niedziela, 26 lutego 2023

Latarnie irlandzkich brzegów: fantastyczna Fanad (2)

(ciąg dalszy do tego wpisu)

Wzniesienie latarni na przylądku Fanad nie sprawiło jednak, że problem rozbitków i zatopionych statków nagle magicznie przestał istnieć. Niemal równe sto lat później, 25 I 1917 roku, rozegrała się tutaj kolejna morska tragedia, tym razem z udziałem transatlantyku SS Laurentic (takiego mniejszego Titanica), i tym razem ofiar było jeszcze więcej niż w przypadku zatonięcia statku Saldanha, bo aż 354 ludzkich istnień.


W tym przypadku czynniki atmosferyczne nie przyczyniły się bezpośrednio do katastrofy morskiej. Zawinił czynnik ludzki, a dokładniej mówiąc - dowódca niemieckiej łodzi podwodnej U-80, która w ciągu swojej dwuletniej służby posłała na dno morza 26 przeróżnych jednostek pływających. 


Były to bowiem czasy pierwszej wojny światowej, kiedy niebezpiecznie było znajdować się na pokładzie łodzi należących do aliantów - Niemcy "bawili" się tutaj w "warzone", na długo przed tym jak Activision wydało grę o tej nazwie. Brytyjski Laurentic zaś, płynący z Liverpoolu do Kanady z tajnym ładunkiem złota wartym wówczas 5 milionów funtów, stał się dla nich idealnym celem. 


Ofiar byłoby jeszcze więcej, gdyby nie to, że część pasażerów "wykruszyła się" po drodze. Kiedy bowiem statek przybił do brzegów irlandzkiej Buncrany, miał na pokładzie aż 479 osób. Kilku "nieszczęśników" musiało opuścić jego pokład, jako że zaczęli wykazywać objawy żółtej febry. Wkrótce okazało się, że prawdziwego pecha mieli ci, którzy nie zachorowali. 


Pierwotny plan zakładał bowiem, że Laurentic  - po kryjomu przewożący sztabki złota w celu zakupu amunicji i sprzętu bojowego - eskortowany będzie przez niszczyciela, na wypadek gdyby Niemcom wpadły do głowy jakieś głupie pomysły. Kiedy jednak niszczyciel się nie pojawił, dowódca Laurentica postanowił płynąć bez eskorty, mimo że krążyły słuchy o germańskim okręcie podwodnym widzianym tego dnia w Lough Swilly.


O piątej po południu transatlantyk opuścił irlandzki port, a już niecałą godzinę później natrafił na pierwszą minę pozostawioną tam przez U-80. A zanim załoga zdołała otrząsnąć się z szoku - na kolejną, która przypieczętowała los Laurentica. I tak 25 I 1917 roku po niemal dziesięciu latach służby i opłynięciu całego świata Laurentic poszedł na dno irlandzkiej zatoki Lough Swilly, gdzie spoczął na głębokości trzydziestu siedmiu metrów. 


Zanim tak się jednak stało, jego załoga znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jako że obydwa wybuchy uszkodziły bakburtę, łódź wkrótce odnotowała dwudziestostopniowy przechył, przez co wodowanie szalup ratunkowych zostało znacznie utrudnione. Bez możliwości nadania sygnału SOS, załodze pozostały jedynie race i ręce. Swoje własne. A wierzącym ewentualnie jeszcze powierzenie swojego losu w ręce Boga. 


Szczęśliwym trafem wszystkim obecnym na pokładzie Laurentica udało się dostać do łodzi ratunkowych (bo tu w przeciwieństwie do Titanica było ich wystarczająco dużo), na ich niekorzyść przemawiał jednak styczniowy ziąb. 


Wiązka światła z latarni Fanad wyznaczała im kierunek do bezpiecznej przystani i dawała nadzieję na przeżycie.


Przeżyć zimą na otwartym morzu nie jest jednak łatwo. Zanim nadeszła pomoc, zanim kolejnego dnia rozbitków wyłowiły po południu pierwsze kutry rybackie, wielu nie przeżyło tej dwudziestogodzinnej gehenny na morzu. Na nic zdały się ciepłe myśli o swoich ukochanych i rodzinie, żarliwe modlitwy i coraz szybciej słabnące ciepło ciał innych towarzyszy niedoli. 


W tę lodowatą styczniową noc, kiedy temperatura osiągnęła -13°C, śmierć miała ręce pełne roboty. Pod postacią hipotermii po kolei odwiedzała każdą z szalup ratunkowych Laurentica. I tylko sobie znanym systemem, jednych pozostawiała przy życiu, innych zaś uśmiercała. 


