wtorek, 29 grudnia 2009

Puxley Mansion & Dunboy Castle

To, co mnie urzeka w Irlandii, to jej niesamowicie tajemniczy charakter powiązany w pięknem przyrody. Irlandzka ziemia jest niezwykle bogata we wszelkiego typu pamiątki z przeszłości. Czasem w najmniej oczekiwanym momencie wyłaniają się przed turystą malownicze ruiny, dzikie i nieskażone przez człowieka miejsca, gdzie przebywając, można odnieść wrażenie, że tak musi wyglądać raj.

  

Uwielbiam te dzikie zakątki Irlandii, gdzie kontakt z naturą jest niezwykle mocny, a pielgrzymki turystów są jeszcze czymś nieznanym i niecodziennym. Takim magicznym miejscem jest dla mnie okolica Dunboy Castle i Puxley Mansion.

  

Jeśli ktoś szuka zabytków i widoków powalających z nóg, to ich tam raczej nie znajdzie. Ja znalazłam tam coś, czego od dawna szukałam i czego ciągle poszukuję w Irlandii. Z pewnych względów zawsze będę bardzo miło wspominać ten ciepły, letni dzień naszego urlopu, kiedy to przypadkowo natknęliśmy się na wspomnianą posiadłość.

  

Przemierzając kręte i wąskie dróżki południowo-zachodniej części Irlandii, dostrzegamy majaczącą w oddali piękną sylwetkę zamku. Prowadzeni przez zamiłowanie do tego typu budowli, odnajdujemy drogę do spostrzeżonej posiadłości.

  

Po kilku minutach docieramy do celu, a naszym oczom ukazuje się dumna sylwetka rezydencji rodziny Puxley, która w XIX wieku dorobiła się ogromnego majątku poprzez eksploatację kopalni miedzi. Bogactwo Puxleyów odzwierciedlone zostało właśnie w tej fantastycznej gotyckiej konstrukcji.

  

Patrząc na ten imponujący zamek ciężko jest mi uwierzyć, że zaledwie kilka lat temu był on typowym przykładem obrazu nędzy i rozpaczy. Gdyby ktoś chciał nakręcić film w przerażającym i budzącym dreszcze zamczysku, Puxley Mansion z pewnością byłby wtedy idealnym kandydatem. Bezkonkurencyjnym.


   


W latach świetności, kiedy ród wiódł niczym nie zmącony żywot, rezydencja oszałamiała swoim przepychem. Przestała, kiedy kilkadziesiąt lat temu IRA podłożyła tam ładunki wybuchowe. Piękno zostało obrócone w brzydotę. Ogień strawił urodę tego miejsca. Pozostała tylko smutna konstrukcja. Żałosny szkielet tego, co kiedyś było dumą i chlubą rodu Puxley.

  

Lata mijały, a szkielet zamku ciągle opierał się zgubnemu wpływowi czasu. Brzydota tego budynku była mocnym przeciwieństwem urody otaczającej go przyrody. Gdyby nie bogaty jegomość, który nabył zamek drogą aukcji, dziś pewnie byłyby to jedne z wielu ruin. Zniszczone. Zapomniane. Zaniedbane.

  

Od dnia zakupu Puxley Mansion powoli zaczął powracać do swej dawnej formy. Po latach ciężkich i żmudnych prac zamek już nie straszy swym wyglądem. Prace renowacyjne sprawiły, że bije od niego urok. Tak też miało być w zamierzeniu. To już nie smutny obraz nędzy i rozpaczy sprzed kilku lat. Teraz jest to luksusowy hotel. Zamkowe komnaty znów będą cieszyć oczy zamieszkujących je szczęściarzy, a wesoły śmiech będzie rozbrzmiewać wewnątrz budynku.

  

W bardzo małej odległości od Puxley Mansion znajduje się zamek Dunboy. „Zamek” to zbyt szumna nazwa, bo to, co przetrwało do naszych czasów, absolutnie nie przypomina twierdzy. Ciężko nazwać zamkiem te zdruzgotane ruiny. Patrząc na nie, nie potrafię  dokonać w swoim umyśle rekonstrukcji zamkowej sylwetki.

  

Pozostałości po Dunboy Castle pełnią rolę niemego świadka tragedii, które rozgrywały się dawno, dawno temu, kiedy tutejsza społeczność zmagała się z wojną dziewięcioletnią, a irlandzka ziemia zraszana była litrami przelanej krwi.

  

W czasie oblężenia zamek stanowił scenę krwawych wydarzeń. Mimo że twierdza uchodziła za trudną do zdobycia, a jego obrońcy wykazali się walecznością, nie mieli szans z dużo liczniejszym wojskiem korony angielskiej.

  

Do klęski tubylców znacznie przychylił się haniebny występek kuzyna irlandzkiego przywódcy. To on zdradził Anglikom słabe punktu zamku, a tym samym podpisał wyrok śmierci na swoich rodaków. Wizja klęski była już tylko kwestią czasu. Kiedy zrozumieli to obrońcy Dunboy Castle, część z nich szukała ratunku opuszczając mury zamku i przeprawiając się na pobliską wyspę Dursey. Pozostali walczyli do końca - aż do zawalenia się sklepienia zamku. Ich pamięć została uczczona pamiątkowymi tablicami widniejącymi na ruinach.

  

Brutalny koniec nadszedł wraz z jedenastym dniem oblężenia zamku. Anglicy nie wykazali najmniejszych skrupułów. Okrutnik Carew, dowódca angielskiego wojska,  osobiście porąbał ciało kapitana wojska irlandzkiego. Żołnierzy powieszono zaś w pobliskim miasteczku. Śmierć spotkała także tych obrońców, którzy uciekli na wyspę Dursey, licząc na ocalenie. Anglicy dotarli także tam, paląc miejscowych mężczyzn żywcem w  kościele. Wobec kobiet i dzieci wykazano się podobnym okrucieństwem – strącono ich ze skał, aby pochłonęły ich morskie głębiny. Wszyscy zginęli.

  

Przysiadam na pagórku w bujnej trawie i staram się jak najdokładniej zapisać w pamięci oglądany obrazek. Tymczasem mój Połówek przyjmuje inną taktykę: biega gdzieś wśród chaszczy, by z każdej możliwej strony przyjrzeć się pozostałościom zamkowych murów.

   

Przebywając w tym cichym zakątku, podziwiam scenerię, w której się znajduję. Okoliczny teren usiany jest nielicznymi domkami. Bujne i liczne drzewa świetnie komponują się z pagórkami i spokojną taflą wody, która co jakiś czas przecinana jest przez przepływające statki. Jest tak cicho i spokojnie, że aż ciężko uwierzyć, iż nie zawsze tak tutaj było.

niedziela, 20 grudnia 2009

Wszystko co chielibyście wiedzieć o Taicie, a boicie się zapytać ;)

Zamieszczam dziś pełną wersję wywiadu ze mną, który parę dni temu ukazał się na Onet.eu. Tylko dla wytrwałych :-)


1. Dlaczego zdecydowała się panina wyjazd do Irlandii?

Wyjechałam w poszukiwaniu przygody i lepszego życia.Przyjechałam do Irlandii w 2006 roku, kiedy jeszcze panował tu dobrobyt. Tegodobrobytu nie było jednak w moich rodzinnych stronach. Kiedy wiec zakończyłamedukację, obroniłam się na piątkę, poczułam się niezwykle szczęśliwa. Miałamwrażenie, że świat leży u moich stóp, a ja właśnie wkraczam w nowy, niesamowityetap. Postanowiłam wyjechać. Miałam ten komfort psychiczny, że ojczyznęopuszczałam z czystym kontem. Bez długów, bez zobowiązań. Nic nie ryzykowałam,jadąc tutaj.


2. Jak wspomina pani swoje początki na emigracji? Czy było ciężko? Czy górębrała ciekawość (nowe życie, nowi ludzie), czy obawa, tęsknota za rodziną?

 

Początki oczywiście nie należały do najłatwiejszych. Poprzylocie przeżyliśmy szok. Nie był to jednak szok kulturowy, a efekt starcianaszych wyobrażeń z rzeczywistością. Przed wylotem zarezerwowaliśmy sobielokum, które mieliśmy dzielić z innymi, nieznanymi nam rodakami. Na miejscuczekało nas spore rozczarowanie. W domu mieszkało więcej ludzi niż być powinno,ich zachowanie pozostawiało wiele do życzenia, a same warunki były mniej niżzadowalające. Już pierwszego dnia postanowiliśmy, że wyprowadzamy się stamtądjak najszybciej, kiedy tylko zarobimy wystarczająco dużo pieniędzy, by wynająćwłasny domek. Opuściliśmy to miejsce po miesiącu i właśnie wtedy zgodniestwierdziliśmy, że nigdy więcej dzielenia lokum z innymi osobami.

 

3. Jak pani wspominapierwszą pracę?


Niezbyt dobrze.Pierwszą pracę dostałam po opublikowaniu ogłoszenia w miejscowej gazecie.Wkrótce po tym zadzwoniła do mnie pewna Irlandka i zaproponowała sprzątanie jejdomu. Nie było to nic na miarę moich marzeń, jednak zdecydowałam się przyjąćpropozycję ze względu na naszą sytuację mieszkaniową, o której przed chwiląwspominałam. Było to dorywcze zajęcie, które pomogło nam odłożyć odpowiedniąsumę na samodzielne wynajęcie domu. Przeprowadziliśmy się do niego, a dwamiesiące później dostałam propozycję mojej obecnej, nieporównywalnie bardziejsatysfakcjonującej pracy.


