poniedziałek, 26 października 2009

Zestaw na długie, jesienne wieczory

Mało mnieostatnio było w internetowym świecie. Teraz macie okazję poznać sprawcętakiego, a nie innego stanu. Długie i chłodne wieczory wyjątkowo sprzyjająspędzaniu czasu na czytaniu i oglądaniu telewizji. O ile ta pierwsza czynnośćzawsze jest pożyteczna, o tyle ta druga tylko niekiedy. Zatem proponuję Wamdzisiaj mały zestaw, który pomoże Wam ambitnie i przyjemnie wykorzystaćwieczorny czas.

  


W 1996 rokuFrank McCourt, syn ubogich irlandzkich emigrantów, zadebiutował w literackimświecie, publikując „Prochy Angeli”. Książka  dość szybko podbiła sercaczytelników i spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem. Pisarz odniósł ogromnysukces, został uhonorowany Nagrodą Pulitzera, a trzy lata później pojawił sięfilm Alana Parkera noszący ten sam tytuł co książka.


  


Tak się składa,że moją przygodę z tym dziełem rozpoczęłam od oglądnięcia filmu. Trafiłamkiedyś na niego, robiąc zakupy w jednym z tutejszych supermarketów. Niezastanawiałam się długo nad jego kupnem. Wkrótce potem obejrzałam go i sklasyfikowałamjako jeden z moich ulubionych filmów. Jeden z tych, które starannie przechowujęw swojej filmotece i do których kilkukrotnie wracam z niesłabnącąprzyjemnością.


Niedawno zkolei nabyłam książkę i niemalże natychmiast przystąpiłam do jej lektury. „ProchyAngeli” przedstawiają losy biednej irlandzkiej rodziny, która zdecydowała sięporzucić Amerykę i powrócić do rodzinnego kraju. Do Irlandii, która ciąglezmagała się z wielkim kryzysem gospodarczym. To właśnie tam, w Limericku,rozpoczęła się ich gehenna. Ich szalona walka z przeciwnościami losu, zubóstwem, nędzą i głodem. Walka z życiem i samym sobą. Niesłychanie zaciętawalka głównego bohatera, kilkunastoletniego Franka, o realizację swoich marzeń.O powrót do Ameryki, gdzie czekało lepsze życie.


Zarówno film,jak i książka poruszają. Wzruszają o tyle mocniej, iż przedstawiają prawdziwąhistorię. Historię dzieciństwa autora, Franka McCourta. Dzieciństwa szalenietrudnego i naznaczonego wieloma cierpieniami. I chyba właśnie ta autentyczność,ta świadomość, że właśnie czytamy / oglądamy autobiograficzną historię, dodaje„Prochom Angeli” wyjątkowości.


Film jestpiękny. Jest poruszający i przede wszystkim dający do myślenia. Mimo że jestbardzo dobrze skonstruowany, że jest w zasadzie niezwykle dokładnym odbiciemksiążki, ma wadę typową dla filmów będących ekranizacją książki. Jest tylko iwyłącznie filmem. Wiernie odtwarza książkową fabułę, jednak jest to historiaokrojona. Historia pozbawiona przede wszystkim wnikliwego portretupsychologicznych młodego Franka. Jego walki z samym sobą. Walki, do którejczęsto dochodziło pomiędzy jego systemem wartości, tym, co czuł, a tym, codziało się po części bez jego woli. Z coraz mocniej dającym się we znakidojrzewaniem, z pokusami otaczającymi go świata.


„Prochy Angeli”są smutne. Bez względu na to, czy jest to film, czy książka. Smutne, boprzedstawiają realia nie tylko dzieciństwa Franka, lecz tak naprawdę wieluinnych dzieci. I pomimo tego, że od wydarzeń przedstawionych w książce upłynęłomnóstwo lat, a sam autor już nie żyje, tego typu historie ciągle się gdzieśrozgrywają. Takich Franków jest więcej. Łączy ich walka o przetrwanie, dzieliwiek, niejednokrotnie pochodzenie.