Bilans tej katastrofy morskiej był zatrważający: 354 mężczyzn zginęło, a zaledwie 121 przeżyło. Każdy z rozbitków "w ramach zasług" otrzymał później dzięsięcioszylingowy banknot i paczkę papierosów, a nade wszystko drugą szansę na życie. 

Jeszcze przez długie tygodnie po tym nieszczęśliwym wydarzeniu Atlantyk wypluwał kolejne ofiary na brzeg. Ciał niektórych nigdy nie oddał. Podobnym chciwym postępowaniem wykazał się również w stosunku do 43 ton złota, które razem z wrakiem poszły na dno. Choć większość sztabek złota odzyskano dzięki herkulesowemu wysiłkowi płetwonurków, którzy niejednokrotnie musieli wygrzebywać je z morskiego dna własnymi rękami, to jednak do dziś nie udało się odnaleźć dwudziestu dwóch z nich. Z czasem z wraku wyłowiono za to dzwon i jedno z dział - dzwon do dziś służy w kościele w Portsalon, działo zaś można obejrzeć w nadmorskim Downings. 


Północny Atlantyk skrywa w sobie więcej takich skarbów, bo wraków takich jak feralny Laurentic było więcej. I choć nie każdy z nich transportował na swoim pokładzie drogocenne cargo w postaci złota, to jednak każdy dołożył swoją cegiełkę do tego podwodnego gabinetu osobliwości, jakim niewątpliwie jest dno zatoki. 


I tak na głębokości 67 metrów można natrafić na bardzo osobliwy widok - siedemdziesięciu amerykańskich czołgów M4 Sherman (tu filmik), którym nigdy nie dane było wziąć czynnego udziału w wojnie przeciwko Niemcom, bo w 1944 roku transportujący je brytyjski SS Empire Heritage został storpedowany przez kolejny niemieckiego okręt podwodny, tym razem U-482. Statek płynął z Nowego Jorku do Liverpoolu z ciężkim sprzętem wojennym - nigdy nie dotarł do swojego celu. Sto trzynaście osób straciło życie w wyniku jego zatonięcia, on sam zaś wraz ze swoim cargo stał się makabrycznym eksponatem na cmentarzysku pechowych statków. Miejsce jego spoczynku do dziś jest bardzo chętnie odwiedzane przez płetwonurków z całego świata, jako że tutejsze wody często umożliwiają bardzo dobrą widoczność tego niecodziennego znaleziska. 


 

niedziela, 19 lutego 2023

Żyję i mam się dobrze

Miałam nic nie publikować, ale Mo. zmobilizowała mnie do napisania kilku słów. Nie sądzę co prawda, by moja nieobecność w sieci spędzała Wam sen z powiek, albo powodowała bolesną tęsknotę, ale mimo to postanowiłam skreślić parę słów, abyście wiedzieli, że żyję i mam się dobrze.

Moja nieobecność wzięła się głównie z tego, że całkiem niespodziewanie przerzuciłam się na Instagram, przez co z kolei mocno zaniedbałam bloga. Jak to zwykle bywa - dałam się oślepić blaskowi nowinki, a stary poczciwy blog stracił dla mnie na uroku.

Wszystko zaczęło się dość niepozornie.

Któregoś nudnego dnia wymyśliłam, że przecież mogę zająć się mediami społecznościowymi firmy, bo czemu nie? Do tej pory dostawaliśmy sporo propozycji mailowych od różnych samozwańczych managerów social-media, jak i profesjonalnych firm, a Boss nawet przez jakiś czas korzystał z takich usług, ale jak wiadomo - nie ma nic za darmo. Jak patrzyłam na te wszystkie kwoty, które bulił, to mnie skręcało w środku. Wyrzucanie kasy w błoto.

Jako że często komunikuję się z nim mailem, w jednej takiej wiadomości napisałam, że chciałabym mieć dostęp do Facebooka i Instagrama. Na drugi dzień, kiedy go zobaczyłam, oczka mu się zaświeciły na wspomnienie tego mojego pomysłu. Pewnie w głowie już liczył tę zaoszczędzoną forsę i zastanawiał się, na co ją wyda. Podzielił się ze mną hasłem chętniej niż katolik opłatkiem ze swoim bliźnim, a przy tym jeszcze zasypał podziękowaniami. "Nie ma problemu" odrzekłam, wzruszając ramionami - "to nic trudnego". "Chyba dla ciebie!" - odrzekł. "Nie cierpię tego!" - dodał.