4. Za czym tęskniła pani najbardziej?

 

Pomijając rodzinę, najbardziej brakowało i ciągle brakujemi swobodnego dostępu do polskich książek. Z chęcią zamieniłabym choć jedenwschodnioeuropejski sklep w moim mieście na polską księgarnię. Korzystam zmiejskiej biblioteki, która w swoich zasobach ma także polskie dzieła, jednakich wybór nie jest zbyt duży. Sporą część stanowią książki fantasy, za któryminie przepadam. Często zatem nabywam książki drogą internetową lub zwyczajnieprzywożę ze sobą z Polski.


5. Czy myśli pani o powrocie do kraju?


Rzadko kiedy.Przyjechałam tutaj bez określonej daty powrotu. Bez planu powrotnego. Wprzeciwieństwie do wielu rodaków, nie zbierałam pieniędzy na określony cel.Zarówno ja, jak i mój narzeczony, mamy w Polsce swoje cztery kąty. Mamy gdziewrócić. I może dlatego nie myślimy na razie o wyjeździe. Korzystamy zmożliwości, jakie stworzyła nam Irlandia, a powrót do kraju chyba jakośpodświadomie odkładamy na przyszłość. Z rozmów z bliskimi w Polsce wiem, że wmoim rodzinnym regionie niewiele się zmieniło. Że ciągle brakuje pracy, żeciągle nie jest ona przyzwoicie opłacana. To na pewno nie zachęca do powrotu naojczyste łono. Powrót wiązałby się wielkimi zmianami w moim życiu. Wposzukiwaniu wymarzonej pracy prawdopodobnie musiałabym przeprowadzić się dostolicy lub najbliższego wielkiego miasta, a na to jeszcze nie jestem gotowa.


6. Co panią najbardziej w Irlandii zaskoczyło?

 

Chyba najbardziej zaskoczyła mnie ilość przebywających tuPolaków. Kiedy byłam w Polsce, słyszałam o masowych wyjazdach rodaków na wyspy,nie sądziłam jednak, że jest nas tutaj aż tyle! I to w tak małych miasteczkach,jak to, w którym żyję.

7. Plusy i minusy życia w Irlandii?


Plusów jestsporo, a jednym z nich jest brak znanej nam z Polski wszechobecnej biurokracji.Większość spraw urzędowych można załatwić jednym pismem lub telefonem, albowypełniając formularz na stronie internetowej. I nie doświadczy się odsyłaniaod okienka do okienka. Niewątpliwym plusem są również zdrowe relacje na liniipracodawca-pracownik. Większość przełożonych pracuje na równi z podwładnymi ima bardzo ludzkie podejście do pracownika. Twój problem, to także ich problem.Jeśli chcą, byś został po godzinach, to jest to prośba, a nie poleceniesłużbowe. Nie można zapomnieć również o bardzo przyjaznym nastawieniuIrlandczyków. To nie tylko pozdrawianie na ulicy, czy przepraszanie, kiedywejdą Ci w drogę, lecz także chęć niesienia pomocy. Sporym plusem jest równieżdość luźne podejście do wyglądu i ubioru. Nikogo nie zdziwi tu widok kobiety wszlafroku robiącej zakupy w supermarkecie, a za facetem z irokezem ludzie niebędą się oglądać i wytykać go palcami. Kolejną zaletą tego kraju są możliwości,jakie stwarza on turystom. Irlandia nie tylko oferuje piękne pejzaże i godneobejrzenia zabytki, ale jest również świetną bazą wypadową do wycieczekzagranicznych w rozsądnych cenach.

 

Minusem, który najbardziej rzuca mi się w oczy, jestirlandzka niesłowność i niepunktualność. Na fachowców czasami czeka siętygodniami, a niedotrzymywanie terminów jest powszechną praktyką. Niewielelepiej jest na drogach. Spora część Irlandczyków w ogóle nie posiada prawajazdy, lecz tylko zaświadczenie o zaliczeniu egzaminu teoretycznego, którewarunkowo dopuszcza ich do ruchu. Kierunkowskazy to dla wielu zbędny luksus, arondo to wręcz czarna magia. Skoro już jesteśmy przy samochodach, to nie sposóbpominąć minusa w postaci bardzo wysokich kosztów ubezpieczenia auta. Irlandiajest pod tym względem jednym z najdroższych (jeśli nie najdroższym) krajówEuropy. Sporo do życzenia pozostawia też tutejsze budownictwo. Cienkie ściany,odsłonięte rury na zewnątrz i głośno pracujące drewno, to prawdziwa zmoratypowych, irlandzkich domków szeregowych. Na koniec warto wspomnieć o pogodzie,na którą narzeka większość emigrantów. Mnie klimat nie przeszkadza, alezdecydowanie brakuje mi białego puchu w okolicach Bożego Narodzenia.

 

8. Gdyby miała pani podjąć decyzjęo wyjeździe raz jeszcze, czy też by pani wyjechała, a może zdecydowała się nainny kraj?

 

Nie żałuję, że wyjechałam. A to dla mnie najważniejsze.Szybko odnalazłam się w irlandzkich realiach, szybko też polubiłam ten kraj iodkryłam jego pozytywne strony. Zaczęłam czerpać autentyczną przyjemność zkażdego dnia spędzonego na tej wyspie. Gdybym ponownie miała szansę stanąćprzed wyborem państwa, w którym chciałabym żyć, znów wybrałabym Irlandię. Iponownie zdecydowałabym się na życie w małym mieście, bo właśnie w takichmiejscach można spotkać się z prawdziwą irlandzką gościnnością i dobrocią.Życie w Dublinie i innych dużych miastach wygląda już inaczej.


9. Jacy są Irlandczycy?

Są różni. I dobrzy i źli. Do mojej ulubionej grupy wiekowej zaliczają się osoby w średnim istarszym wieku. To właśnie od tych ludzi spotkało mnie najwięcej serdeczności,pomocy i dobra. To ci ludzie sprawili, że wyrobiłam sobie bardzo dobre zdanie oIrlandczykach i uwierzyłam w bezinteresowną pomoc.  Te starsze pokolenia są zazwyczaj najbardziejprzychylnie nastawione do nas, emigrantów. Często wypytują o to, jak życiewygląda w moim ojczystym kraju, jakie panują u nas zwyczaje. Bardzo częstochętnie pomagają, widząc w emigrantach siebie sprzed kilkunastu, czasem kilkudziesięciulat, kiedy w Irlandii było ciężko, a oni sami zmuszeni byli emigrować doKanady, Nowej Zelandii, Ameryki czy Australii. Generalnie określiłabymIrlandczyków jako bardzo sympatyczny, przyjazny i otwarty naród. Jako ludzi naluzie. Nie przepadam natomiast za irlandzką młodzieżą. To trudne i ciężkie doujarzmienia pokolenie. Ci młodzi ludzie często są przyczyną wielu kłopotów inieszczęść. Przyzwyczajeni do dobrobytu, wychowani w latach prosperity,niejednokrotnie nie potrafią zaakceptować trudnej sytuacji, w jakiej przyszłoim obecnie żyć.

 

10. Jak teraz, po ponad trzechlatach, ocenia pani ten czas spędzony w Irlandii? Coś by pani zrobiła inaczej,chciała coś zmienić?

Nie ukrywam, że przez te ponad trzy lata miałam rzadkiechwile zwątpienia, kiedy zastanawiałam się, czy decyzja o  wyjeździe z Polski była słuszna. Teraz jednakwidzę, że konstruktywnie wykorzystałam mój pobyt. Zwiedzałam, podróżowałam,dokształcałam się, poznawałam tutejszą kulturę i panujące tu obyczaje.Integrowałam się z tubylcami, przybliżałam im polskie zwyczaje, a takżepracowałam nad pozytywnym wizerunkiem Polaka. Właśnie to uważam za mój małysukces.


11. Niektórzy emigranci bardzo narzekają na brzydką pogodę na Wyspach, jak paniją odbiera?

Tak się składa, że nigdy nie przepadałam za upałami, więctutejsza aura jak najbardziej mi odpowiada. Gdybym na przykład miała wybieraćmiędzy słoneczną Hiszpanią, a kapryśną Irlandią, bez wahania wybrałabym ZielonąWyspę. Owszem, zdarzają się takie okresy, kiedy pada kilkanaście dni pod rząd iwtedy czuję się lekko przygnębiona, jednak generalnie nie jest tak źle, gdyżmieszkam w tej części Irlandii, w której opady nie są aż tak obfite iuciążliwe. Pod tym względem najgorzej mają ci, którzy zamieszkują zachód ipółnoc wyspy.


12. Pani ulubione miejsce (z wycieczek po Irlandii) to…

 

Ciężko jest mi wskazać jedno miejsce, bo tak naprawdę wróżnych częściach Irlandii mam wiele ulubionych zakątków, do których zawszepowracam z wielką przyjemnością. To naprawdę trudny wybór. Jedno z moich ulubionychmiejsc to to, które znajduje się obecnie w bannerze na moim blogu. Jest towyjątkowo cichy zakątek, gdzie możemy podziwiać najbardziej majestatyczneelementy irlandzkiej natury: niebosiężne klify, imponujące góry i zdradzieckiewody Atlantyku. Nie brakuje też tam swoistego akcentu Zielonej Wyspy:wszechobecnych owiec i ruin, a także elementu tutejszego folkloru –nawiedzonego jeziora, nad brzegiem którego ponoć można spotkać ducha kobiety.Lepiej jednak nie mieć z nim do czynienia, gdyż za ujrzenie wspomnianej zjawytrzeba zapłacić własnym życiem. Nazwę tego miejsca pozostawię jednak dlasiebie, bo to sanktuarium przyrody lepiej trzymać z dala od tabunu turystów.