Jednak w tejsmutnej historii jest też miejsce przeznaczone na małe radości. Na happy-end.Na uśmiech od losu i Boga. „Prochy Angeli” niosą także pozytywne przesłanie.Pozwalają spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Zaryzykowałabymstwierdzenie, iż mobilizują. Mobilizują przede wszystkim tych, którzy sąpodobni do młodego Franka. Ukazują, iż ciężką pracą, uporem i silną wolą możnawiele zmienić. Można dojść tam, gdzie się chce. Można zrealizować swojemarzenia. Trzeba tylko zachłannie o nie walczyć. I nie poddawać się. Cokolwiek,by się działo. Bo jeśli los uśmiechnął się do Franka, to dlaczego nie możeuśmiechnąć się do nas? To nie fikcja literacka, to samo życie. A scenariuszepisane przez życie są zawsze najbardziej autentyczne i poruszające.


Co tu dużomówić? Polecam, polecam i jeszcze raz polecam.

czwartek, 22 października 2009

Dzieci Boga i nikogo więcej.

Parę dni temu skacząc po telewizyjnych kanałach,natrafiłam na interesujący reportaż i postanowiłam go prześledzić. Sprawabulwersująca, pewnie doskonale Wam znana, dotycząca przemocy w polskim DomuPomocy Społecznej prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek.

 

Przyznam, że z wielkim niesmakiem oglądałam ten program. Wamatorskim materiale dostarczonym przez przypadkowego świadka całego zajścia –turystę – jedna z zakonnic bije swoją podopieczną. Wydawałoby się, że scenajest jednoznaczna, że nie powinna budzić żadnych wątpliwości: siostra zakonnanerwowo szarpie za włosy dziewczynkę, kilka razy ją uderza. Dla niektórych niebył to jednak wystarczający dowód. W tego typu sytuacjach rozpoczyna się bardzodobrze znana akcja umywania rąk. Ręka rękę myje. Przełożona placówki niedostrzegła w materiale dowodowym ŻADNEJ przemocy. Co więcej wyszła naprzeciwzarzutom, stwierdzając, że agresywna siostra tylko „trzyma dziecko za głowę”.Broni się przed nim. Robi to, co musi, by chronić siebie!

 

Starosta powiatowy również nie wykazał oburzenia. Aninawet szczypty ludzkiej sympatii. Dostrzegał to, co chciał dostrzec. Okazał sięnieczułym, jak również niekompetentnym człowiekiem na niewłaściwym stanowisku.Zdyskredytował się i pogrążył w oczach innych. Wysuwał niezwykle idiotycznieargumenty: „nic to dla mnie nie daje” [bo jakość filmu była dla niegoniewystarczająca]. „A może ktoś się przebrał?”. Reporterka TVN Uwaga zostałaodprawiona z kwitkiem. Bo tak było wygodniej.

 

Przemoc w placówkach prowadzonych przez katolickich księżyi zakonnice nie jest nowym zjawiskiem. Głośno o niej w wielu krajach. Od dawna.Irlandią stosunkowo niedawno wstrząsnął wynik Raportu Ryana, dotyczącegowykorzystywania seksualnego dzieci w Irlandii przez osoby duchowne. Swego czasuwiele szumu było również wokół „Sióstr Magdalenek” (2002), szokującego filmuPetera Mullana [swoją drogą polecam], przedstawiającego smutne losy dziewcząt umieszczonychw specjalnym domu przeznaczonym dla tych kobiet, które upadły moralnie.  Teraz przyszła kolej na Polskę.  Na polskie Siostry Franciszkanki.

