poniedziałek, 21 marca 2022

Świątynia na skraju klifu i ekscentryczny biskup - Mussenden Temple & Downhill Demesne


Downhill Demesne to spuścizna po anglikańskim biskupie Derry - Fredericku Augustusie Hervey’u, który posiadał również tytuł czwartego hrabiego Bristol. Hervey urodził się w arystokratycznej rodzinie w 1730 roku, a zanim dobił do czterdziestki, miał kasy jak lodu, był biskupem Derry, a także królewskim kapelanem Jerzego III, pierwszego króla Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii. Jurek zwykł pieszczotliwie nazywać Fryderyka „nikczemnym prałatem”, na co ten drugi w dużej mierze sobie zapracował, choćby dość nietypowym jak na duchownego stwierdzeniem, że jest... agnostykiem. 


Obydwaj panowie byli ciekawymi postaciami: król Jurek był obdarzony świetną pamięcią, a także dużą inteligencją. Ze względu na swoje zamiłowanie do wsi i rolnictwa dorobił się przydomka „król-farmer”, z którego zresztą był bardzo dumny. A tak poza tym miał czerwono-szare przebarwienia na zębach i sikał na czerwono, jako że dręczyły go porfirie wątrobowe, do których przyczyniła się wieloletnia kumulacja arszeniku w jego organizmie. W ówczesnych czasach arszenik stosowano w wielu… lekach, kremach, a także w pudrach do peruk. Jako że ten wpis poświęcony jest biskupowi Fryderykowi, a nie królowi Jurkowi, to już przechodzę do jego nietuzinkowej osoby.

 

Nietuzinkowej to zdecydowanie dobre słowo, albowiem życie biskupa było dalekie od cichego i ascetycznego żywota skromnego duchownego. Niedługo po objęciu swojej posadki Fryderyk zaczął uchodzić za najbardziej światowego, popularnego i ekscentrycznego duchownego w całym Kościele Irlandii. W istocie był dziwakiem pierwszej klasy. Na szczęście takim niegroźnym. 


W czasie swoich wypraw do Rzymu lubił na przykład obwieszać się złotymi łańcuchami niczym murzyński raper. Zasady „mniej znaczy więcej” chyba jeszcze wtedy nie odkryto, więc można mu wybaczyć. Na szczęście swojego modowego looku nie kompletował dresami z kilkoma paskami, lecz przyodziewał się w gustowne – albo i nie - czerwone bryczesy, a na głowę zakładał biały kapelusz z szerokim rondem. Fantazji i poczucia humoru zaprawdę nie można mu było odmówić. 


Jak już wspomniałam wcześniej – ekscentryczny biskup dysponował niezłą fortuną (jego roczny dochód był dwukrotnością tego, ile król Jurek musiał zapłacić za kupno Pałacu Buckingham), ale szczęśliwie dla ludności Derry i chyba też całego świata, duszenie grosza nie sprawiało mu przyjemności. Fryderyk okazał się hojnym filantropem. Budował drogi i aktywnie angażował się w sprawy Irlandii.

                                                                         Grobla Olbrzyma

To właśnie on odpowiedzialny jest za wypromowanie największej atrakcji Irlandii Północnej – Giant’s Causeway zwanej Groblą Olbrzyma, na która składa się około 40 tysięcy bazaltowych kolumn powstałych jakieś 50-60 milionów lat temu. Poniekąd to on był jej „odkrywcą”. W tamtych czasach jeszcze nie śniło się japońskim turystom o tym cudzie przyrody. Dziś Grobla jest nie tylko w ich przewodnikach, lecz chyba także w każdym innym szanującym się bedekerze. 


Jednym z zamiłowań biskupa Fryderyka była wulkanologia, mimo że kiedyś, na dwa lata przed tym jak został biskupem, o mało co nie zginął w czasie wspinania się po Wezuwiuszu. W tamtych czasach wulkan był dość aktywny, a pech chciał, że w czasie jednej z jego erupcji biskupa uderzył fragment skały. Dla niego był to najwidoczniej znak z nieba, że ma prowadzić badania nad wulkanami.