13. Skąd taki pseudonim Taita?

 

Taita wzięła się z mojego zainteresowania starożytnym Egiptem.Jako nastolatka obejrzałam film przygodowy, którego fabuła osadzona byławłaśnie w Egipcie. To tam po raz pierwszy spotkałam się z Taitą. Co ciekawe,nie była to kobieta – jak mogłoby wskazywać imię – a mężczyzna, wierny sługakrólowej Lostris. Nie wiedzieć czemu, postać Taity dość głęboko zapisała się wmojej pamięci. Kiedy więc zdecydowałam się na założenie bloga, pierwszympomysłem na mój wirtualny pseudonim była właśnie Taita.

Później odkryłam, że Taita to bohater kilku powieściWilbura Smitha, a dokładniej mówiąc – egipskiego cyklu, na który składają się:„Bóg Nilu”, „Siódmy papirus”, „Czarownik” i „Zemsta Nilu”. Wilbura Smithapolecam wszystkim miłośnikom starożytnego Egiptu.

 

14. Jak pani oceniastosunki między emigrantami, a rodakami, którzy zostali w kraju?

 

Powiedziałabym, że w wielu przypadkach są one dośćnapięte, co można doskonale zaobserwować na internetowych forach. Jest swegorodzaju walka pomiędzy tymi, którzy wyjechali, a tymi, którzy pozostali wojczyźnie. Najbardziej negatywne postawy przejawiają najczęściej ci, którzy niemają emigrantów wśród swoich znajomych, przyjaciół i członków rodziny. W moimodczuciu do napiętej sytuacji między emigrantami a rodakami w Polscedoprowadzili w dużej mierze właśnie sami emigranci. Znam tutaj kilka polskichrodzin, które, jadąc na urlop do ojczystego kraju, zawsze się zapożyczają, by wPolsce móc swobodnie szastać kasą, uchodzić za krezusów. To niewątpliwie możedrażnić tych, którzy pozostali i pieniędzy nie mają. A przynajmniej nie tyle,ile by chcieli mieć. W ten sposób narodził się też stereotyp emigranta–bogacza,który jednak ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wielu moich emigracyjnychznajomych uskarża się na bliskich w Polsce, którzy patrzą na nich właśnie przezten pryzmat, oczekując od nich np. ciągłej pomocy finansowej i drogichprezentów.


15. Niedługo święta, jak pani spędza ten czas, od kiedy mieszka z dala odPolski?

 

Święta Bożego Narodzenia to moje ukochane, zawsze zutęsknieniem wyczekiwane święta. Dzięki mojej mamie, która zawsze robiławszystko, by był to magiczny i cudowny czas, nabrałam do nich należytegoszacunku. Dla mnie nie jest to święto choinki i upominków, których notabenenigdy nie było pod naszym polskim drzewkiem. To święto narodzin Jezusa i każdyszanujący się katolik powinien o tym pamiętać. Tegoroczne święta – podobnie jaktrzy poprzednie – spędzimy w Irlandii. Będą one jak najbardziej utrzymane wpolskim, nastrojowym klimacie. Na pewno nie zabraknie opłatka, kolęd ipasterki. Na wigilijnym stole zagoszczą polskie smakołyki: barszcz z uszkami,karp, kluski z makiem i pierogi z grzybami. Zamierzamy przygotować także bigos,sałatkę i upiec ciasto – najprawdopodobniej makowca bądź sernik. Pod choinkązaś znajdą się upominki, m.in. te przysłane przez naszych bliskich z Polski.

 

czwartek, 17 grudnia 2009

Wspomnienia z Carlingford

W wolnych chwilach lubię przeglądać albumyi przewodniki po Irlandii. Z zaciekawieniem przyglądam się kolorowym fotkom,podróżuję palcem po mapie, marzę i planuję. Mimo że zobaczyłam już sporykawałek Zielonej Wyspy, ciągle mam wrażenie, że to dopiero maleńki wycinektego, co oferuje ten kraj. Od kilku lat niezmiennie towarzyszy mi niedosyt igłód podróży. Albumy i przewodniki są dla mnie lekarstwem na wspomniany głód.Szczególnie w zimne i deszczowe wieczory. Są czymś, co mnie niesłychanieprzyciąga. Zawierają w sobie całe piękno tej wyspy – pokazują mi to, czegojeszcze nie widziałam. Pomagają i podpowiadają. Odkrywają nieznane mi zakątki.


  


Właśnie w ten sposób trafiłam kiedyś nafotkę Carlingford. Jej barwne kolory przyciągały. Sfotografowany obiekt, potężnyzamek, szalenie atrakcyjnie usytuowany, kusił i intrygował. Patrzyłam zzachwytem na zdjęcie i obiecałam sobie, że kiedyś tam dotrę. Kiedy pojawiła sięokazja, by na własne oczy zobaczyć uwiecznioną na zdjęciu scenerię, oczywiściez niej skorzystałam.


  


Carlingford jest stosunkowo niewielką osadąusytuowaną na uroczym półwyspie Cooley w hrabstwie Louth. To ziemiaprzesiąknięta celtyckim duchem, to mityczny dom najsłynniejszego irlandzkiegowojownika Cúchulainna. Nade wszystko jednak półwysep oferuje turystomprzepiękne scenerie. To raj dla miłośników pieszych wędrówek i zwolennikówrelaksu na świeżym powietrzu.


  


Kilka pierwszych kroków postawionych wCarlingford uświadamia mi, że jest tu dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.Pięknie. Kojąco. Inspirująco. Inspirująco, bo zaledwie po krótkim momencie,odczuwam chęć uwiecznienia tego miejsca. Zapisania go w mojej pamięci, naszkicowania,namalowania słowami, bądź pędzlem. Czymkolwiek. Byleby tylko ten obraz trwał.Aby był wieczny i tak uroczy, jak właśnie w tym momencie.


  


Już po upływie kilkunastu minut wiem, żejest to miejsce, do którego zawsze będę z radością powracać. Główny atut tejniewielkiej miejscowości to malownicze położenie nad zatoką. Wioskę obmywająwody Morza Irlandzkiego, a po przeciwnej stronie zatoki leniwie rozciągają sięłagodne stoki gór Mourne. Tuż nad przystanią rybacką góruje potężny normańskizamek Króla Jana wzniesiony na masywnej skale. Twierdza umiejętnie przykuwa mójwzrok. Kusi. Zachęca do podejścia i do bliższego kontaktu.


  


Niestety moje plany eksploracji ruin kończąsię fiaskiem. Zamkowe mury straszą tablicami zakazującymi wstępu do jegownętrza. Wejście skutecznie blokują zamknięte na kłódkę bramy. Trzeba sięzadowolić spacerem wokół zamku. Zawsze też pozostaje panorama rozciągająca sięz niewielkiego punktu widokowego. To chociażby stąd doskonale widać, w jakleniwym rytmie upływają minuty i godziny. Część osób spaceruje po molo, częśćwypoczywa na ławkach. Kilka luksusowych samochodów na północnoirlandzkichnumerach przypomina, że atuty Carlingford doceniają nie tylko rodzimimieszkańcy, lecz także sąsiedzi zza pobliskiej granicy.


  


W słoneczny, letni dzień wioska prezentujesię wyjątkowo malowniczo. Gdyby nie odpływ i jego bezceremonialne obnażeniebrzydoty dna zatoki, byłoby idealnie. W porcie cumuje kilka dośćprzyniszczonych trawlerów i kutrów rybackich, po chodniku spacerują właścicielesympatycznych czworonogów, a z pobliskich lokali wydobywają się nastrojowedźwięki. Wszechobecna zieleń koi nerwy, uspokaja i po części rozleniwia.Delikatny szum dobywający się z zatoki wprawia w swego rodzaju trans. Na ziemięsprowadza tylko chłodnawa bryza.


  


To zdecydowanie nie był mój szczęśliwydzień jeśli chodzi o zwiedzanie. Leżący nieopodal zamku Króla Jana Taaffe’sCastle prezentuje się całkiem ciekawie. Wyglądałby jeszcze lepiej, gdyby pozbyćsię sprzedawcy lodów i jego – nie pasującego do zamkowego klimatu - trucka.Odchodzę zawiedziona. Nie mogę dostać się do środka. Muszę uwierzyć na słowoautorom mojego przewodnika – wewnątrz zamku ponoć znajdują się piękne, kręconeschody.



Wrażenie, że czas płynie tuwolniej jest tylko ułudą. Dzień powoli chyli się ku końcowi, słońce sprytniechowa się za białymi obłokami, a my chowamy się do naszego pojazdu, gdzie naspokojnie możemy zjeść zakupione u wspomnianego sprzedawcy lody. Odjeżdżamy zuśmiechem na twarzy. Bynajmniej nie będącym wyrazem zadowolenia po spożyciutego słodkiego przysmaku.

