środa, 29 września 2010

Oslo - eklektyczne miasto nad fiordem

Oslo jeszcze do niedawna było dla mniemiastem praktycznie nieznanym. Nigdy nie byłam w  stolicy Norwegii – ba, w samym kraju – i taknaprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać. Oglądane w przewodnikach zdjęciadały mi tylko małe wyobrażenie tego, co mogę zobaczyć. To był tylko przedsmak.Cała głębia miasta,  cały jego klimat –to wszystko pozostało poza moim zasięgiem. To wszystko było dla mnie zagadką,którą miałam niedługo sama odkryć.

  

Już na kilka dni przed wyjazdemtowarzyszyła mi specyficzna ekscytacja – nieodłączny element związany z każdązbliżającą się podróżą. Codziennie sprawdzałam prognozę pogody dla stolicyNorwegii i ze zdziwieniem stwierdzałam, że jest ona niesłychanie pozytywna.Miało być ciepło, słonecznie i generalnie bajecznie. I było. Do tego stopnia,że kiedy już wylądowałam w Norwegii, nie mogłam uwierzyć, że kraj ten przywitałnas tak fantastyczną aurą.

  

Przez pierwsze kilkanaście minut takiegostanu bałam się, że ta piękna pogoda – jawiąca mi się jako bańka mydlana – poprostu pryśnie. Że  po kilku minutachołowiane chmury pokryją niebo w kolorze indygo i że spadnie deszcz. Jednakniedługo potem dotarło do mnie, że ta obawa to taka irlandzka pozostałość.Przyzwyczajenie do zmiennej, kapryśnej aury. Byłam w Norwegii, cieszyłam sięciepłymi promykami na mojej twarzy i na tym się skoncentrowałam. Irlandię wrazz jej zmiennymi stanami atmosferycznymi odsunęłam chwilowo na dalszy plan.

  

Po pierwszej, krótkiej wyprawie do centrum miałamjuż mały przedsmak tego, czego mogę się spodziewać. Miasto nie zauroczyło mniew najsilniejszy z możliwych sposobów. Nie zakochałam się w nim, ale też niewywarło na mnie negatywnego wrażenia. Jednak im dłużej w nim przebywałam, imbliżej je poznawałam, tym bardziej mi się podobało. Tym więcej uroczychzakątków udało mi się odkryć.

  

Oslo jest ciekawą stolicą europejską. Jesteklektyczną metropolią w całkowitym znaczeniu tego słowa. Tu – podobnie jak wwielu innych dużych miastach – mamy do czynienia z dwoma małymi,koegzystującymi światkami. Światkiem ułożonym, ekskluzywnym, czystym igeneralnie miłym dla oka. A także z tym światkiem ocierającym się o wszelkieszare barwy: dzielnicami klas robotniczych, emigrantów. Dzielnicami, które mająswój specyficzny, inny klimat i jakieś takie wrażenie „brudu” wiszące wpowietrzu. Dzielnicami, w których przez długie pokonywane metry spaceruje się wtowarzystwie orientalnych szyldów – sklepików typowych dla emigrantów - iintensywnych aromatów wydobywających się z otwartych drzwi restauracji. Toświat głównie jednej grupy społecznej. Ludzi o jednym kolorze skóry. To „obcy”świat. Obcy, bo stworzony przez tych, którzy ileś lat temu przyjechali doNorwegii w poszukiwaniu lepszego życia. Powyższy obraz to jednak tylko maływycinek z życia miasta.

  

Stolica Norwegii jest w moim odczuciumiastem miłym dla turystów. Przemierzyliśmy na własnych nogach wiele kilometrów,wałęsając się pomiędzy różnymi uliczkami. Widzieliśmy wiele budynków. I choćnatrafialiśmy na niezbyt interesujące widoki, miasto wywarło na nas pozytywnewrażenie. Bo szare zakątki i budynki w rozbudowie zostały zdecydowanie wyparteprzez obrazy bardziej miłe dla oka. Przez eleganckie kamienice i przez wytwornebudowle roztaczające wokół siebie atmosferę ekskluzywności.