Grobla Olbrzyma była zatem dla niego niezwykle apetycznym kąskiem, do którego chętnie i często wracał. Zonk polegał jednak na tym, że jego diecezja znajdowała się w hrabstwie Derry, nie zaś w Antrim, gdzie jest słynna Grobla. 


W obecnych czasach przemieszczanie się z Derry do Antrim nie jest wielkim problemem. Wtedy jednak było - na podróż trzeba było poświęcić nawet cały dzień. Zaradny biskup wykoncypował zatem, że czas wybudować w tym hrabstwie wakacyjną rezydencję, z której miałby rzut beretem do bazaltowych kolumn. I tak powstał okazały Downill House. 

 

Inną pasją biskupa były podróże po Europie. To na cześć Fryderyka, który – nie zapomnijcie – był czwartym hrabią Bristol,  ponad dwieście hoteli na całym świecie zwie się dziś Hotelami Bristol. Jako że Fryderyk był kolekcjonerem sztuki, często przywoził sobie ze swoich wypraw pamiątki w postaci obrazów mistrzów pędzla - ot, takie tam "skromne" suweniry. Jego rezydencja Downhill zaczęła w pewnym momencie coraz bardziej przypominać galerię sztuki – znajdowały się w niej różne rzeźby, a także obrazy m.in. Rembrandta, Tycjana, Rafaela Santi i Carravagio. Pech chciał, że w maju 1851 roku w jego domu wybuchł pożar. Ogień całkowicie zniszczył bibliotekę i wiele rzeźb. Udało się jednak uratować większość cennej kolekcji obrazów biskupa. 

Zdjęcie z sieci

W czasie jednej z podróży do Włoch Fryderyk zapałał miłością do świątyni Westy w Tivoli, niedaleko Rzymu. Ale jako że nie mógł jej kupić i przywieźć do Irlandii jak innych swoich łupów, postanowił ją... skopiować. I tak w latach 80. XVIII wieku  powstała Mussenden Temple, malownicza świątynia na skraju klifu, którą zadedykował swojej krewnej, Frideswide Mussenden. 

 

Wieść gminna niesie, że Fryderyka i jego młodziutką kuzynkę łączyły nie takie znowu niewinne stosunki. Biedaczka zmarła jednak w wieku 22 lat i nie mogła korzystać z wdzięcznego budynku wybudowanego specjalnie dla niej. Ponoć zawsze była wątłego zdrowia, a szkodliwe plotki o romansie z biskupem tylko jej zaszkodziły. 


Mussenden Temple za to przetrwała, mimo że rok po roku matka natura próbuje wyrwać to, co do niej należy. Klif, na którym wzniesiono świątynię systematycznie ulega erozji. Kiedyś wokół niej spokojnie mógł przejechać koń z powozem. Dziś ten sam koń leżałby na plaży poniżej. Wnętrze świątyni wyglądało zupełnie inaczej niż obecnie. Puste i gołe ściany wypełniały niegdyś regały z książkami. Mimo takiej, a nie innej lokalizacji nie wilgotniały one, ze względu na to że budynek był nieustannie ogrzewany. 


Fryderyk był także wielkim zwolennikiem równości i tolerancji religijnej. Wiedział, że Irlandia nie zazna spokoju, dopóki w jej granicach będą trwać walki religijne i będzie panować dyskryminacja. Dlatego sam dokładał swoje cegiełki do budowania pokoju i szerzenia tolerancji. Z braku katolickiej świątyni w okolicy zezwalał księżom na odprawianie raz w tygodniu Mszy św. w podziemiu Mussenden Temple. Pięknym gestem z jego strony było również  finansowe wspomaganie katolików i prezbiterian. Swego czasu na plaży u podnóża świątyni urządzał wyścigi dla anglikańskich i prezbiteriańskich duchownych. Nagrody jak zwykle były symboliczne i skromne - plebanie. Takim to małym człowiekiem z dużym gestem był biskup Fryderyk.   