środa, 9 grudnia 2009

Hydraulik 3 - reaktywacja


A volte ritornano – jak mawiają Włosi. Czasem wracają. Kto? A chociażby ja – Połówek we własnej osobie, oddelegowany przez Taitę do popełnienia poniższego tekstu. No i przede wszystkim on. Postrach użytkowników instalacji wod-kan, pogromca pomp w pralkach automatycznych i prześladowca nacieków na suficie. Hydraulik, który na tym blogu znany jest pod imieniem Liam. Jak pewnie pamiętacie, gościł on u nas w domu dwukrotnie. Najpierw montując zmiękczacz do wody, zadbał o zatkanie węża odpływowego od pralki, aby zapewnić sobie fuchę w postaci nieuniknionej (jak myślał) wymiany pompy. Potem, kiedy okazało się, że coś się skrapla na strychu i przez to w łazience wyłazi grzyb, Liam powrócił, by pogromić intruza przy pomocy gąbki kąpielowej, którą następnie beztrosko odłożył po cichutku do ponownego użytku… W obu przypadkach nie daliśmy mu się przechytrzyć, ale coś nam mówiło, że to jeszcze nie koniec naszych przygód z Liamem. I mieliśmy rację.


Jakiś czas temu nadszedł w naszej chatce moment uroczystej inauguracji sezonu grzewczego. Przestawiliśmy tryb ogrzewania z letniego  na zimowy i radośnie napawaliśmy się ciepełkiem płynącym z grzejników. Ten błogostan trwał parę dni. Póki urzędowaliśmy na górze czy też w kuchni, zdawało nam się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nadszedł jednak dzień, w którym postanowiliśmy wybrać się na wieczorną wycieczkę do salonu, by pokwitnąć trochę przed telewizorem.


Nie jesteśmy jakimiś szczególnie zapalonymi telemaniakami, więc posiedzenia przed szklanym ekranem nie zdarzają się codziennie. Ale nawet jako niezbyt części goście salonu, szybko doszliśmy do wspólnego wniosku, że nie jest tak ciepło, jak powinno być. Szybka kontrola grzejnika wykazała, że jest on zimny. Nie zdziwiło to nas zbytnio, bo w końcu znajdowaliśmy się w największym z pokoi, narażonym na przeciągi, a do tego wyposażonym w wyciągający ciepło kominek. Ale co to dla nas? Przecież jednym naciśnięciem można włączyć sobie ogrzewanie i dogrzać salon. Jak pomyśleli, tak uczynili. Czas płynął, a ciepło… No właśnie: a ciepło płynąć nie chciało. Wrodzone lenistwo zakazało mi stanowczo bawić się w sprawdzanie, co jest nie tak, więc wyłączyłem jedynie ogrzewanie i poprosiłem o wsparcie nasz kominek gazowy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Sprawa nie dawała mi jednak spokoju, więc na drugi dzień przystąpiłem do testowania ogrzewania. Szybko ustaliłem, że dwa grzejniki – w salonie i korytarzu – odmawiają współpracy. Wiedziałem, co to oznacza: były zapowietrzone. Postanowiliśmy zgłosić to landlordowi – w końcu to do jego obowiązków należy zapewnienie sprawności podstawowych instalacji. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że może to oznaczać powrót naszego ulubionego hydraulika, ale uznaliśmy, że tym razem niczego nie wywinie. Bo przecież co mógł nabroić przy zwykłym odpowietrzaniu kaloryferów?


Liam zjawił się niespodziewanie. Miał dzwonić i umówić się na wizytę, ale najwyraźniej uznał, że szkoda czasu na takie pierdoły. Wpuściłem go do domu i szybko wyjaśniłem istotę problemu. Jego diagnoza pokrywała się z moją: grzejniki zapowietrzyły się – najpewniej przy okazji awarii, która latem spowodowała gwałtowny spadek ciśnienia wody na całym osiedlu. Liam nie tracił czasu: wnet ruszył do akcji, biegając po całym domu i zakręcając część grzejników. Piętnaście minut później grzejniki w salonie i korytarzu pracowały na pełnych obrotach. Wyraźnie dumny z siebie, Liam zapytał, czy mamy jeszcze z czymś jakieś problemy. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i poprosić, żeby wyjaśnił mi wreszcie, jak działa to cholerstwo, które zamontował pod zlewem – osławiony już zmiękczacz do wody, do którego sól i instrukcję obsługi wiózł nam już od kilkunastu dobrych miesięcy. Niestrudzony hydraulik odrzekł, że to dziecinnie proste – w zasadzie musimy tylko nasypać soli, a on tu zaraz tak ustawi, żeby wszystko działało jak należy. Zanurkował odważnie pod zlew i wziął się za nastawianie zegara w mechanizmie zmiękczacza. Po chwili zameldował mi, że wszystko już poustawiane, więc możemy śmiało zaopatrzyć się w sól i zmiękczać sobie wodę do woli. Więcej pytań i wniosków nie było, więc Liam zapakował się do swojej furgonetki i odjechał w siną dal.


Ale czym byłaby wizyta Liama, gdyby nie niosła za sobą wszelkiej maści niespodzianek? Kilka minut po wyjściu naszego ulubieńca uznaliśmy, że całkiem dobrym pomysłem byłby kubek gorącej herbaty, więc zostałem wysłany z misją do kuchni. I to nas uratowało, bo na miejscu zastałem wodę wybijającą spod szafki pod zlewem. Wydałem z siebie okrzyk alarmowy i sprawnym ruchem (w rzeczywistości na oślep, ale nie rozpowiadajcie tego!) wyłączyłem złośliwy zmiękczacz. Podczas gdy Taita ruszyła ze szmatą w ręce do walki z nadciągającą falą, ja chwyciłem za komórkę, żeby ściągnąć z powrotem sprawcę całego nieszczęścia.


Kiedy Liam wreszcie pojawił się u nas ponownie, kończyliśmy już usuwać wodę z podłogi. Pan Złota Rączka zajrzał pod zlew, chrząknął, westchnął i… walnął się dłonią w czoło. Zapomniał podłączyć węża do odpływu, więc tenże dyndał sobie wesoło za zmiękczaczem i wypluwał brudną wodę do szafki. Ale już całkowicie rozłożyło nas na łopatki stwierdzenie, że pomylił się też z ustawieniem zegara i zamiast włączyć czyszczenie systemu na 6AM, wybrał 6PM. Aż nogi się pod nami ugięły na myśl, że taką niespodziankę mogliśmy zastać o poranku, kiedy nieświadomi zagrożenia zbieralibyśmy się do pracy. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby zmiękczacz oczyścił się rano nieniepokojony przez nikogo. Zwłaszcza, że przez te kilka minut, jakie minęły od wyjścia Liama do momentu wyłączenia tego ustrojstwa, na kuchennej podłodze znalazło się co najmniej 20 litrów wody. Z drżeniem serca pytaliśmy naszego eksperta od siania chaosu i zniszczenia, czy jest pewien, że wszystko jest już zrobione jak należy. Niepewnie potaknął i oddalił się w pośpiechu, a nam pozostało modlić się, by zmiękczacz nie powtórzył rano swego show.


Nasze modlitwy zostały wysłuchane – zmiękczacz pracował należycie. Postanowiliśmy jednak nie ryzykować kolejnych spotkań z Liamem. Nie będziemy go wzywać, dopóki nie pozostanie nam do wyboru jakakolwiek alternatywa. Nie możemy ryzykować zbyt częstych wizyt człowieka, który czego by się nie dotknął, to schrzani. Nie zniszczył nam pompy w pralce zatyczką pozostawioną w wężu odprowadzającym wodę, nie poczęstował nas grzybem czającym się na gąbce, a teraz udało nam się w porę zapobiec poważnemu zalaniu. Ale nie wiemy, co Liam ma jeszcze w zanadrzu. Nie będziemy kusić losu i nie pozwolimy mu zagrażać naszemu zdrowiu i mieniu. I pewnie nie będziecie zdziwieni, drodzy Czytelnicy, jeśli Wam powiem, że na drugi dzień grzejniki znów nie działały prawidłowo. Naprawiłem je osobiście. W myśl zasady „kazał pan, musiał sam”.


Połówek

piątek, 4 grudnia 2009

Dla tych, którzy zapomnieli...

Już są. Od dobrych paru dni panoszą się w ogródkach,wesoło zwisają z okien i drzwi. Kolorowe gadżety, ozdobne wieńce, Mikołaje wswych czerwono-białych kostiumach, śnieżnobiałe bałwany, renifery, sanie,girlandy… 

 

Noce już nie są ciemne i ponure. Od kiedy w sąsiedzkichogródkach rozbłysnęły świąteczne ozdoby noc już nie jest tak smutna, a ciemnośćwszechobecna. Mienią się światełka, błyskają lampiony. Przez okna możnadostrzec choinki. Małe albo duże. Bogato bądź skromnie zdobione – zawsze jednakdumnie stojące, najczęściej zdobiące salon. Można poczuć ciepło, jakie automatycznie wydobywa się z tychudekorowanych domów. Można poczuć świąteczną atmosferę.  

 

Połyskują girlandy, migoczą światła. Przypominają, że BożeNarodzenie tuż za rogiem. Mnie nie trzeba o tym przypominać. Tegorocznaświąteczna atmosfera ogarnęła mnie dość wcześnie. Już jakiś czas temu zaczęłamna spokojnie rozglądać się za upominkami dla bliskich. A wszystko po to, byuniknąć zakupowej gorączki. Skompletowałam już większą część podarunków. Zakilkanaście dni zostaną pięknie zapakowane. Powędrują do irlandzkich rąk. Jako wyrazmojej sympatii i szacunku. Jako moje osobiste „dziękuję”.

