej kusząca opcja.

      Haha :) Jestem pewna, że by nie zauważył - z naszej dwójki, to ja oglądam się za atrakcyjnymi kobietami (i mężczyznami) :)

      Wolałabym częściej i więcej, ale skoro tylko tyle możesz, to wybaczam ;)

      Usuń
    6. Zielaku

      U nas było zimno i pochmurno więc takie święta do bani.

      Możesz się zwracać jak wolisz ;)

      Usuń
  7. Ciekawa historia i fajnie opowiedziana. Niewiarygodnie w jaki sposób umarł. Kolory tego miejsca troszke przypominają mi kolorową ulicę w Stavanger ;) polecam Ci to miasto, jest urocze. A w słoneczny dzień można godzinami dreptac uliczkami Starego i nowego miasta :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? Cóż za ironia losu! Przebył pół świata, robił przeróżne niebezpieczne rzeczy, a umarł w tak pospolity sposób, na swoim rodzinnym "podwórku".

      Mam słabość do kolorowych miast, więc jeśli znów będę mieć szczęście być w Norwegii, to oczywiście postaram się tam zajrzeć :)

      Usuń