  

Dużo uroku zawiera w sobie główna arteriaOslo – Karl Johans Gate. To wyjątkowo żywa część miasta, a przy tym bardzoładna. Wyjątkowo przyjemnie się tutaj spaceruje, głównie dzięki dostojnymfasadom klasycystycznych budynków. To właśnie tu znajduje się wieleekskluzywnych sklepów, restauracji i znanych hoteli.

  

Karl Johans Gate to głośno bijące sercemiasta. Tutaj odbywają się różne pochody i parady, z których zdecydowanienajważniejszy jest pochód odbywający się 17 maja w święto narodowe Norwegii.Tutaj też zobaczymy wiele naprawdę reprezentacyjnych gmachów, jak na przykładpałac królewski, parlament norweski czy też Teatr Narodowy. A to wszystkooczywiście w sąsiedztwie parków.

  

Dużym atutem miasta jest bliskie rozlokowanieatrakcji turystycznych. Wiele z nich znajduje się w niedużej odległości od KarlJohans Gate, dzięki czemu centrum można spokojnie zwiedzać na piechotę, adotarcie od jednej atrakcji do drugiej często zajmuje tylko kilka(naście)minut. Po mieście spaceruje się całkiem przyjemnie, a co najważniejsze pieszyjest tu traktowany z należytym szacunkiem. Kierowcy często i chętnie zatrzymująsię przed przechodniami i powiedziałabym, że wykazują dość dużą kulturę jazdy.Absolutnie nie ma się tutaj wrażenia, że na ulicach Oslo obowiązują prawadżungli: wygrywa silniejszy, czego niestety nie można powiedzieć o niektórycheuropejskich stolicach i miastach.

  

Szczególnie polecam poranne, weekendowespacery, kiedy miasto jeszcze w znacznej mierze pogrążone jest w śnie. Bardzopodobała mi się cicha, poranna niedziela w centrum. Pomimo że Oslo ma ponad 500tyś mieszkańców i jest całkiem prężną metropolią, o tej porze dnia można byłopomyśleć, że jest się w małym, sennym miasteczku. Miasto ożywiało się dopieropopołudniu. Spacery w pozostałe poranki już nie miały tego samego spokojnegocharakteru. W powietrzu wisiała „klątwa poniedziałku”, a na ulicach można byłowyczuć lekko nerwową atmosferę tworzoną przez tłum ludzi spieszących się dopracy.

czwartek, 23 września 2010

W ojczyźnie trolli i Wikingów

Jakjuż niektórzy wiedzą, wróciłam niedawno z wyprawy doNorwegii. Przywiozłam ze sobą dwa tysiące zdjęć, kilka pamiątek,książek, mnóstwo wspomnień i przeświadczenie, że muszętam jeszcze wrócić.


  


Terazmyślę intensywnie nad tym, jak to wszystko opisać. W zasadzie tojuż teraz wiem, że z braku czasu nie uda mi się wszystkichwspomnień przelać na papier, nad czym szczerze ubolewam. Próbęzrelacjonowania tego wszystkiego, co widziałam i przeżyłammogłabym porównać do trudności, z jakimi przyszło sięzmagać mitologicznemu Heraklesowi w czasie wykonywania jego dwunastuprac.


  


Jakjuż wspominałam na wstępie, wróciłam do Irlandii z gorącymprzekonaniem, że jeszcze kiedyś odwiedzę Norwegię. Możeniekoniecznie jej stolicę, na której się głównieskupialiśmy w czasie naszej wyprawy, raczej norweską prowincję. Bota mnie naprawdę urzekła.


  


Pierwszemoje norweskie wrażenia zrodziły się jeszcze w samolocie. Dziękiświatłu dziennemu miałam doskonałą okazję obserwować ten krajz lotu ptaka. Wrażenia? Boskie. Dużo wody, zatoczek, małychwysepek. I las. Mnóstwo lasów. A pomiędzy drzewamimałe drewniane chatki. Bardzo często kolorowe, usytuowane w pięknejscenerii: gdzieś na końcu lasu, zawieszone tuż nad spokojną tafląjeziora. Niesamowicie sielski widok dla mnie – miłośniczki ciszyi nieskażonej natury.