 

Zgromadziłam też pokaźną kolekcję świątecznych kartek. Tomoja słabość. Lubię ich wesołe wizerunki: mieniące się brokatem, stylowo ipomysłowo przyozdobione. Lubię patrzeć na nie i wyobrażać sobie radość ichadresatów. Za niedługo zostaną rozesłane w różne części świata. Choć nieukrywam, że największa ich część pójdzie tam, gdzie zawsze. Przemierzą setkikilometrów, by dotrzeć tam, gdzie kiedyś był mój dom. Tam, gdzie ciągle żyjąci, których kocham i szanuję. Za którymi ciągle tęsknię. O których intensywniemyślę przez te świąteczne dni. Kartki, to znak mojej pamięci o nich. Dowód nato, że ciągle pamiętam i że ciągle cenię sobie tę samą tradycję. Bo żaden SMS,ani wirtualna kartka nie zastąpią tej namacalnej.

 

Dla mnie samej dziwne jest to, że ciągle nie mogęprzyzwyczaić się do irlandzkiego nawyku wczesnego dekorowania domów i sklepów.To już mój czwarty grudzień na irlandzkiej ziemi, a ja co roku z tym samymzdziwieniem reaguję na widok pierwszych świątecznych ozdób [końcówka listopada / pierwszygrudnia]. Zawsze jest ta sama zaskoczona mina i nieśmiertelnepytanie: „to już?”. A potem szybka refleksja i powrót na ziemię. Przecież niejestem w ojczyźnie. Albo inaczej. Fizycznie jestem w deszczowej krainie, choć mentalnieczęsto jeszcze w Polsce. Szczególnie, gdy chodzi o święta…

 

Quo semel est imbuta recens, servabit odorem testa diu… [Czym skorupka…] Czyli, że co? Znowu rację miałHoracy?

piątek, 27 listopada 2009

Garść teatralnych spostrzeżeń

W poprzednim poście chciałam zamieścić kilka uwag na tematsamego „Gate Theatre”,  jednakzrezygnowałam, gdyż moja recenzja „Ptaków” zaczęła pod względem objętościprzypominać epopeję.

 

Jeszcze zanim zawitałam do wspomnianego dublińskiegoteatru, spotkało mnie pewne zaskoczenie. Otóż, korzystając ze stronyinternetowej „Gate”, by zarezerwować bilety na spektakl, zauważyłam nietypowąrzecz. Cena biletów była zróżnicowana. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybynie fakt, że nie była ona uzależniona od miejsca na widowni, a od dni tygodnia.Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. W „Gaiety”, „Olympia” i „The Helix” nacenę biletu ma wpływ miejsce zajmowane na widowni. Logicznie rozumując: imlepszy rząd, tym większa cena. W tych teatrach najdroższe były krzesełka w początkowychrzędach. W „Gate Theatre” rząd w zasadzie nie miał znaczenia. Z wyjątkiem tegopierwszego i dwóch ostatnich – ich cena była tylko 2 euro niższa. Tunajbardziej liczył się dzień. Na spektakle rozgrywane w poniedziałki można byłonabyć najtańsze wejściówki. Wtorek, środa, czwartek – te dni były jużzdecydowanie droższe. Zaś piątek i wieczorny seans sobotni – najdroższe. Tyle wkwestii cen.

 

To była moja pierwsza wizyta w „Gate Theatre”. Zanimprzekroczyłam jego próg, wyobrażałam sobie to miejsce jako przytulny iklimatyczny teatr. Już sam budynek - dostojny i elegancki – był jakbyzapowiedzią wewnętrznego przepychu. Okazało się, że to tylko pozory. Wnętrzeokreśliłabym jako dość ciasne i klaustrofobiczne. Maleńkie foyer z niewielomamiejscami siedzącymi, równie skromna sala teatralna. To w zasadzie wszystko.Dominująca szarość, prostota wystroju – to elementy rozpoznawcze „GateTheatre”. Na próżno szukać tu przepychu i wiktoriańskiego uroku, jakiznajdziemy w „Gaiety Theatre”. Foyer miało dla mnie jedną zaletę. Przylegało donaszej sali, zatem, kiedy aktorzy chwilowo pożegnali się z publicznością iudali na przerwę, my także postanowiliśmy rozprostować kości. Z chwiląwydostania się z sali dotarł do mnie intensywny zapach świeżo zaparzonej kawy.Uwielbiam aromat kawy, zatem pomimo nieprzyzwoitej pory zdecydowałam się nafiliżankę aromatycznego napoju. Cena okazała się jak najbardziej przystępna[tylko 1,50 €], co było dla nas miłą niespodzianką.

 

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga, pewniepamiętają, iż miałam okazję gościć w kilku dublińskich teatrach. Odczucia,jakie miałam po zakończeniu oglądanych przeze mnie spektakli były różne. To wzasadzie była jedna duża skala emocji. Był zachwyt, było zauroczenie, niezabrakło rozczarowania i uczucia niedosytu. Było miejsce na wzruszenie i naniecierpliwe oczekiwanie na dalszy rozwój akcji. Krótko mówiąc, bywało różnie,ale nigdy nie żałowałam wyjścia na żaden spektakl. Może zabrzmi to banalnie,ale każdy czegoś mnie nauczył. I nie chodzi tutaj nawet o jakąś specjalistycznąwiedzę. Każda wizyta w teatrze była dla mnie czymś pożytecznym. Pozwalała nakonfrontację posiadanej przeze mnie wiedzy z rzeczywistością. Umożliwiała miosobistą weryfikację stereotypów i kalek myślowych.

 

Przede wszystkim szybko przekonałam się, że teatr polskinieco różni się od tego irlandzkiego. Że panują tu lekko odmienne obyczaje. Dotej pory w mojej głowie pokutowało przekonanie, iż wizyta w teatrze wiąże się zeleganckim ubiorem. I tak też zawsze się ubierałam, odwiedzając rodzime teatry.Tutaj szybko zrozumiałam, że zazwyczaj wyluzowani na co dzień Irlandczycy,przekładają swój styl bycia na ubiór. Nawet w przypadku teatrów. Kilkaset osóbna sali - kilkadziesiąt tych naprawdę eleganckich. Reszta to mieszaninaprzeróżnych styli ubioru, które zazwyczaj łączyła jedna cecha wspólna: dążeniedo szeroko pojętej wygody i swobody ruchów. Żadnych krępujących garsonek,smokingów i fraków.

 

Inny mit, który w dość szybkim tempie został obalony przezkonfrontację z irlandzką publiką, to przekonanie, iż w tego typu przybytkachnie jada się w czasie spektaklu. Można jeść w kinie, można zajadać sięprzekąskami u siebie w domu, ale nie w teatrze – takie informacje wpojono mi wPolsce. Można by powiedzieć, że teatr, to miejsce gdzie karmi się duszę, nieciało. Jakże mylne myślenie, jeśli chodzi o realia irlandzkie. Pierwsza wizytaw tutejszym teatrze i pierwsze zaskoczenie. Chipsy, prażona kukurydza, batony,a nawet lody. Przeżuwanie, szeleszczenie opakowaniami, przegryzanie, szuranie.Hałas. I te brudne sale po opuszczeniu widowni. Szok. Gdzie tutaj kultura,której notabene od miłośników teatru należałoby oczekiwać? I pytania automatycznienasuwające mi się na myśl: nie można wytrzymać tych dwóch godzin bez jedzenia?Nie można pozbierać po sobie śmieci? Czy to takie ciężkie? Czy oglądana sztukastraciłaby na jakości, gdyby się nie jadło w czasie jej oglądania?

 

W „Gate Theatre” publiczność nic nie jadła. Wreszcie nasali panowała względna cisza. Byłaby idealna, gdyby nie fakt, że wśród publikizasiadł Burak. Nie wiem, jakim cudem się tu przedostał, wiem za to, żeskutecznie raził swoim buractwem. Zaszył się gdzieś w jednym z końcowych rzędówi hałasował w najmniej oczekiwanych momentach. Głupie komentarze, głośna gadka– wiedział, jak wyrwać publikę z zadumy nad oglądanym widowiskiem. Chciałabymnapisać, że zobaczyłam, jak w jego kierunku zmierza rozwścieczony stróż, araczej jego pokaźna pięść, ale niestety nie doczekałam się takiego widoku.Niemniej jednak Burak w pewnym momencie ucichł. Czy zrobił to dobrowolnie, czyteż za „delikatną” sugestią kogoś – nie wiem. Ale to już mnie nie interesuje. Wauli zapanowała cisza. Jaka być powinna już od samego początku.

 

To był widz, który bezapelacyjnie otrzymałby ode mnie„Nagrodę Bogmana Roku”, gdybym tylko organizowała taki konkurs. NagrodęNapaleńca Roku otrzymaliby ex aequo panowie, którzy ulokowali się w pierwszym rzędziena „Lord of the Dance”. Spokojni i przyczajeni siedzieli sobie na krzesełkach,by w ciszy obserwować toczącą się akcję. Kiedy na scenie pojawiły się sametancerki w kusych strojach, z mocno wyeksponowanymi atutami, panowie dziwniesię ożywili. Unieśli ręce, zaczęli namiętnie klaskać i gwizdać, a ja oczamiwyobraźni już widziałam, jak się oblizują, ściągają z siebie koszule, wstają izaczynają nimi wymachiwać ponad swoimi głowami. Zupełnie jakby był to peepshow, nie „Lord of the Dance”.

