czwartek, 26 czerwca 2025

Sielsko, anielsko w Cregneash

Hen wysoko w górach (jak na warunki Wyspy Man!), na płaskowyżu porośniętym kolcolistem i wrzosem, wcale nie mieszkał duży, straszliwy yeti, ani też jego syn ‒ mały, straszliwy yeti. Mieszkał tu za to Mały Ned z Czerwoną Brodą i to głównie o nim będzie ta dzisiejsza opowieść. 


Był Mały, bo w społecznościach takich jak ta, gdzie wielu mieszkańców miało to samo nazwisko i imię, ludzie musieli się jakoś rozróżniać. Tradycja nakazywała bowiem, by synowie nosili takie samo imię jak ich ojcowie, a ich ojcowie jak ich ojcowie. Jak więc skutecznie odróżnić dziadka od ojca i wnuka? Poprzez nadanie im odpowiedniego przydomka! 


Bardzo chętnie sięgano zatem po przeróżne przezwiska i nie zawsze były one pochlebne. Jako że ojciec Neda zwał się Edward Faragher, czyli dokładnie tak samo jak on, młodszego Edwarda przechrzczono na Małego Neda z Czerwoną Brodą.  



Ned ‒ jak to artystyczna dusza ‒ często chodził z głową w chmurach i bujał w obłokach. W takich miejscach jak to, małych i hermetycznych komunach, gdzie każda para rąk (nawet dziecięcych!) była na wagę złota, ktoś taki jak Ned, mający w sobie więcej z artysty i inteligenta niż pełnokrwistego rolnika, był również przedmiotem mniej lub bardziej wybrednych żartów, i nie miał najłatwiejszego życia. 



Oczywiście bywały też takie momenty, kiedy jego oratorskie zdolności do snucia opowieści i przekazywania legend znajdowały uznanie wśród pobratymców, wszak bardowie, jak nikt inny, potrafili uatrakcyjnić te zimne i deszczowe wyspiarskie wieczory, kiedy to każdy spragniony był rozrywki, i bliżej przysuwał się do ognia. Ten ostatni ogrzewał ich ciała, ale to Ned swoimi klechdami rozgrzewał ich dusze niczym najlepszy rum. 



Koleżeńskie podśmiechujki i docinki skończyły się wraz z wyjazdem Neda do Anglii. Dopiero w Liverpoolu, w którym mieszkał i pracował, przekonał się na własnej skórze, co oznacza żywot trubadura. Tu, niczym Jaskier z "Wiedźmina", doprowadzał niewiasty do szaleństwa, warto jednak wspomnieć, że wiemy o tym wszystkim tylko z jego przekazów, niewykluczone więc, że ‒ podobnie jak Jaskier ‒ Ned miał skłonności do egzaltacji i lekkiej przesady. 


Zakładając jednak, że Ned mówił prawdę, to angielskie białogłowy lgnęły do niego niczym muchy do lepu. Czasami wręcz musiał się przed nimi opędzać ‒ każda bowiem chciała być jego muzą, której zadedykowałby swoją twórczość. Ta sytuacja przypomina mi z kolei jeden z moich ulubionych cytatów Janusza Leona Wiśniewskiego: "Słowami też można dotykać. Nawet czulej niż dłońmi". 



A więc Ned, będący wtedy w sile wieku, dotykał je ‒ zapewne nie tylko w przenośni. Z czasem jednak przygasł ten wielkomiejski Liverpool wraz ze swoimi urokami, i Nedowi zaczęła doskwierać tęsknota. Za swoją "Moną", jak nazywał ojczystą ziemię, za swoim morzem, za swoimi wzgórzami porośniętymi kolcolistem i wrzosem. 


Trudno byłoby go za to winić. Ten, kto choć raz popatrzył na panoramę rozciągającą się z jego rodzinnego domu, zachwycił się nią i posłuchał wód kotłujących się w pobliskiej cieśninie, ten rozumiał. 


Ja, przynajmniej, rozumiałam i niezmiennie zazdrościłam Czerwonobrodemu Mańczykowi sielskich widoków, które miał na co dzień. 



Tu w tej osadzie, która była niewiele większa od wioski Smerfów, wszyscy byli jak jedna wielka rodzina. Jak to w każdej rodzinie, zawsze znajdzie się w niej jakiś Zgrywus, Śpioch, Ważniak, Osiłek, Laluś, Pracuś albo Ciamajda, jednak każdy z nich niepodważalnie coś do niej wnosi, razem zaś tworzą barwną i ciekawą społeczność. 


Kiedy żyjesz jak rozbitek na bezludnej wyspie, odcięty od wielkiego świata i jego wygód, musisz współgrać z innymi. Nie inaczej było tutaj w Cregneash. 