  


Norwegiaurzekła mnie właśnie tą swoją piękną, przyrodniczą stroną. Imnogością drzew. Przebywając w tym skandynawskim krajuuświadomiłam sobie, jak mało lasów jest w Irlandii. Pomimotego, że na co dzień nie odczuwam ich braku, w Norwegii chłonęłamtę wszechogarniającą zieleń całą sobą. I to właśnie wtedypomyślałam sobie, że gdyby kraj trolli i Wikingów zewszystkich stron obmywały wody, to Irlandia musiałaby oddać jejswój przydomek „Szmaragdowej Wyspy”. Bo choć krainaGuinnessa jest piękna i urocza, to jednak chyba Norwegii bardziejnależałby się tytuł „zielonego kraju”. Właśnie z uwagi nate lasy, które zajmują naprawdę pokaźny procent jejobszaru.


  


Comnie jeszcze uderzyło, kiedy wyglądałam przez samolotowe okienka?Małe, wręcz potwornie małe zaludnienie terenu. Za co na koncieNorwegii pojawił się kolejny duży plus ode mnie. Zielona Wysparównież nie jest krajem gęsto zaludnionym, ale królestwotrolli bije wszelkie rekordy pod tym względem. Tu koniecznie trzebaodnotować, że Norwegia jest jednym z najmniej zaludnionych krajówEuropy, a większość jej ludności skupia się w wielkich miastach,szczególnie na południu kraju, gdzie leży między innymiOslo.


  


Północnestrony kraju oferują dużo gorsze warunki do życia. Ziemia itamtejszy klimat są dość nieprzyjazne człowiekowi. Kusi mnie,nawet bardzo, by kiedyś na własne oczy zobaczyć te niegościnne,północne krańce Norwegii, skąd już tylko „krok” doFinlandii i Rosji. Zobaczyć i sprawdzić, jak bardzo ten obrazróżnił się będzie od norweskiego świata, którymiałam okazję zobaczyć w południowo-wschodniej części krajukróla Haralda V.


  


Urzekłymnie fantastyczne norweskie kościółki słupowe – dla mniestanowią one jeden z najlepszych symboli Norwegii. To przepięknedrewniane konstrukcje średniowieczne często niesamowicie misternieozdobione z zewnątrz. Chyba nigdy nie widziałam tak pięknej, azarazem skromnej, prostej i „ciepłej” budowli sakralnej. Żadenze współczesnych, betonowych domów bożych nie możesię w moim odczuciu mierzyć z urodą norweskich kościółków– bo jak inaczej nazwać te średniowieczne maleństwa? –słupowych. Perełki architektury, mówię Wam.


 buddy - sympatyczne brzydactwo


Uśmiechna mojej twarzy pojawiał się za każdym razem, kiedy spacerując pouliczkach Oslo, natrafiałam na Buddy’ego. Buddy to elektryczny,miniaturowy samochodzik idealny do jazdy po stolicy. Rozwijamaksymalną prędkość 80 km/h, a dzięki swoim filigranowymgabarytom zmieści się wszędzie. Jest ekologicznym pojazdem i tojego wielki plus. Jest jednak tak potwornie szkaradny, że aż mi gożal. Mediolan ma swojego Smarta, Oslo ma Buddy’ego. Smart majednak w miarę opływową sylwetkę, tymczasem Buddy jest okrutniekanciasty – i troszkę dziwię się, że twórcy tegoekologicznego pojazdu nie nadali mu bardziej nowoczesnego, miłegodla oka kształtu.


  


Spodobałami się Norwegia i wszystko to, co w niej zobaczyłam. Dobrze siętam czułam i za jakiś czas znów będę chciała postawićswoje stopy na tej ziemi. To jeden z niewielu krajóweuropejskich, który ma tak spektakularne i naturalne piękno.Tu się po prostu czuje, że nieskażona przyroda otacza Cię zkażdej strony. A im dalej od metropolii, tym to uczucie jestbardziej potężne.

wtorek, 14 września 2010

Johnstown Castle, czyli kto puścił pawia na dachu? ;)

JohnstownCastle jest romantyczną, dziewiętnastowieczną rezydencją położonąkilka kilometrów od miasta Wexford. Przez długi czas marzyłamo tym, by pewnego dnia zobaczyć go na własne oczy.