 

Co tu dużo mówić: co kraj, to obyczaj.

poniedziałek, 23 listopada 2009

"The Birds" - w poszukiwaniu grozy i suspensu

Co sprawiło, że wybrałam się do dublińskiego Gate Theatre na „Ptaki” – spektakl oparty na opowiadaniu Daphne du Maurier? Głównie chęć rozrywki. Od mojej ostatniej wizyty w teatrze upłynęło już dobrych kilka miesięcy. Lubię zasiadać na widowni i przenosić się w świat, który tworzą przede mną aktorzy sceniczni. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy niedawno dopadło mnie pragnienie ponownego zawitania w teatrze. Korzystając z dobrodziejstw Internetu, przejrzałam programy znanych mi dublińskich teatrów. Wybór nie był trudny. Padło na „Ptaki”. Między innymi dlatego, że od paru dni kusiła mnie ich reklama radiowa. Zapowiadało się intrygująco i ciekawie. Odrobinkę mrocznie i dreszczowo. A tego właśnie szukałam – czegoś nieco odmiennego od spektakli, które miałam już okazję obejrzeć.


  

                               

Pozytywne opinie krytyków, wyjątkowo pochlebne komentarze, jakie można było znaleźć na stronie Gate Theatre przeważyły szalę. Zapadła decyzja. Kupujemy bilety na „Ptaki”. Przez cały czas oczekiwania, przez te kilka dni, które oddzielały mnie od sztuki, żyłam w lekkim podekscytowaniu. Zastanawiałam się, czy przedstawienie, które zobaczę będzie miało klimat słynnych „Ptaków” Hitchcocka. Czy będzie w nim nastrój grozy, tajemniczości i paniki? I przede wszystkim: czy przypadnie nam do gustu.


    


Czas pokazał, że moje nadzieje okazały się płonne. Przez ponad dwie godziny trwania spektaklu nie doświadczyłam żadnych z oczekiwanych przeze mnie emocji. Nie było nastroju grozy i nie było porywającej fabuły. Przede wszystkim nie było klimatu, którego oczekiwałam. Zamiast ze strachu siedzieć na skraju fotelika, z duszą na ramieniu, ja rozsiadłam się wygodnie. Jak gdybym oglądała lekki i przyjemny film rodzinny. A to przecież były „Ptaki”. Widowisko, które powinno dostarczyć przyjemnego dreszczyku niepokoju. Nie udało mi się też odnaleźć zapowiadanego suspensu. Oczekiwałam atmosfery grozy wiejącej ze sceny. A tymczasem momentami wiało, ale nudą. Kilka ptasich pisków, trup na scenie – to za mało, by wbić mnie w fotel.

 

Duże nadzieje pokładałam w oprawie muzycznej „Ptaków” Conora McPhersona. Z doświadczenia wiem, iż odpowiednio skomponowane dźwięki potrafią spotęgować emocje. Przyczynić się do mocno odczuwanego suspensu, sprawić, by widownia wstrzymała oddech i nerwowo wyczekiwała co dalej. I tego właśnie mi zabrakło: niewielkich efektów specjalnych i mrocznej ścieżki dźwiękowej. Muzyka, owszem była. Całkiem przyzwoita. Było jej jednak za mało. Nie spełniała oczekiwanej przeze mnie funkcji.

 

By nie skupiać się tylko i wyłącznie na tym, co negatywne, przejdę do pozytywnych aspektów „Ptaków”. Zdecydowanie na wyróżnienie zasługuje obsada spektaklu. Na scenie pojawiły się dwie ważne i naprawdę utalentowane postacie: Sinéad Cusack, grająca w „Ptakach” Diane, żona Jeremy’ego Ironsa, znana m.in. z takich filmów jak: „V jak Vendetta”, czy też „Ukryte pragnienia”. Partnerował jej Ciarán Hinds, który świetnie wcielił się w rolę Nata. Niewątpliwa gwiazda dużego formatu, znany mi wcześniej z filmów: „Aż poleje się krew”, „Droga do zatracenia” i „Mickybo i ja”, a miłośnikom serialu „Rzym” doskonale znany jako Juliusz Cezar. Wspomnianej dwójce towarzyszyła zdecydowanie mniej znana, ale bardzo dobrze radząca sobie z rolą, Denise Gough, która na scenie wcieliła się w postać Julii.

 

Nie mam również żadnych zarzutów dotyczących przestrzeni scenicznej. Sztuka rozgrywa się w domu na wsi i to doskonale widać. Wszystkie rekwizyty znajdujące się na scenie spełniły swoją funkcję – z pewnością u niejednego widza pojawiło się wrażenie, iż właśnie przebywa on we wnętrzu rustykalnie urządzonego domu. Całkiem przytulnego zresztą.

 

Na wyróżnienie zasługuje końcowy efekt, który niespodziewanie pojawił się w sztuce: z kominka [jeśli wzrok nie spłatał mi figla] wyleciało stado gołębi. I to bez wątpienia był trafny pomysł. Chwyt, które z pewnością podniósł stopień atrakcyjności spektaklu. Szkoda tylko, że tego typu efektów nie było więcej. Widownia w należyty sposób pożegnała aktorów. Dostali ciepłe brawa, aczkolwiek szału nie było. Podobnie jak owacji na stojąco.

 

Podsumowując, chciałabym zaznaczyć, iż sztuka nie była zła. Nie chciałabym nikogo zniechęcać do jej obejrzenia na scenie. „Ptaki” nie wywarły na mnie zbyt dużego wrażenia nie dlatego, iż były kiepskim spektaklem. Problem tkwił po mojej stronie: ja po prostu nastawiłam się na coś innego. Miałam za duże oczekiwania w stosunku do sztuki, ciągle mając w pamięci klimatyczny film Hitchcocka. I to mnie zgubiło.

wtorek, 17 listopada 2009

A świstak siedzi...

Błogosławieni ci, którzy posiadają w pracy stołówkę,albowiem mogą najeść się w miarę tanio i smacznie.

 

Ci, których nie spotkał taki przywilej, mają kilka opcji:

 

  1. Mogą stołować się na mieście – opcja może i kusząca, ale na krótką metę. Sporadyczne skorzystanie z dobrodziejstw lokalnych restauracji i fast-foodów nie jest złe. Gorzej, kiedy tego typu lokale stają się niemalże naszym drugim domem. Opcja odchudzająca portfel i ryzykowna. To takie kulinarne bungee jumping. Jesz, ale tak naprawdę nie wiesz co. Nigdy nie masz pewności, że jakiś sfrustrowany pracownik kuchni nie wyżył się właśnie na Twoim daniu ;)

 

  1. Można oczywiście zaopatrywać się w domowe posiłki. Opcja z pewnością bardziej rozsądna, zdrowsza, [teoretycznie] smaczniejsza i tańsza, ale i bardziej pracochłonna. Trzeba codziennie coś przyrządzić, a później umieścić to w pojemniku na lunch. Nie dla zapominalskich, niezdyscyplinowanych i leniwych.

 

 

  1. Opcja ostatnia, to opcja hardcorowa. Z pewnością nie dla słabych psychicznie i głodomorów ;) Otóż można całkowicie zrezygnować ze spożywania posiłków w czasie pracy. Pomysł niezbyt rozsądny, przynoszący więcej szkody niż pożytku. Nie od dziś wiadomo, że jak Polak, tfu, człowiek głodny, to człek zły. I nie myślący. Bo jak tu myśleć, kiedy żołądek przysysa się do kręgosłupa, kiszki zawzięcie marsza grają [i szykują się na bis], a przed oczami pojawiają się przeróżne smakołyki – produkty uboczne nadgorliwej wyobraźni.

 

I tak się składa, że Połówek jest właśnie jednym z tychnieszczęśników, którzy nie posiadają firmowej kantyny. Zatem wszystko, cozostaje przez niego przyniesione do pracy, jest domowej produkcji. A dokładniejMade in Ireland. By Taita [gwoli ścisłości]. Poczucie przyzwoitości nakazuje miwyznanie prawdy. Nie jestem i nigdy nie byłam wybitną kucharką. Ale zaznaczyćtrzeba, że Tyfusową Mary też nie jestem. Ani kompletnym beztalenciem kulinarnym,którego potraw nie spróbowałyby nawet wygłodniałe dzieci z Etiopii. Eksperymentuję,daję się ponieść fantazji, uczę się na własnych błędach. Żyjemy, a to chybaprzemawia na moją korzyść. To dowód na to, że moje kulinarne „dzieła”  nie są szkodliwe dla otoczenia.

 

Z troski, w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku, a wgłównej mierze z powodu swojego nieco zarozumiałego ego [„bo ja to lepiejzrobię!”], to ja dbam o zawartość połówkowego pojemnika na lunch. Jego zadaniepolega jedynie na zabraniu z lodówki tego, co mu przygotowałam na obiad dopracy. Proste. Ale tylko pozornie. Bo oto okazuje się, że Połówek - zawsze będącyrano na autopilocie - nie do końca wywiązuje się ze swoich obowiązków. Otwieralodówkę, chwyta automatycznie pojemnik, zgarnia ze stołu kilka owoców iwychodzi z domu. Jeśli obok pojemnika na lunch stało coś innego, coś co niejest standardowym składnikiem jego posiłku, coś, co przede wszystkim nieznajduje się w jego „lunchboxie”, to coś zostaje pominięte. Tak więc wracam kiedyś do domu, otwieram lodówkę, a tam stoi zupa Połówka. Miał wziąć dopracy. Nie wziął.