Jest między nami kilkanaście lat różnicy, ale to jednak inne pokolenie jest, i wyraźnie widać tę jego niechęć do nowinek technologicznych.

Niedługo później zaś opublikowałam swojego pierwszego firmowego posta, posypały się "lajki", komplementy Bossa, a ja - jak na małego spragnionego pochwał człowieczka - zaczęłam się ogrzewać w blasku mojej zajebistości ;-)

Jakoś w tym czasie doszłam do wniosku, że ten Instagram to wcale nie jest taki straszny, jak go malują. Co więcej, zaczęłam dostrzegać jego niepodważalne zalety i przewagę nad blogiem. Instagram zaczął bowiem skuteczniej pobudzać mój ośrodek nagrody - na blogu publikuję elaboraty i nie dostaję ani jednego "lajka", podczas gdy na Instagramie wystarczy wrzucić jedno zdjęcie z podpisem, by zostać docenioną. A najlepsze jest w tym, że za pomocą tego jednego zdjęcia, można do siebie przyciągnąć ludzi z całego świata, o podobnych zamiłowaniach, hobby, wartościach, estetyce.

Reanimowałam więc swoje konto, które miałam już chyba z półtora roku, ale nic nigdy na nim nie publikowałam, i zaczęłam wrzucać pierwsze fotki w świat. Potem zaś z zaróżowionymi policzkami zaglądać do totalnie mi obcych osób, które wpadły do mnie, i cieszyć się z każdego obserwującego bardziej niż dziecko z cukierka (mimo że mogę ich policzyć na palcach obydwu rąk).

Tak więc, jak widzicie, wszystko ze mną w porządku. No poza tym, że postradałam rozum ;-)

Odpowiadając więc na pytanie Mo. spod poprzedniego wpisu: żyję i mam się dobrze. Nic mi nie dokucza tak bardzo jak ten przeklęty upływ czasu - już prawie marzec! Dacie wiarę?!

Za mną pracowity, ale też bardzo udany tydzień, który dostarczył mi sporo satysfakcji i radości, jako że zakończył się moim małym i nieoczekiwanym sukcesem.

Rodzina Bossa bawiła się na nartach w pięknej i zimowej scenerii, i choć mogłam sobie wziąć w tym czasie wolne, to jednak zdecydowałam się normalnie pracować, bo miałam kilka niedomkniętych spraw.

Przez cały tydzień nie widziałam Bossa, nie miał mnie więc kto denerwować ;-) Pracowało mi się więc wyśmienicie - do tego stopnia, że udało mi się dokończyć negocjacje z Wielką Brytanią. Nie dość, że w ten sposób pozbędziemy się problemu z głowy (zalegającego i niechcianego asortymentu), to jeszcze dostałam lepszą ofertę kupna niż sam szef, czym już w ogóle zapunktowałam u Bossa. Zaraz po tym jak go poinformowałam, zadzwonił do mnie cały w skowronkach i prosto z mostu wypalił: "jak tego dokonałaś???" Chciałam dla jaj odpowiedzieć "swoim urokiem osobistym", ale prawda jest taka, że całkiem przypadkowo - ot, trafiło się ślepej kurze ziarno :-) Potem coś jeszcze mówił o byciu gwiazdą, ale tak byłam odurzona oparami szczęścia, że już nic do mnie nie docierało ;-) Na koniec jeszcze załatwiłam tańszy transport od tego, który mieliśmy wcześniej, więc tak - jest co świętować. Właśnie wzbogaciłam Bossa o kilka tysięcy euro :-) Teraz jeszcze tylko uporać się z całą dokumentacją związaną z exportem i będzie święto.

Powoli też zaczynam dostrzegać zalety niewychodzenia przed orkiestrę. Zawsze byłam w pracy, nomen omen, człowiekiem-orkiestrą, ale teraz to mam wrażenie, że Boss zaczyna przeginać pałę ;-) Chce zrobić ze mnie swoją księgową (bo za dużo za to miesięcznie płaci). Już mi zapowiedział, że mogę się zapisać na taki kurs, jaki tylko zechcę... Ja z kolei miałam ochotę odpowiedzieć: "dude, I hate maths!". No i nie mam zielonego pojęcia o aktualnych przepisach prawa podatkowego!

Ech. Ciężkie jest życie "gwiazdy" ;-)

Dobrego tygodnia, moi drodzy.