  


Lubięneogotyckie budowle. Mają w sobie dużo powabu i swego rodzajudostojeństwa. I taki właśnie jest zamek Johnstown. Majestatyczny,imponujący, czarujący. W porównaniu z nim większośćirlandzkich zamków, będących w głównej mierzekanciastymi, prostymi budowlami średniowiecznymi, wypada małointeresująco. Ale porównanie takie nie jest teżsprawiedliwe. Bo to tak jakby porównać porsche do fiata 125p.Albo umorusanego Kopciuszka do jej wyfiokowanych sióstrprzyrodnich.


  


Askoro już jestem w temacie bajek, to myślę, że nie będzie grubąprzesadą, jeśli powiem, że zamek sprawia wrażenie baśniowejbudowli. Ze swoimi smukłymi wieżyczkami i zgrabną sylwetkąspokojnie mógłby być domem dla niejednej wybrednejksiężniczki. Niestety sam zamek nie jest dostępny dla przeciętnegośmiertelnika-turysty. Ponoć odbywają się w nim różnekonferencje. Dla publiki otwarty jest jedynie Entrance Hall.


  


Możnaza to do woli spacerować po ogrodach przylegających do posiadłościJohnstown. I wierzcie mi, jest tam co robić i co podziwiać, jako żezamkowy teren rozciąga się na 50 akrach. Krótko mówiąc,to ponad 20 hektarów bujnej, egzotycznej roślinności,kwiatów, jezior i alejek.


  


Naterenie zamku znajdują się także ruiny Rathlannon Castle,średniowiecznego, ufortyfikowanego domu mieszkalnego. Do jegownętrza nie można się niestety dostać, chyba że ktoś podjąłbysię próby sforsowania bramy wejściowej. Sami jednakprzyznajcie, nie jest to najmądrzejszy pomysł, a i gra nie jestwarta świeczki.


  


Jeśliktoś koniecznie chce coś zwiedzić, powinien udać się do IrishAgricultural Museum, Muzeum Rolnictwa, utworzonego w dawnychzabudowaniach gospodarczych zamku. Muzeum poświęcone jest główniehistorii rolnictwa w Wexford, choć można tam także zobaczyćwystawę na temat klęski Wielkiego Głodu. Godziny otwarcia muzeumpokrywają się z godzinami otwarcia zamku, jednak za wstęp do IAMtrzeba zapłacić dodatkowo 6€.


  


Domuzeum przylega herbaciarnia „Peacock” czynna tylko w okresieletnim. Wystrój nie jest tu generalnie zbyt ekskluzywny,jednak serwowane cappuccino warte jest swojej ceny, a obsługa miła.Kawiarenka oferuje też duży wybór słodkości, co nie bezznaczenia będzie dla łasuchów.


  


Nazwaherbaciarni jest jak najbardziej adekwatna. Peacock oznacza pawia. Apawi obojga płci w Jonhstown Castle jest naprawdę dostatek.


  


Samcei samiczki spacerują leniwie po dziedzińcu herbaciarni, wylegująsię w przeróżnych miejscach na trawie, albo… monitorującałe towarzystwo z wysokości blankowanych wieżyczek, wzbudzająctym niemałą sensację wśród przechodniów.


  


Niemogę stwierdzić, że nie warto zawitać do ogrodówprzylegających do zamku Johnstown, byłoby to niesprawiedliwe.Jednak muszę uczciwie przyznać, że po opuszczeniu zamkowych włościodczuwałam lekki niedosyt. I to nie tylko dlatego, że samarezydencja nie jest udostępniania zwiedzającym.


  


Chybanieco się spóźniłam z moją wizytą. Choć byłam tu wpołowie sierpnia, można już było odczuć oddech jesieni. Niektóredrzewa usłały trawniki grubą warstwą liści.


  


Wogrodach brakowało mi tęczowych barw i powiewu lata. Owszem, byłytam kolorowe kwiaty i krzewy, ale znaczna ich część już dawnostraciła urok. Miło jednak było pospacerować sobie w tymzacisznym środowisku wśród drzew, posągów i pawi.