Warte odnotowanie jest to, że ludzie docenili jego szczodrość i po śmierci biskupa katolicy, protestanci i prezbiterianie wspólnie zrzucili się na budowę pamiątkowego obelisku w rodzinnych stronach Fryderyka, w Anglii. Zanim jednak Fryderyk umarł, zaczął coraz więcej czasu spędzać poza granicami Irlandii. Być może dlatego, że wyspa ostatecznie nieco go rozczarowała, a upragniona tolerancja religijna nie nadeszła. Posiadłością Downhill zarządzał w tym czasie jego kuzyn, Henry Bruce, brat wspomnianej wcześniej Frideswide’y. Rezydencja pozostała w rękach rodziny aż do połowy XX wieku. Po pozbawieniu jej dachu w 1950 roku popadła w ruinę. Całkiem malowniczą ruinę wypadałoby dodać. 


 

piątek, 18 marca 2022

Śmierć przyszła przedwcześnie

Wiele popularnych osób zmarło przez te kilkanaście lat mojego życia w Irlandii: aktorów, muzyków, projektantów, celebrytów... Sean Connery, David Bowie, George Michael, Pierre Cardin, Kenzō Takada, Kobe Bryant, Chris Cornell, Chester Bennington - to tylko kropla w morzu tych, którzy odeszli. Jednak śmierć żadnej z tych osób nie poruszyła mnie aż tak bardzo jak ta Irlandki Dary Fitzpatrick i jej trzech kolegów ze straży przybrzeżnej Irlandii, którzy pechowej nocy, w poniedziałek 13 marca 2017 roku, wyruszyli w misję ratunkową na pokładzie śmigłowca Sikorsky S-92A zwanego Rescue 116. W misję, z której żadne z nich już nie wróciło żywe, a niektórzy nie wrócili wcale, bo ich ciała zabrał ocean i już nie oddał.

Jest czas odrodzenia i jest czas śmierci

Marzec to taki miesiąc w Irlandii, kiedy wiosna jest już mocno wyczuwalna. Przyroda budzi się do życia, a wraz z nią ludzie i zwierzęta. I kiedy tak świat flory i fauny odradzał się po zimowym śnie, w szeregach Irish Coast Guard zagościła śmierć.

Na początku marca po krótkiej chorobie zmarł ich kolega z pracy - Daithí, ojciec pięciorga dzieci - i choć uroczystości pogrzebowe odbyły się w dwóch różnych dniach i miastach (11 marca w hrabstwie Clare i 13 marca w Dublinie), to jednak nie wszystkim z załogi śmigłowca Rescue 116 udało się na nie dotrzeć. Taką osobą był właśnie Paul Ormsby, ratownik i operator dźwiga pokładowego.

Na kogo wypadnie, na tego bęc

Tego dnia Paul nie tryskał energią ani humorem - wydawał się być w refleksyjnym nastroju, tak jakby nadal kontemplował przedwczesną śmierć kolegi. Czy chociaż przez moment przeszło mu wtedy przez myśl, że to jest jego ostatni dzień życia? Jego kask i kamizelkę ratunkową odnajdą w sieci rybackiej dopiero rok i cztery miesiące później. Ciała - nigdy.

Dzień jak co dzień

Dara, rudowłosa pani pilot o zniewalającym, szerokim uśmiechu Julii Roberts, niebieskich oczach i dołeczkach w policzkach, niczego nieświadoma po raz ostatni podrzuciła swojego małego synka do żłobka. Gdyby tylko wiedziała... Uścisnęłaby go mocniej, bardziej wycałowała, a może nawet nigdy nie wypuściła ze swoich ramion. 

                                                           Zdjęcie znalezione w sieci

Mark Duffy, drugi pilot, ukochany mąż i ojciec dwójki dzieci, wypił tego dnia ostatnią kawę ze swoim przyjacielem, a potem zajął się obowiązkami domowymi. Pracę miał nadzwyczajną i nietypową, ale poza nią był zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi obowiązkami. Wiedział też, że kiedyś może nadejść TEN dzień. Dlatego na niecałe trzy miesiące przed śmiercią zakazał żonie i dzieciom przybycia na miejsce wypadku. Choćby nie wiadomo co się działo, mają nie jechać. Sam do nich wróci. Słowa dotrzymał. Wrócił - z "małą" pomocą nurków, którzy wydobyli jego ciało z kokpitu. Jak przystało na prawdziwego kapitana, poszedł na dno razem ze swoją maszyną. I zrobił to z klasą. Ostatnie wypowiedziane słowa, tuż przed katastrofalnym uderzeniem, należały właśnie do niego. Nie były to żadne wulgaryzmy, raczej smutne stwierdzenie nieuniknionego - "we're gone". Już po nas. Żył w Blackrock w hrabstwie Louth i to "czarna skała" - Blackrock Island - go zabiła. 