 

Materiał przedstawiony w programie szokuje. Bulwersujeobojętność z jaką spotyka się reporterka TVN Uwaga, ale najbardziej bulwersujefakt, że aktu przemocy dokonała osoba w stroju zakonnym. Osoba, które teoretyczniepowinna posiadać w sobie ogromne złoża miłosierdzia i cierpliwości. Którapowinna być wzorem do naśladowania. Przykładem katolika kroczącego drogąwyznaczoną przez Boga. A kim jest? Tylko maluczką postacią, która nie potrafizapanować nad swoimi emocjami. Która w ciężkiej sytuacji stosuje argument siły.Jest osobą, która NIE MA odpowiednich kwalifikacji do pracy z trudnymi dziećmi:z autystykami, z dziećmi z zespołem Downa, czy z porażeniem mózgowym. Tupotrzebne są nie tyle specjalistyczne wykształcenie i wiedza, co PRZEDEWSZYSTKIM ludzka wrażliwość, empatia i chęć niesienia pomocy. Chęćuszczęśliwienia kogoś. To nie jest typ pracy dla każdego, a już na pewno niedla sfrustrowanych osobników dających upust swoim negatywnym emocjom, stosującprzemoc w stosunku do słabszych.

 

Oczywiście rozumiem, że praca z tego typu podopiecznymijest niezwykle trudna. Mam na swoim koncie doświadczenie w pracy w DPSie iwiem, że nie jest to praca dla każdego. To ciężki kawałek chleba. Rozumiemzatem, że są chwile, kiedy ręce opadają, a złoża cierpliwości zaczynająniebezpiecznie się wyczerpywać, ale nie można postępować tak, jak wspomnianasiostra. Bo w momencie, kiedy podnosi się rękę na bezbronne, a dodatkowoupośledzone dziecko, przegrywa się. Upada. I traci człowieczeństwo.

 

Dzieci upośledzone umysłowo i ruchowo są dziećmi podwójniebezbronnymi. Tu nie ma żadnego wytłumaczenia. Nie ma żadnego usprawiedliwienia,które zmyłoby hańbę z tej zakonnicy. Przekroczyła barierę, której nigdy niewolno przekroczyć opiekunowi. Podniosła rękę na bezbronne dziecko, a tym samympokazała, że jej pobyt w tego typu ośrodku jest pomyłką. Jej tam być nie powinno.I być może wiele, wiele innych sióstr. To nie jest miejsce dla przypadkowychosób. Dla osób, które stwarzają pozory przykładnego katolika. To miejsce dlapracowników odpowiednio przeszkolonych, z naturalnym podejściem do dzieci, zzamiłowaniem do tego, co robią. To specyficzny typ pracy – dla tych, którzyczują powołanie do tego, co robią. Kiedy człowiek pracujący na takim stanowisku,wypala się, powinien jak najszybciej odejść. Dla własnego dobra i dla dobrapodopiecznych. To nie jest miejsce dla małych, podłych osób, skrywających siępod płaszczykiem dobroci i miłosierdzia.

 

Dzieci upośledzone są podwójnie poszkodowane przez los. Aprzemoc wobec nich jest zjawiskiem podwójnie szokującym. Nie ma dla niej usprawiedliwienia.Nie ważny jest powód takiego zachowania siostry. Ważne, że to uczyniła. Iobawiam się, że nie był to incydent, a od lat stosowana „metoda wychowawcza”.

 

Metoda przemocy nie jest oznaką siły, lecz słabości.

 

Te dzieci są często obrazem nędzy i rozpaczy. Czasem nawetnie dlatego, że noszą na barkach tę swoją ułomność, że w ich oczach nie manaturalnej dla dziecka radości życia, lecz dlatego, że są istotami opuszczonymi.To dzieci niczyje. Dzieci Boga i nikogo więcej. Często niekochane, zapomniane izdane na bezdusznych opiekunów DPSu. Często nie znające miłości rodzicielskiej.Bo niektórzy rodzice zwyczajnie woleli pozbyć się balastu. Kuli u nogi, którabędzie im ciążyć przez ileś tam nadchodzących lat.