środa, 1 lutego 2023

Latarnie irlandzkich brzegów: fantastyczna Fanad


Malownicza zatoka Lough Swilly, nad którą góruje strzelista latarnia Fanad, jest dla niewtajemniczonych właśnie tym: malowniczym zakątkiem Irlandii. W rzeczy samej - w ciche i pogodne dni przywodzi na myśl idylliczną przystań. Za tą niepozorną fasadą kryje się jednak zupełnie inne, mroczne oblicze. Trup ścielił się tu gęsto, niczym w filmach Tarantino. Ponad trzysta ostatnich lat to jakieś 60 wraków i tysiące topielców. 


Jak przystało na fiord - niestety nie tak spektakularny jak te norweskie - Lough Swilly wrzyna się głęboko w ląd pomiędzy dwoma półwyspami (Fanad i Inishowen), a także rozciąga na długość czterdziestu pięciu kilometrów. 


Przez swoje naturalne właściwości zatoka stanowiła miejsce schronienia dla wielu statków.  Jednak wbrew biblijnemu "proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie", nie każdy kto był w potrzebie, znajdował tu bezpieczną przystań. 


Zdecydowanie nie znalazła jej HMS Saldanha, która chcąc nie chcąc, przeszła do historii jako jedna z najgłośniejszych morskich tragedii, które miały tu miejsce. Saldanha była okrętem należącym do Królewskiej Marynarki Wojennej. Jej zadaniem było patrolowanie morskiego terytorium Irlandii - podlegającej wówczas Wielkiej Brytanii - i obrona przed ewentualnymi atakami wrogich sił. 


Pod koniec listopada 1811 roku uzbrojona po same zęby Saldanha wyruszyła w towarzystwie okrętu HMS Talbot na wspólny dwudziestodniowy patrol po okolicy. Na jej pokładzie znajdował się młody, dwudziestodziewięcioletni kapitan William Pakenham i ponad 250 innych osób wchodzących w skład załogi. 


Pogoda nie do końca im sprzyjała. O flaucie można było zapomnieć. Przez trzy dni wiał porywisty wiatr i choć warunki atmosferyczne dalekie były od idealnych, obydwa okręty dawały radę. Wszystko zmieniło się 4 XII 1811 roku. Na gorsze. Było tak, jakby sam diabeł uchylił przed nimi wrota do swego królestwa. Lodowaty grad bombardował z zacietrzewieniem, wiatr dął z przerażającą siłą, ogromne fale nieustannie atakowały. To był koszmar każdego wilka morskiego. Jak się później okazało, był to jeden z najgorszych sztormów stulecia. 


Nie dziwi zatem podjęta decyzja o przerwaniu patrolu i natychmiastowym szukaniu schronienia w Lough Swilly. Kapitan Pakenham już raz uniknął śmierci, kiedy trzy lata wcześniej zatonął inny dowodzony przez niego statek. Tym razem nie miał jednak tyle szczęścia. Tę straszliwą noc przetrwała tylko jedna łódź i nie była nią Saldanha, lecz mniejszy od niej slup wojenny - HMS Talbot, z którego to, wraz z nadejściem świtu, załoga wypatrzyła przez teleskop niezdrowe poruszenie na pobliskiej plaży. Ziściły się ich obawy. Na plaży trup ścielił się gęsto, a wraz z nim szczątki tego, co jeszcze niedawno było sprawnym okrętem. 


Nikt z 253 osób, które weszły na pokład okrętu Saldanha, już nie zszedł z niego żywy. Uratowała się jedynie... papuga należąca do kapitana Pakenhama, ale i jej nie był pisany happy-end. Znalazła wprawdzie suchy ląd, ale nie do końca bezpieczny. Wylądowała w ogródku jakiegoś lokalnego wieśniaka, a ten zaintrygowany egzotycznym i kolorowym ptakiem ze srebrną obrożą, ustrzelił ją jak zwykłego bażanta.


Maszt z wraku zabrała lokalna ludność, by go odpowiednio spożytkować, kotwicę umieszczono w muzeum, kapitana Williama Pakenhama, któremu nie dane było dożyć trzydziestki, pochowano w pobliskim opactwie Rathmullan, gdzie do dziś ma widok na ocean, a resztę nieszczęśników w grupowej mogile. 


Tragedia takiego rozmiaru nie mogła przejść bez echa. W wyniku działań kolegi zmarłych, kapitana Hilla z Królewskiej Marynarki Wojennej, który uparcie twierdził, że do tragedii by nie doszło, gdyby na przylądku Fanad znajdowała się latarnia, faktycznie postanowiono ją tutaj wybudować. Siedemnastego marca 1817 roku po raz pierwszy zabłysło tu światło latarni. I tak oto rozpoczęła się historia latarni morskiej Fanad, która w oczach wielu uchodzi za najpiękniejszą w całej Irlandii.