Ciarán Smith, ostatni z załogi z pechowego śmigłowca R116, winchman, ratownik pokładowy wykonujący swoje działania ratownicze wisząc głównie na linie opuszczonej z helikoptera, został tego dnia po raz ostatni odebrany z pracy przez swoją żonę i dzieci. Nie wiedział, że niedługo znów tu wróci na swoją ostatnią już misję. Ocean wypluł jego kask i nienadmuchaną kamizelkę ratunkową dopiero ponad sześć miesięcy później. Ciała już nie oddał. 


"Śmierć" zadzwoniła dziesięć minut po dziesiątej wieczorem

Gdzieś tam daleko od jej dublińskiej bazy, ponad 200 km od zachodniego wybrzeża Irlandii, był statek pod angielską banderą, a na nim szkocki rybak, który przy pracy z błękitkiem stracił czubek kciuka.

Nie ma czasu na pożegnanie

Kapitan Dara odebrała telefon wzywający ją na służbę w ramach "top cover", misji polegającej głównie na wspomaganiu i "ubezpieczaniu" innego śmigłowca ratunkowego, w tym wypadku Rescue 118 startującego z bazy w Sligo. Niedługo później wyszła z domu. Czas naglił. Nie pożegnała się z rodzicami, bratem, siostrami. Nie dokończyła czytania książki Linwooda Barclaya - "No Time For Goodbye". Naprawdę nie było czasu na żegnanie się. Okazji też już nigdy nie będzie.

Go Mairidís Beo. Aby inni mogli żyć

Paul Ormsby również odłożył książkę. Wstał z łóżka, obowiązki ratownika wzywały. Kiedy inni "normalni" ludzie w zimną, mokrą i ponurą noc przysuwali się do ognia i cieplej okrywali kocem, tacy jak on wychodzili ratować innych. Ludzi, których nie znali. Ludzi, za których skłonni byli oddać życie.

Skrzyknięta czteroosobowa ekipa niedługo później już wsiadała na pokład Rescue 116, by asystować Rescue 118. Załoga Rescue 118 nie wiedziała jeszcze wtedy, że tej samej nocy będą przeprowadzać dwie misje - ewakuację szkockiego rybaka, a także poszukiwania wraku i załogi Rescue 116, która o 23:03, 35 minut po ich odlocie, wyruszyła w swoją ostatnią akcję ratunkową.

Najczarniejszy z czarnych scenariuszy

Kiedy nastał czternasty dzień marca i wybiła pierwsza w nocy, latarnik w Blacksod Lighthouse zaczął się niepokoić. To tu miał wylądować śmigłowiec R116, by tak samo jak Rescue 118 zatankować paliwo i ruszyć w dalszą drogę na pomoc poszkodowanemu rybakowi. Problem polegał na tym, że R118 odleciał o 23:18, a R116 już powinien przylecieć. 

Blacksod Lighthouse, hrabstwo Mayo, tu miał zatankować R116

O 01:08 latarnik Vincent Sweeney podniósł alarm. Instynkt podpowiadał mu, że coś tu nie gra. Trzeba było działać.

Nieco ponad godzinę później załoga Rescue 118 rozpoczynała swoją drugą misję tej nocy. Misję, która była im wyjątkowo bliska - szukali swoich, a to zawsze bardziej boli.


Na efekty nie trzeba było długo czekać. W wodach obmywających skałę, w którą uderzył R116 i na której wzniesiono latarnię Blackrock, zlokalizowano szczątki feralnego śmigłowca. Znaleziono też Darę. 