 

Początkowo myślałam, że to pojedynczy wybryk Połówka. Ot,nic nie znaczący incydent – nie zauważył i nie zabrał ze sobą. Kiedy jednakczynność nabrała stałego charakteru, postanowiłam przejść do kontrataku.Podrapałam się po głowie, podumałam i wpadłam na pewien pomysł.  A mówiąc konkretnie: poszłam w śladyświstaka. Zaczęłam wszystko owijać w sreberka. Poskutkowało. Od tego momentu, zlodówki zawsze znikało wszystko, co było zawinięte w folię aluminiową, aPołówek szedł do pracy kompletnie wyposażony.

 

Zatem od dziś możecie zacząć do mnie mówić „Świstak” ;)

niedziela, 8 listopada 2009

Żywot świni (nie)poczciwej

Przebywając w Enniscrone, małym i malowniczym miasteczku w hrabstwie Sligo, natrafiłam na pewną rzeźbę. Pomnik jest niezwykle oryginalny, a jego historia ciekawa. Nie jest to figura żadnego z bohaterów narodowych Irlandii: Michaela Collinsa, Eamona de Valery, czy Daniela O’Connella. Nie jest to nawet żaden z irlandzkich pisarzy. Posąg przedstawia… czarną świnię. Tak, zwykłą czarną świnię. Z czterema racicami, z podwiniętym ogonem, z ryjem. Choć może przymiotnik „zwykła” nie do końca do niej pasuje. Ale o tym za chwilę.

    

Pomnik stoi przy głównej drodze w całkiem niedużej odległości od morza i złocistej plaży. Posąg spokojnie można by było nazwać przerośniętą skarbonką, gdyby nie fakt, że świnki-skarbonki są zazwyczaj urocze. Malutkie, różowiutkie, dobrze im patrzy z pyska. A ta w Enniscrone jest całkowitym zaprzeczeniem wspomnianych skarbonek. To raczej czarny i potężny knur z niesympatycznym ryjem i złośliwymi oczkami. Oto portret pamięciowy „Black Pig” z Enniscrone.

        

Czarna Świnia z hrabstwa Sligo była nie tylko wredna z wyglądu, ale także z charakteru. A o tym można dowiedzieć się z irlandzkiego folkloru, który wprost przesiąknięty jest legendami. Nie brakuje w nim historii przedstawiającej losy naszej dzisiejszej bohaterki. Zatem zasiądźcie wygodnie w fotelach i zapoznajcie się z żywotem niezbyt poczciwej Czarnej Świni z Enniscrone.

    

Otóż pojawiła się ona nagle. Z zaskoczenia. Niczym Superman. Z małą różnicą: ona nie przybyła, by ratować ludzkość, ale by siać spustoszenie. Gwoli ścisłości: świnia wyłoniła się z wód Atlantyku, po tym jak została przegoniona z Donegalu. Jej potężne cielsko pokrywała szczecina. Gęsta i trująca. Ktokolwiek miał z nią kontakt dotykowy, umierał.

     

Nie dość, że świnia wpadła do miasteczka na krzywy ryj, to jeszcze urządziła w nim niezłą rozróbę. Szarżowała, pożerała dzieci, zabijała mężczyzn i kobiety, każdego kto stanął na jej drodze. Nawet przyjaznym i towarzyskim Irlandczykom kończy się kiedyś cierpliwość. W chłopach zawrzała krew. Każdy poszperał w swojej chatce, wydobył z niej ostre narzędzia, a następnie przystąpił do zmasowanego ataku na świńskiego najeźdźcę.


  
 

Jak łatwo przewidzieć: jedna świnia nie ma szans w starciu z tłumem. Nawet jeśli jest rozwścieczona. Zwierzę zostało wygnane z miasteczka, a następnie zabite w miejscu, gdzie dziś znajduje się miejscowość Muckduff [co po irlandzku oznacza właśnie „czarną świnię”]. I tam też spoczęły jej zwłoki. Lokalni farmerzy nie sprostali zadaniu ich przetransportowania, zatem uradzono, iż świnia zostanie  pogrzebana na placu boju. Zamaskowano ją dużą ilością ziemi i kamieni. Ponoć kamienny grób Czarnej Świni nadal znajduje się w Muckduff, jednak nie dotarłam do niego z braku czasu.

 
Legenda jest bardzo stara, ale ciągle żywa. Czarna Świnia stała się sposobem na zarobek. Pisze się o niej piosenki, drukuje się t-shirty z jej wizerunkiem, a w miasteczku corocznie w czasie wakacji odbywa się „Black Pig Festival”, kiedy to lokalna społeczność oddaje się przeróżnym uciechom. Jest dobra zabawa, szum morza, dużo muzyki, Guinness leje się strumieniami, dzieci szaleją na plaży, a wszystkiemu przygląda się martwym okiem wielka Czarna Świnia.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Demotywator w sutannie

W przedostatnim poście pisałam o zakonnicy stosującejprzemoc wobec swojej podopiecznej. W jednym z komentarzy napisałam wtedy, iż wkrótce napiszęco nieco o moich doświadczeniach z księżmi. Zatem robię to dzisiaj.

 

Wspomniany post, jak i również ten obecny, nie mają nacelu szkalowania wizerunku osób duchownych. Wizerunku, który notabene i takjest już mocno podburzony. Kościół, a raczej jego słudzy, systematyczniezatracają swój autorytet. Po części mnie to nie dziwi. Tyle dziś zła naświecie, co gorsze: tyle zła w środowisku osób duchownych, iż niejedna owieczkapostanawia się odłączyć od stada, w którym przyszło jej przeżyć ileś tam minionychlat. Bo co zrobić, kiedy pasterz schodzi na złą drogę? Co zrobić, kiedyprzestaje mu zależeć na swoich owieczkach? Co począć, kiedy pasterz już niejest ostoją? A kimś na kształt wilka czyhającego gdzieś niedaleko, gdzieś zafurtką?

 

Taka sytuacja pociąga za sobą wiele negatywnych zjawisk.Przede wszystkim następuje chaos w stadzie. Owieczki nie wiedzą, co robić. Te onajsłabszej wierze postanawiają się wyłamać, odejść. Nie chcę mieć nicwspólnego z resztą stada. Wybierają los outsidera. Pod opieką pasterzapozostają tylko te, którym siła wiary pozwala przymknąć oko na niedoskonałościswego duchowego guru. Te owieczki rozumieją, że pasterz jest tylko człowiekiem.Nikim więcej. Że posiada słabości typowe dla istoty ludzkiej. A co za tymidzie: że jego jestestwo jest ciągiem upadków. Tych mniejszych i większych. Bokto z nas jest idealny? Kto z nas jest nieskazitelny? Czysty jak śnieżnobiałypuch tuż po opadnięciu na ziemię, przejrzysty i nieskażony niczym krople rosy?To takie ludzkie upadać. A pasterz – mimo że jest również duchowymprzewodnikiem stada – jest PRZEDE WSZYSTKIM człowiekiem. Istotą grzeszną. Walczyze swoją grzeszną naturą, odpiera demony, stara się pozostać na właściwejdrodze. Na jedynej i słusznej drodze wiodącej do Boga. Różnie mu to wychodzi,tak jak różnie wychodzi nam bycie tym, kim chcemy być.

 

Porzućmy świat alegorii, przenośni  i symboli.

 

Wychowałam się w małym, wiejskim środowisku, gdzieproboszcz pełnił niemalże rolę Boga. Starał się trzymać w garści swoichparafian, grzmiał na nich z ambony, wprowadzał swoje żelazne i kontrowersyjnezasady. Miał być duchowym łącznikiem pomiędzy Tym Na Górze a wiernymi. Okazałsię kompletnym niewypałem. Takim katolickim demotywatorem wszechczasów. Zamiastprzybliżać ludziom Boga, sprawiał że się od Niego oddalali. I z wszystkichgrzechów, które w życiu popełnił, ten chyba był największy.

 

Religia z nim to był koszmar niejednego ucznia z mojejszkoły podstawowej. Kiedy był zajęty, nie pojawiał się na zajęciach. Wtedy byłonasze małe, prywatne święto. Nie było lekcji, był szał. Radość, wygłupy, ot,głupie dziecięce wybryki. Kiedy ktoś dawał cynk, że ksiądz jednak się pojawi,pojawiało się nerwowe oczekiwanie. W niejednej głowie rodziło się pytanie: wjakim nastroju będzie nasz proboszcz? Mieliśmy nadzieję, że w dobrym. Bo dobrynastrój oznaczał, że nie będzie bicia. Zły - że wystarczy jeden fałszywy ruch,by oberwać. Zero hałasu i posłuszeństwo – tylko one gwarantowały uniknięcielania.

 

 

Oczywiście nie każde dziecko było bite. Lanie dostawałyte, które w jakiś sposób podniosły księdzu ciśnienie. Najczęściej była tochłopięca część mojej klasy. A dokładniej mówiąc: znane w szkole urwisy. Dziecitrudne, dzieci wyjątkowo problemowe, często z dysfunkcyjnych rodzin. Dzieci,których nie można było postraszyć nauczycielem, dyrektorką, ani nawet jedynką wdzienniczku i nauczycielskim dzienniku. To były dzieci, których nawet ja nielubiłam, których podświadomie trochę się bałam. Bo nigdy nie było wiadomo,kiedy łobuzowi z patologicznej rodziny przyjdzie do głowy zrobić coś złegosłabszej koleżance z klasy. Dziecko wychowane w atmosferze terroru i przemocy,często przekazuje tę przemoc dalej. Dla sfrustrowanego łobuza, to właśnie my,dziewczynki, byłyśmy najłatwiejszym celem. Słabszej płci zawsze łatwiej jestgrozić, pluć na nią, czy okładać ją twardymi śnieżkami.