Tu w tej osadzie mieszkańcy trudnili się głównie rolą i rybołówstwem. Mieli dla siebie rozległe połacie zieleni, powietrze ostre jak brzytwa i czyste jak górski potok. Nade wszystko mieli siebie nawzajem, swój rodzimy mański język i tradycje, które kultywowali z takim samym zapałem jak ziemię. 


Tam, w Liverpoolu, wszyscy rozmawiali po angielsku, a Walijczycy, z którymi Ned pracował, posługiwali się nim jeszcze gorzej niż on. W pewnym momencie doszedł więc do wniosku, że żywot emigranta nie jest jednak dla niego, i powrócił na łono ojczyzny.


Niech nie zwiodą Was jednak sielskie krajobrazy i urocze domki. Choć dziś łatwo romantyzować tamtejsze realia, to zarówno życie Neda, jak i pozostałych mieszkańców wioski, nie było nigdy bajkową sielanką ‒ ani w XIX wieku, kiedy dorastał, ani w tym XX, kiedy umierał. On sam, jak wielu innych rybaków, otarł się kilkukrotnie o śmierć na morzu przez te wszystkie długie lata, kiedy wyruszał na dalekie połowy makreli. W swych morskich wyprawach zapuszczali się nawet na południe Irlandii! 


Kasza manna nikomu nie spadała z nieba, a na wszystko trzeba było sobie ciężko zapracować. Życie zatem uczyniło ich twardymi i zaradnymi. Nawet latem, kiedy aura była bardziej łaskawa, nie mogli spocząć na laurach ‒ musieli z wyprzedzeniem myśleć o nadchodzącej zimie. Przewidywać. Robić zapasy na nią. Wycinać, suszyć i składować torf, aby mieć później czym opalać swoje skromne domostwa. 


Drzew tu tyle, co kot napłakał, palili więc również ściętymi krzewami wrzosów. Pod wieloma względami byli całkowitym przeciwieństwem współczesnego pokolenia. Byli samowystarczalni. Wytwarzali własne ubrania, wyrabiali swoje sieci rybackie, czółenka tkackie wykonywali z drewna pozyskanego z dzikiego bzu, a następnie barwili je na czerwono w starym moczu. 




Jako że w całej wiosce tylko dwóch farmerów miało parę koni, a pozostali mieli tylko jednego, ci ostatni zmuszeni byli pożyczać go od sąsiadów, aby zaorać pole. Czasami pożyczali też samego sąsiada, wszak jedna osoba musiała pchać pług, a druga trzymać lejce i powozić koniem. 


Ich zwierzęta były więc takie same jak oni ‒ harde, przyzwyczajone do trudnych warunków życia i klimatu. Taka właśnie jest rasa owiec Loaghtan, której prawdopodobnie nie zobaczycie nigdzie indziej. 



To stary, endogenny gatunek owiec wywodzący się z prehistorycznych czasów. Jako że zamieszkiwały odległe i odizolowane zakątki Europy, przez długi, długi czas nie udało się wyprzeć ich innymi rasami. 


Osobniki tej rasy wyróżniają się brązowym kolorem wełny, a nade wszystko spektakularnymi rogami  ‒ od 2-4 sztuk! Mają je zarówno samce, jak i samice, jednak te u męskich osobników są zdecydowanie bardziej spektakularne. 


Jeszcze nieco ponad pół wieku temu rasie Loaghtan groziło wyginięcie, teraz jednak liczba tych owiec jest bardziej stabilna, i dzięki zaangażowaniu pasjonatów można mówić o zażegnaniu niebezpieczeństwa.  


Trudny początek XX wieku sprawił, że umęczony życiem Ned musiał opuścić swój ukochany kraj i udać się do Anglii, gdzie zamieszkał ze swoim synem, i to właśnie tam zmarł dożywszy jakichś 76-77 lat. 



Jak to już zazwyczaj bywa w przypadku wielu artystów, największą estymą cieszył się właśnie po śmierci, i dziś uchodzi nawet za największego lokalnego patriotę i barda. Wioska Cregneash była przez bardzo długi czas ostatnim bastionem bogatej mańskiej tradycji, zaś Mały Ned z Czerwoną Brodą stał się  człowiekiem, który znacząco przyczynił się do ocalenia tutejszego folkloru. 



Czasy się znacząco zmieniły, po Nedzie pozostało już tylko wspomnienie, ale tu, w tej uroczej osadzie Cregneash, która jest również normalną, funkcjonującą wioską wkomponowaną w skansen, możemy zobaczyć jego rodzinny dom, a także popodziwiać widoki, które tak bardzo go inspirowały przez całe jego skromne życie. 