 

Wracając do programu telewizyjnego – po jego zakończeniuwyłączyłam telewizor. Później, nie miałam już okazji, by szczegółowoprześledzić losy krewkiej zakonnicy. Dziś znalazłam w sieci informację, żewspomniana siostra już nie pracuje w Domu Pomocy Społecznej w Studzienicznej.

środa, 14 października 2009

W krainie spokoju i wytchnienia

Po każdej nocy nadchodzi dzień, a po każdymrozczarowaniu miła niespodzianka. W poprzednim poście mieliście okazję poczytaćo tym, co mnie rozczarowało. Dziś z kolei przedstawię Wam to, co mnie chybanajbardziej urzekło w Mayo. Coś, czego urody po prostu nie sposób nie dostrzec– Achill, największą przybrzeżną wyspę Irlandii.

 

           

W przypadku wyspy Achill jest kilkaniewiadomych. Główną niewiadomą jest aura. Jeśli nie uda nam się trafić nasłoneczny dzień, prawdopodobnie nie dostrzeżemy całego uroku tej wyspy. Nie uda nam się zdobyć wyniosłych szczytów,ani dotrzeć do zakątków, które osiągalne są tylko podczas pięknych i suchychdni. Jest jednak jeden pewnik. Bez względu na to, czy jest się młodym, starym,czy przemierza się wyspę pieszo, rowerem, bądź samochodem, Achill Cię urzeknie.

 


Jeśli jesteś miłośnikiem nieskalanejprzyrody, to ta niewielka wyspa prawdopodobnie podbije Twoje serce. Bo tu jestwszystko, co budzi podziw i zniewala. Są wspaniałe wzniesienia, z którychroztaczają się piękne widoki. Jest olśniewająca i poszarpana linia brzegowa. Sązłociste plaże i malownicze scenerie.

Jeśli dodatkowo aura będzie dla naswyjątkowo łaskawa, prawdopodobieństwo, że poczujemy się tu, jak w raju izapragniemy pozostać tu na dłużej, jest naprawdę wysokie. Achill jest dobra wzasadzie dla każdego. To bez znaczenia, czy jesteś wytrawnym podróżnikiem, czydopiero rozpoczynasz swoją przygodę z pięknem Szmaragdowej Wyspy.

  

Tu na pewno odpoczniesz, wciągniesz w płucaczyste i orzeźwiające morskie powietrze, a także zapomnisz o męczącym rytmiemiast. Choć wyspa jest stosunkowo niewielka, oferuje dość szeroki wachlarzatrakcji. Na tych najbardziej wysportowanych czekają niebosiężne klify iwierzchołki gór, a także kusi opcja nurkowania z akwalungiem. Dla nieco mniejaktywnych zawsze pozostaje golf, wędkowanie i rower. Z kolei dla tych bardziejbiernych otworem stoją drzwi pubu, a także złote połacie piasku.

  

Przyjechać na Achill, to tak jakbyprzenieść się chwilowo w przeszłość i zatrzymać czas. Wskazówki szaleńczopędzącego zegara wielkich miast tu poruszają się dość opieszale. Nie ma tupośpiechu, gwaru i tłumu. Łagodny szum morza koi poszarpane nerwy, a dźwięki zlunaparku przypominają, że jest to czas zabawy i relaksu. Że nasze problemyzostały daleko w tyle – gdzieś za granicą wyspy.

  

Białe, skromne, aczkolwiek zadbane domostwatubylców przypominają z kolei o tym, że region ten nie jest tak bogaty jakbardziej cywilizowane zakątki Irlandii. Tu jeszcze do niedawna panoszyła siębieda, bezlitośnie zbierając smutne pokłosie głodu i chorób. Wystarczy rzucićokiem na Deserted Village [Opuszczoną Wioskę], by zrozumieć, że tutejsza ziemianie była przychylna zamieszkującym ją ludziom. Choć mury tej wioski są nieme,mówią bardzo dużo. Przemawiają głosem tych, którzy kiedyś tutaj konali z głodu,a także tych, którzy zmuszeni ubóstwem wkroczyli na emigrancką ścieżkę.