                                                                          Zdjęcie znalezione w sieci

Zrobiła wszystko to, czego ją uczono i na co ją przygotowywano w sytuacjach kryzysowych. Zaledwie dziesięć dni przed tą tragedią odbyła swoje kolejne szkolenie "dunker training", w którym symuluje się taki właśnie makabryczny scenariusz. Być może to świeża pamięć po nim, a może po prostu wola przeżycia i powrotu do ukochanego dziecka sprawiła, że w ciemnych i zimnych wodach Atlantyku udało jej się odpiąć pasy bezpieczeństwa, zdjąć kask i wydostać z głębin oceanu, z wraku śmigłowca. Jako jedyna miała nadmuchaną kamizelkę ratunkową, ale to wszystko nie wystarczyło. Walczyła dzielnie, tak jak ekipa R118 dzielnie próbowała wyłowić ją ze wzburzonego oceanu (bez sukcesu), ale przegrała tę najważniejszą z walk.

A potem było już tylko tak jak w piosence Coldplay:

"And the tears come streaming down your face

when you lose something you can't replace

when you love someone but it goes to waste

could it be worse?"

Medice, cura te ipsum

Swoje zmagania z tym, co przyniosła jej śmierć Dary, opisała w przejmującym memuarze jedna z jej sióstr - Niamh Fitzpatrick, która od blisko trzydziestu lat jest psychologiem i specjalizuje się w psychologii sportu. 


"Tell me the truth about loss" nie jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy przechodzą przez żałobę. A zatem dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy nie boją się trudnej tematyki. Dla tych, którym wydaje się, że życie sprzysięgło się przeciwko nim, bo spotykają ich same przykre wydarzenia. 

 

Niamh jak nikt inny coś o tym wie. Najpierw musiała radzić sobie z kolejnymi nieudanymi próbami zajścia w ciąże, z bolesną świadomością, że nigdy nie zostanie matką, którą tak bardzo chciała być. Później zaś do tej kupki nieszczęść dołączyły kolejne - jej długoletnie małżeństwo rozpadło się praktycznie w tym samym czasie, kiedy straciła Darę, swoją ukochaną siostrę i przyjaciółkę. Do tego doszła przejmująca żałoba, ból i obawa o utratę domu, który znajdował się o rzut beretem od jej drugiej siostry, Emer, i Fionna - syna dopiero co zmarłej Dary. 


Książka Niamh - z racji poruszonej tematyki - jest ciężka niczym ołów, ale też stanowi swoisty promyk słońca. Dobitnie pokazuje, że po tym kiedy życie zadaje ci kolejne prawe sierpowe, lewe proste, a nawet nokautuje, nadal można się podnieść z maty. Powoli, z trudem, ale można. 


To nade wszystko ciekawy "instruktarz" do poruszania się po polu minowym, jakim niewątpliwie jest cudza żałoba. Niamh z ogromną szczerością dzieli się z czytelnikami opowieściami o swoich wybuchach gniewu i złości, a także o tym, jak można, zupełnie niechcący, sprawić komuś ból, nie do końca umiejętnie dobierając słowa, udzielając porad, albo - co gorsza - poprzez udawanie, że nic się nie stało. To nie jest ten przypadek, kiedy mniej znaczy więcej i kiedy pożądane jest milczenie w towarzystwie osoby, która niedawno straciła kogoś ukochanego i ewidentnie przechodzi przez żałobę. 


Treść książki porusza wiele ciekawych aspektów związanych z ogólnie pojętą stratą i skomplikowaną ludzką psychiką, z którą nie może porównywać się żadna, nawet najbardziej wyrafinowana konstrukcja inżynierska. 

                                     Ławka ku pamięci Ciarana Smitha, niedaleko miejsca wypadku

Darę pochowano dokładnie pięć lat temu.

sobota, 12 marca 2022

Kwadryptyk znad Morza Irlandzkiego: domek latarnika


Jadąc do St John's Point w hrabstwie Down w Irlandii Północnej, byłam niemal pewna, że pobyt w tym miejscu, jakkolwiek miły, nie przebije tej pierwszej sentymentalnej wizyty w latarni w hrabstwie Donegal. Tymczasem szybko się okazało, że nie doceniłam tego miejsca. 