 








5 komentarzy:

  1. Wioska wyjatkowo klimatyczna, choc wyczuwa sie surowosc, ktora wymaga sil i zdrowia, zeby ja zamieszkiwac. Pierwszy raz widze taki patent na dachy ze slomy (trzciny?), ciekawe rozwiazanie, zeby wichura nie zdmuchnela, bo tam z pewnoscia pizdzi bardzo mocno. Takich owiec tez jeszcze nie widzialam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba mój ulubiony skansen, a już trochę ich w życiu zwiedziłam - na pewno najpiękniej położony. Nos Cię nie zawodzi, słusznie wyczuwasz surowość krajobrazu, bo to płaskowyż mocno wyeksponowany na działanie wiatru. Jak być może zauważyłaś na zdjęciu wioski z daleka - otwarta przestrzeń, mało drzew, zero wiatrochronów, więc nie ma się, co czarować - wichura może się rozhulać jak wyścigówka Formuły 1. To u mnie, w głębi lądu, w osłoniętym miejscu wiatr czasami urywa głowę, a co dopiero tam, nad morzem... Piękne są te tradycyjne chaty kryte strzechą :)
      No i masz rację - nie wiem, jak teraz, ale kiedyś zdecydowanie nie było to miejsce dla starych i schorowanych ludzi, dlatego też Ned musiał salwować się ucieczką. Bywało i tak, że ludzie przymierali tu głodem, kiedy połowy były kiepskie.
      Cieszę się, że wioska przypadła Ci do gustu, mnie bardzo się tam podobało!

      Usuń
  2. Widoki spektakularne, ale z drugiej strony ascetyczność i prostota, w jakiej przyszło im tam żyć, jest trochę ponura. Przynajmniej w moim odczuciu...
    Domek rzeczywiście smerfowy, choć takie malutkie domki wywołują moje rozczulenie, bo sama mieszkam w małym domku (parterówka 82 m).
    Kozy mnie zachwyciły, natura obdarzyła je podwójnym dobrem w postaci tych dwóch par rogów, ale dzięki temu wyglądają wyjątkowo :)
    Ale najbardziej zatrzymałam wzrok na tym kamiennym murze okalającym całe gospodarstwo. Przepiękne dzieło i... wygląda wspaniale :)
    Pozdrawiam Cię cieplutko i dziękuję za wirtualne przeniesienie mnie w takie sielskie miejsce :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo, że to napisałaś, bo dzięki temu wiem, że nie tylko mnie rozczulają (to dobre słowo) te małe chatki kryte strzechą :) Małe domy są najlepsze i najbardziej przytulne! :) Zdecydowanie bardziej do mnie przemawiają niż ogromne i zimne pałace. Oczywiście nie mówię tutaj o tych mikroskopijnych, bo nie można przesadzać też w drugą stronę - nie chciałabym się odbijać od ścian i chodzić poobijana :) Jednak te Twoje 82 m kwadratowe są w zupełności wystarczające dla dwojga ludzi. Parter jest bardzo przydatny na starość, oszczędza stawy ;)
      Niektórzy z moich irlandzkich znajomych mają ogromne domy, jednak żaden z nich nie przypadł mi specjalnie do gustu - dużo wolnej i niezagospodarowanej przestrzeni, a do tego zimna atmosfera. Pewnie można by było je lepiej urządzić, ale jednak nie każdy ma do tego głowę, inna sprawa, że jest coś takiego jak gust - każdy ma swój, i może akurat oni tak lubią :) Ja nikomu nie będę meblować domu ;)
      Powiem Ci, że mnie te mury już tak bardzo się opatrzyły, że prawie ich nie dostrzegam. W Irlandii są bardzo popularne i najczęściej to tzw. suche mury, czyli bez użycia jakiejkolwiek zaprawy murarskiej. Niemniej, faktycznie urodziwe :)
      Przesyłam moc ciepłych myśli na tę końcówkę tygodnia i miesiąca!

      Usuń
  3. Wszystko to, co opisałaś mam wrażenie, że jest zupełnie obce w dzisiejszych czasach.
    Nie wiem czy oglądałaś lub czytałaś kiedykolwiek dokument o niebieskich strefach? Za jedną z cech długiego, szczęśliwego życia uznaje się relacje. W dzisiejszych czasach człowiek człowiekowi wilkiem. W czasach prl-u nikt się nie bał pukać do sąsiada po prośbie o szklankę cukru lub mleka. Dziś gdy coś się komuś przydarza na ulicy, ludzie odwracają wzrok.

    Na Sardynii czy Okinawie, gdzie nadal ludzie dbają o siebie wielopokoleniowo, mają pasje, relacje, dbają o siebie nawzajem; widać, że żyją dużo dłużej.

    Tęsknię za czasami o których piszesz, gdzie lokalna społeczność dbała o siebie, musieli radzić sobie sami i żyć wspierając się. W minionym roku mieliśmy szansę oglądać coś podobnego w Bieszczadach.

    Uświadomiłam sobie, że chyba nigdy nie czytałam Wiśniewskiego. Dasz wiarę? A może znowu zapomniałam?

    OdpowiedzUsuń