  

Krajobraz Achill, choć piękny, jestniezwykle surowy. To, co mnie uderzyło w zasadzie już od pierwszych minut mojegopobytu, to to, że nie ma tam tak dobrze znanej mi zieleni z mojego hrabstwa.Kolorem Achill nie jest soczysta zieleń. Ani nawet złoto pól jęczmienia,pszenicy i żyta.  Achill pławi się wciepłych barwach ziemi. Dominuje tu lekko wypłowiała barwa zieleni, królująwszelkie odcienie brązu. Ziemia nie sprzyja uprawom, a piękno Achill taknaprawdę sprzyja głównie turystom. Miejscowej ludności jest tu mało – jakzresztą na innych ziemiach hrabstwa Mayo.

 

Zwiedziłam już spory kawałek ZielonejWyspy. Zobaczyłam wiele niezapomnianych widoków, odcieni zieleni łąk i błękituirlandzkiego nieba.  A im częściejdocieram do uroczych miejsc, tym gorzej jest mnie urzec kolejnym widokom. Tujednak bywały takie miejsca, które - pomimo wysoko ustawionej poprzeczki – robiłyna mnie duże wrażenie.  Miejsca, na widokktórych, jak najszybciej chciałam wyrwać się z samochodu, by móc jepokontemplować. Nawet pomimo tego, że tafla morza była niczym oślepiającelustro, wzrok i tak sam podążał w kierunku tego niezwykle pięknego zjawiska.

  

Do dziś, kiedy zamykam oczy, widzę krętątrasę widokową, Atlantic Drive, z poszczególnymi elementami jej oszałamiającychpejzaży: srogo najeżonymi klifami, owcami leniwie pochłaniającymi trawę i wylegującymisię tuż przy drodze, jak również wodami Atlantyku rozbijającymi się o skały.

  Kraina spokoju i wytchnienia, mówię Wam.

poniedziałek, 5 października 2009

Ceide Fields - bo zwiedzanie z przewodnikiem nie zawsze jest dobrym pomysłem

Odkrywanie nowych zakątków często wiążę sięz wieloma przygodami. Rozczarowanie, zachwyt, miłe niespodzianki, zawód – towszystko jest mocno wpisane w tę jakże fascynującą czynność zwanąpodróżowaniem. Gdybym miała powiedzieć, co najbardziej urzekło mnie w Mayo, aco też rozczarowało, nie miałabym problemu z udzieleniem szybkiej odpowiedzi.


  


Zdecydowanie największym rozczarowaniembyło dla mnie stanowisko archeologiczne o dość tajemniczo brzmiącej nazwie„Céide Fields” [Pola Céide]. Planując naszą trasę po Mayo, nie mogliśmy ominąćtych właśnie pól. Każdy przewodnik, który brałam do ręki opisywał je równiezachęcająco, rozwodząc się przy tym nad ich znaczeniem. Opierając się nawiadomościach zawartych w kolorowych bedekerach, można było wywnioskować, że toznak rozpoznawczy Mayo. Swoiste „must-see”. Coś, czego absolutnie nie możnapominąć.


  


Wyobraźnia podsuwała mi imponujące obrazymegalitycznych grobowców, a ja nie mogłam doczekać się zobaczenia ich na własneoczy. Jak się później okazało – były to igraszki mojej fantazji, bo na miejscunie zobaczyłam nic, co by mnie urzekło. Fantazyjna była jedynie forma centruminformacji turystycznej – przeszklona piramida łatwo komponująca się wotaczającą scenerię. W słoneczny dzień musi niezwykle malowniczo wyglądać.