 

Bicie, to nie była jedyna niedoskonałość naszego kapłana.Był on otoczony niechlubną mgiełką, która była niczym jego druga skóra. Tojednak nie wydawało mu się przeszkadzać. Robił to, czego robić nie powinien.Bił dzieci, maślanym wzrokiem wodził za kobietami i młodymi dziewczętami,mieszał się w różne krętactwa i machlojki. Pod jednym dachem mieszkał ze swojąkucharką. Tajemnicą Poliszynela były ich bliższe kontakty.

 

W mojej pamięci chyba już zawsze będzie obleśnym facetem olubieżnym spojrzeniu. Nienawidziłam przebywać z nim sam na sam, bo to groziłopodszczypywaniem z jego strony. Jednak nawet przebywanie w towarzystwie innychuczniów: koleżanek i kolegów z klasy, nie gwarantowało nam „nietykalności”.Nam, czyli mojej koleżance ze szkolnej ławki i mnie. Bo to my miałyśmynieprzyjemność być jego ulubienicami: śliczna brunetka z grubym, czarnymwarkoczem i jej „anielska” koleżanka z długimi, gęstymi blond włosami iniebieskimi oczami. Do dziś pamiętam zażenowany grymas na obliczu koleżanki.Grymas, który pojawiał się zawsze, kiedy nasz proboszcz nie oparł się pokusieuszczypnięcia jej. Grymas zmieszanego, kilkunastoletniego dziecka opierającegosię lubieżnym palcom. A okazja zawsze się znalazła. Najczęściej pojawiała sięwtedy, kiedy pochylone nad kartkami papieru, pisałyśmy sprawdzian z religii.Wtedy można było podejść, by bez wzbudzania podejrzeń, udać, że się czyta to,co piszemy. I uszczypnąć.

 

To nie był klasyczny „zły dotyk”. Jeśli w ogóle można takpowiedzieć. Nigdy nie stała nam się żadna krzywda. Nigdy nie doszło doprzestępstwa na tle seksualnym, do czegoś, co by na zawsze zniszczyło dziecięcąpsychikę i wiarę w ludzi. Podejrzewam, że moja koleżanka nigdy nie powiedziałao tym swoim rodzicom. Tak jak ja nie powiedziałam moim. To było coś, czegonależało unikać, coś, co nigdy nie było przyjemne, jednocześnie było to coś, conie wymagało interwencji dorosłych. „Niewinne” podszczypywanie. Choć może dokońca nie było tak niewinne, jeśli z lekcji religii w podstawówce pamięta sięgłównie księdza i jego lubieżny wzrok. A może nawet nie księdza, tylko zwykłegofaceta skrywającego się w sutannie księdza – pasterza duchowego. Człowiekaniegodnego zwać się sługą Boga. Niegodnego, by nosić kapłańską sutannę.

 

Po szkole podstawowej przyszła pora na liceum. I nakolejne rozczarowanie. Cztery lata nauki i czterech różnych duszpasterzy. Kiedypolubiłam pierwszego z nich, na wszystkich spadła szokująca nowina. Niedowierzanie,szok, zdziwienie. Rozczarowanie. Ksiądz powędrował za kraty, a moja klasadostała nowego sługę bożego. Tylko tym razem już nie wysilałam się, by muzaufać i by wykrzesać dla niego choć odrobinę sympatii. Kolejny trzy lata mojejnauki minęły, a ja od tego czasu już ze swego rodzaju nieufnością spoglądałamna facetów w sutannach. Ale od Boga nie odeszłam, bo uważam, że głupotą jestodchodzenie od Niego ze względu na występki kleru.

 

Dziś, kiedy wspominam tamte czasy, zastanawiam się, jakimcudem udało mi się ciągle pozostać wierzącą i praktykującą katoliczką. Po tym,co widziałam, po tym, co przeszłam, mogłabym spokojnie odsunąć się od Boga. Odkościoła, od wszystkiego co z nim związane. Z pewnością dostałabymrozgrzeszenie od innych. Szczególnie od tych, którzy z podobnych powodówwystąpili z szeregu katolickich owieczek. Ale czy kiedyś sama sobie byłabym wstanie udzielić rozgrzeszenia?

poniedziałek, 26 października 2009

Zestaw na długie, jesienne wieczory

Mało mnieostatnio było w internetowym świecie. Teraz macie okazję poznać sprawcętakiego, a nie innego stanu. Długie i chłodne wieczory wyjątkowo sprzyjająspędzaniu czasu na czytaniu i oglądaniu telewizji. O ile ta pierwsza czynnośćzawsze jest pożyteczna, o tyle ta druga tylko niekiedy. Zatem proponuję Wamdzisiaj mały zestaw, który pomoże Wam ambitnie i przyjemnie wykorzystaćwieczorny czas.

  


W 1996 rokuFrank McCourt, syn ubogich irlandzkich emigrantów, zadebiutował w literackimświecie, publikując „Prochy Angeli”. Książka  dość szybko podbiła sercaczytelników i spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem. Pisarz odniósł ogromnysukces, został uhonorowany Nagrodą Pulitzera, a trzy lata później pojawił sięfilm Alana Parkera noszący ten sam tytuł co książka.


  


Tak się składa,że moją przygodę z tym dziełem rozpoczęłam od oglądnięcia filmu. Trafiłamkiedyś na niego, robiąc zakupy w jednym z tutejszych supermarketów. Niezastanawiałam się długo nad jego kupnem. Wkrótce potem obejrzałam go i sklasyfikowałamjako jeden z moich ulubionych filmów. Jeden z tych, które starannie przechowujęw swojej filmotece i do których kilkukrotnie wracam z niesłabnącąprzyjemnością.


Niedawno zkolei nabyłam książkę i niemalże natychmiast przystąpiłam do jej lektury. „ProchyAngeli” przedstawiają losy biednej irlandzkiej rodziny, która zdecydowała sięporzucić Amerykę i powrócić do rodzinnego kraju. Do Irlandii, która ciąglezmagała się z wielkim kryzysem gospodarczym. To właśnie tam, w Limericku,rozpoczęła się ich gehenna. Ich szalona walka z przeciwnościami losu, zubóstwem, nędzą i głodem. Walka z życiem i samym sobą. Niesłychanie zaciętawalka głównego bohatera, kilkunastoletniego Franka, o realizację swoich marzeń.O powrót do Ameryki, gdzie czekało lepsze życie.


Zarówno film,jak i książka poruszają. Wzruszają o tyle mocniej, iż przedstawiają prawdziwąhistorię. Historię dzieciństwa autora, Franka McCourta. Dzieciństwa szalenietrudnego i naznaczonego wieloma cierpieniami. I chyba właśnie ta autentyczność,ta świadomość, że właśnie czytamy / oglądamy autobiograficzną historię, dodaje„Prochom Angeli” wyjątkowości.


Film jestpiękny. Jest poruszający i przede wszystkim dający do myślenia. Mimo że jestbardzo dobrze skonstruowany, że jest w zasadzie niezwykle dokładnym odbiciemksiążki, ma wadę typową dla filmów będących ekranizacją książki. Jest tylko iwyłącznie filmem. Wiernie odtwarza książkową fabułę, jednak jest to historiaokrojona. Historia pozbawiona przede wszystkim wnikliwego portretupsychologicznych młodego Franka. Jego walki z samym sobą. Walki, do którejczęsto dochodziło pomiędzy jego systemem wartości, tym, co czuł, a tym, codziało się po części bez jego woli. Z coraz mocniej dającym się we znakidojrzewaniem, z pokusami otaczającymi go świata.


„Prochy Angeli”są smutne. Bez względu na to, czy jest to film, czy książka. Smutne, boprzedstawiają realia nie tylko dzieciństwa Franka, lecz tak naprawdę wieluinnych dzieci. I pomimo tego, że od wydarzeń przedstawionych w książce upłynęłomnóstwo lat, a sam autor już nie żyje, tego typu historie ciągle się gdzieśrozgrywają. Takich Franków jest więcej. Łączy ich walka o przetrwanie, dzieliwiek, niejednokrotnie pochodzenie.


Jednak w tejsmutnej historii jest też miejsce przeznaczone na małe radości. Na happy-end.Na uśmiech od losu i Boga. „Prochy Angeli” niosą także pozytywne przesłanie.Pozwalają spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Zaryzykowałabymstwierdzenie, iż mobilizują. Mobilizują przede wszystkim tych, którzy sąpodobni do młodego Franka. Ukazują, iż ciężką pracą, uporem i silną wolą możnawiele zmienić. Można dojść tam, gdzie się chce. Można zrealizować swojemarzenia. Trzeba tylko zachłannie o nie walczyć. I nie poddawać się. Cokolwiek,by się działo. Bo jeśli los uśmiechnął się do Franka, to dlaczego nie możeuśmiechnąć się do nas? To nie fikcja literacka, to samo życie. A scenariuszepisane przez życie są zawsze najbardziej autentyczne i poruszające.


Co tu dużomówić? Polecam, polecam i jeszcze raz polecam.