 

Położenie tej latarni na pewno nie jest tak spektakularne jak tej donegalskiej. Cała posiadłość znajduje się w zasadzie na płaskim terenie, niezbyt wysoko nad poziomem morza, stąd też wzięła się potrzeba wysokiej latarni. Nie ma tu oszałamiających klifów, widoków, które przyprawiałyby o zawrót głowy i zapierały dech w piersiach. 


W domku, w którym nocowaliśmy (JP Sloop), nie ma nawet widoku na morze, bo okalające posiadłość mury skutecznie go zasłaniają. Ponadto same w sobie nie stanowią najpiękniejszego widoku. W sypialni na piętrze jest co prawda małe okienko wychodzące na góry i morze, ale powiedziałabym, że jest to miejsce raczej niezbyt praktyczne do podziwiania krajobrazu. 


 

Najlepiej robi się to siedząc przed domem na ławce piknikowej - jednak nie na części przeznaczonej do siedzenia, lecz na samym blacie. Wiem, że nie takie jest jego przeznaczenie, i niektórzy mogliby obruszać się na myśl, że ktoś sadza swój "odwłok" na stole, ale w momencie, w którym zauważyłam, że Daisy bezceremonialnie chodzi i biega po stole, pozbyłam się jakichkolwiek hamulców i skrupułów. 

 

 

W pierwszym domku po lewej, tam, gdzie mieszka Ann, jest ponoć najlepszy widok na morze - wynika to głównie z tego, że w dawnych czasach, kiedy latarnia nie była jeszcze zautomatyzowana, mieszkał tam główny latarnik. Siłą rzeczy musiał mieć oczy dookoła głowy. Ten, w którym my przebywaliśmy, zamieszkany był przez jego pomocników. 

 

Znajdujące się tu budynki pochodzą z XIX wieku, jednak w międzyczasie zostały wyremontowane. I choć nie wyglądają z zewnątrz tak imponująco jak na zdjęciach zamieszczonych na stronie firmowej Irish Landmark Trust, organizacji, która nimi zarządza, są nad wyraz komfortowe. 



JP Sloop ma w zasadzie wszystko, co do szczęścia potrzeba. Jest zadziwiająco przestronny, ma nowoczesną kuchnię ze sprzętem AGD (w tym zmywarkę) i z kompleksem jadalnianym, tuż obok zaś przytulny salonik z pięknymi zabytkowymi akcentami w postaci schodów prowadzących na piętro do dwóch sypialń - niestety nie ma tam łazienki ani chociażby małego WC.

 

Bardzo podobały mi się też urokliwe okna przesuwne typu "sash", których szczęśliwie nie wymieniono na nowoczesne i plastikowe, mimo  że są mocno nadgryzione przez ząb czasu, i czasami strach je dotykać z obawy, że posypią się  jak domek z kart. Ich mechanizmy nie zawsze działają tak, jak powinny, zaś uszczelniający je kit kruszy się i odpada. Mają za to szerokie parapety, które z powodzeniem można wykorzystać do wyeksponowania niektórych książek, co też tutaj uczyniono. 

 

Na parterze znajdują się też dwie całkiem duże łazienki - jedna z wanną i WC, druga z umywalką i prysznicem. Jest też tam mikroskopijna ubikacja, którą żartobliwie nazwaliśmy "dungeonem" ze względu na jej klaustrofobiczne rozmiary i ciemność w niej panującą. Pod względem sanitarnym parter jest wręcz nad wyraz dobrze wyposażony. Jak już wspomniałam, na piętrze jednak brakuje obecności toalety, co może być szczególnie męczące dla starszych i mniej mobilnych osób (podobnie zresztą jak schody, po których trzeba wejść do sypialni - tylko tam można spać). 