  


Ciekawy wygląd to nie jedyny plus tegocentrum. Inna jego zaleta to platforma widokowa znajdująca się na szczyciepiramidy – to dobre miejsce do podziwiania pobliskich klifów. Lepiej jestjednak rzucić na nie okiem z małego punktu widokowego, usytuowanego tuż przydrodze. Z tej perspektywy wybrzeże jest bardziej imponujące, a swego rodzajubliskość urwiska podnosi adrenalinę i atrakcyjność oglądanego obiektu. Z tegopunktu doskonale słychać szum fal regularnie chłostających brzeg i czućorzeźwiającą morską bryzę, o której możemy zapomnieć w momencie wkroczenia docentrum. Bo tam kłębią się turyści, a wnętrze wypełnia mieszanka zapachówwydobywających się z małej restauracyjki.


  


Nasz pech polegał na tym, że dotarliśmy docentrum na jakieś pięć minut przed kolejną turą zwiedzania pól z przewodnikiem.Uznaliśmy to za znak – czy jest sens wyruszać samemu, jeśli można iść z pilotemwycieczki? Wtedy uznaliśmy, że nie ma, teraz już wiem, że BYŁ. Bo to, cozobaczyć można było samemu w ciągu 10-15 minut [podejrzewam, że szybki Lopezporadziłby sobie z tymi „atrakcjami” w ciągu 5 min], grupie z przewodnikiemzabrało godzinę. Nie jakąś tam zwykłą godzinę. To było jedno z najdłuższych 60minut w moim życiu.


  


Czas nas gonił, mieliśmy ściśle zaplanowanydzień, mnóstwo kilometrów do przebycia, a przewodnik gadał, gadał i gadał. Naniekorzyść całej sytuacji działały także warunki atmosferyczne – na takiejwysokości, jak ta, szalało małe „tornado”, a zimny prąd oceanicznego powietrzaskutecznie zbliżał ludzi do siebie [w przenośni i dosłownie]. Znudzenieokazywały nie tylko małe dzieci, wrzaskiem przypominając o sobie co jakiś czas,lecz także starsi, w tym ja [coraz mniej ukradkowo zerkając na zegarek i zastanawiającsię, czy zdążymy zrealizować nasz plan].


  


To nie była wina przewodnika – on starałsię rozgrzać atmosferę. Mówił ciekawie, ale problem polegał na tym, że tu wzasadzie nie było NIC do oglądania. Nic oprócz pola i znudzonych twarzyturystów. Nic oprócz kamiennych murków – niezbyt spektakularnych zresztą. Poosadzie rolników z epoki kamienia nie został ani ślad. Wszystko zostało pokrytegrubą warstwą torfu. Przypominają o tym mokradła pokrywające wzgórze,nieznacznie zapadające się pod ciężarem ciała.


  


Z bólem przeżyłam te sześćdziesiąt minut,żałując przez cały czas trwania oprowadzania nie tych wydanych euro, leczstraconego czasu, który mogliśmy spędzić w dużo atrakcyjniejszym miejscu. Wgłównym celu tamtejszego dnia – na wyspie Achill. Miejscu, które będzie tematemkolejnego posta.


  


Wieczorem zaś, kiedy blisko północywróciliśmy do naszego B&B, przed domem ponownie powitał nas Peter. Zdającmu krótką relację z przebiegu dnia, nie omieszkaliśmy wspomnieć o miejscu, wktórym strasznie się wynudziliśmy. Nie zdążyliśmy wypowiedzieć jego nazwy, bouprzedził nas nasz Gospodarz, stwierdzając, że w przypadku Céide Fieldswystarczające byłoby oglądnięcie krótkiego filmu wyświetlanego w centrum, a mynie bez powodu przyznaliśmy mu rację.


  


Céide Fields mogą być wymarzonym miejscemdla archeologów, zarówno zawodowców i amatorów, ale nie dla mnie. Niestety. Wyobraźnięmam dużą, ale nie na tyle, by z kilku marnych kamieni stworzyć w swoim umyśleprehistoryczną wioskę i odtworzyć życie, które kiedyś się w niej toczyło.