 

Sypialnie są miejscami dość ponurymi, gdzie nie dociera zbyt dużo światła dziennego. Ta większa - z łóżkiem dla dwóch osób - była też dość głośna, a to głównie za sprawą ptaków (i ich młodych), które uwiły sobie gniazdo... wewnątrz ściany. Jak odkryłam następnego dnia, poszukując źródła tajemniczego chrobotania i ćwierkania - wlot do niego znajduje się na zewnątrz, nad jednym z okien. A jako że sypialnia znajduje się na poddaszu w domu, w którym sporo drewnianego budulca, słychać jak to drewno pracuje. Czasami, leżąc w łóżku w pokoju czarnym jak smoła, miało się wręcz wrażenie, że ktoś stąpa po podłodze. Ale nie to najbardziej mi tu przeszkadzało. 


 Nad tym oknem ptaki uwiły sobie gniazdo wewnątrz ściany

Dla mnie zdecydowanie największym mankamentem był brak prywatności - jadąc do miejsca takiego jak to, zależy mi na ciszy i spokoju. Tu tego nie było, jako że latarnia nie jest tak odizolowana jak ta donegalska. Miało to swój plus wtedy, kiedy trzeba było wyskoczyć do sklepu po kostkę rosołową, której zapomniałam spakować. "Za rogiem" znajduje się wioska Killough, a w niej sklep Mace, do którego jeździliśmy na lody, i w którym kupiłam bukiet do kuchni złożony z różowych gerber i białych chryzantem (choć w domu już znajdował się jeden w salonie, co było bardzo miłym akcentem). 

 

Tak dogodna lokalizacja miała jednak też swoje minusy - letnią porą kręciło się tu sporo "przypadkowych" ludzi: przychodzących na spacer miejscowych, bądź też turystów w samochodach, a nawet camperach, próbujących zostać tu na noc (z czego nie była zadowolona Ann). I chociaż nie wchodzili na teren latarni, bo brama wjazdowa była zamknięta, to jednak niskie mury umożliwiały im bezpardonowe zaglądanie do środka. 

 

Nie brakowało też hołoty, która była w stanie przywieźć tu ze sobą alkohol, ale już nie potrafiła zabrać ze sobą opróżnionych butelek czy puszek. Te (jak i inne odpadki typu pety) lądowały później gdzieś koło latarni. Na kamieniach, trawie, wzdłuż malowniczych ścieżek. A niejednokrotnie pewnie też w samym morzu. 


Z opowiadań Ann wiem też, że przedzieranie się na teren latarni jest w zasadzie już stałym punktem programu. Z wyczuwalną goryczą w głosie opowiadała o pijanym towarzystwie, które potrafi przedostać się do ogródka nawet o trzeciej w nocy, z głośną muzyką i nadzieją na urządzenie sobie tu imprezy i dalszej popijawy. 

 

Na moje pytanie, jak często się to zdarza, odparła, że mniej więcej raz na miesiąc. Zdobyła przy tym mój podziw, bo trzeba mieć naprawdę jaja w rozmiarze XXL, żeby wyjść w środku nocy do intruzów - teoretycznie przecież nieobliczalnych! - i kazać im natychmiast wynosić się z jej włości. Tym bardziej, kiedy jest się samotną, nieuzbrojoną i drobną kobietą. Dlatego brak prywatności był tym, czego mi tu najbardziej brakowało. 


Podsumowując - pobyt w tym miejscu na pewno nie jest dla osób spragnionych luksusu, elegantów w garniturach i elegantek w szpilkach, które mogłyby przypadkowo wdepnąć w kurze/kozie odchody i zniszczyć swoje buty od Jimmy'ego Choo. 


Cały latarniany kompleks to stare budownictwo, nieco obskurne budynki gospodarcze, podniszczone mury, brudnawe ściany z zaciekami i betonowe płyty, którym myjka ciśnieniowa zrobiłaby wiele dobrego. To wreszcie menażeria, w której żyją zwierzaki Ann. Taka mini farma, gdzie jej koza, kury (Henrietta, Gladys, Beryl, Wilma) i adorujące je koguty mają wolny wybieg: spacerują, wylegują się do słońca i cieszą wolnością. 



Wszyscy ci, którzy potrafią przymknąć oko na niedogodności z tym związane, powinni być co najmniej zadowoleni z możliwości przebywania w tak historycznym i niezwykłym miejscu.