  


Mojarada jest więc następująca: jeśli chcecie podziwiaćnajpiękniejszą szatę zamkowych ogrodów, wybierzcie się tamwczesnym latem. Jeśli zależy Wam tylko i wyłącznie na relaksie wprzyjemnym dla oka otoczeniu, to chyba każdy dzień będzie tymwłaściwym.


  


Ogrodyzamku Johnstown są czynne przez cały rok, siedem dni w tygodniu.Jednak tylko w określonym czasie, od maja do września, trzebauiszczać opłatę za wstęp do nich [2€ od dorosłego pieszego, 6€od samochodu].

czwartek, 9 września 2010

Dunsoghly Castle

Wspominającmoje irlandzkie wyprawy, zdarza mi się, że robię sobie w myślachmałą klasyfikację. Z gąszczu tych odwiedzonych staram sięwyłonić kilka top atrakcji – te, które z jakiegoś powodunajmilej wspominam. Wtedy najczęściej okazuje się, że były tozabytki, które przypadkowo pojawiły się na mojej drodze.Zabytki, które zwiedzaliśmy sami, bez udziału przewodnika,bez innych turystów. Zabytki, którym towarzyszyła auratajemniczości. I wiecie co? Wcale mnie to nie dziwi. Bo po razkolejny daje o sobie znać moja natura. Lubię wydeptywać swojeścieżki, docierać do miejsc mało znanych i rzadko odwiedzanych.


  


Dachzamku Dunsoghly wypatrzyliśmy już z oddali. I właśnie w tymmomencie było wiadomo, że zrobimy wszystko, by do niego dotrzeć.Tajemniczy zamek otulony szmaragdowymi drzewami znajdował się kilkakilometrów na północ od Finglas. Stał tam i kusił.Kiedy zatrzymaliśmy się na poboczu, nie znaleźliśmy żadnejtabliczki informacyjnej. Jasne było, że zamek nie jest udostępnianydla turystów, a dostęp do niego jest utrudniony. Utrudniony,ale nie niemożliwy.


  


Owszem,nie byłam zbyt zadowolona z tego faktu, szybko jednak zwróciłamswoje myśli na inny tor. Po obu stronach drogi wiodącej do zamkuznajdowały się pastwiska. A na nich konie. Zwierzęta, którewprost ubóstwiam. Z prawej urodziwe klacze ze swoimi małymi,najczęściej o pięknej płomiennorudej maści często z uroczymiróżowo-białymi chrapami. Po lewej garść gniadych koni,ogierów, jak się domyślam. Stado klaczy okazało się nietylko urodziwe, ale i sympatycznie usposobione. W momencie, kiedydostrzegły moją skromną osobę przyklejającą się nachalnie doogrodzenia, ruszyły wolnym krokiem w moim kierunku. Na przedziematki. Tuż obok nich, ewentualnie tuż za nimi, ich urocze źrebaki.


  


Imbliżej mnie były, tym bardziej żałowałam, że nie mam przy sobieżadnego smakołyku. Po raz setny dochodzę do wniosku, że chybapowinniśmy zacząć wozić w bagażniku worek owsa ;) Pozostało mijedynie nakarmienie ich trawą. A ta – najbujniejsza inajładniejsza – rosła oczywiście po przeciwnej stronie drogi.Bardzo ruchliwej drogi, jako że niedaleko znajduje się dublińskielotnisko.


  


Poniebie śmigały samoloty, po drodze samochody, a ja kursowałammiędzy nimi. Na drugą stronę drogi i z powrotem. Operacja ta byłajednak nieco niebezpieczna, więc musiałam zaprzestać dokarmiania iobdzielić klacze tym, czego mi nie brakowało: czułym głaskaniemich wspaniale wyrzeźbionych sylwetek.


  


Cosię zaś tyczy samego zamku, to jest on godny uwagi z kilku powodów.Po pierwsze Dunsoghly Castle ponoć jako jedyny w całym kraju [azamków tutaj dostatek] zachował swój oryginalny,średniowieczny dach z drewna. Co ciekawe, więźba dachowa – lubjak kto woli: drewniany szkielet dachu – tego mało popularnegozamku posłużyła jako wzór rekonstrukcji dachu dla RotheHouse w Kilkenny, czy sławnego i bardzo komercyjnego zamku Bunrattyw hrabstwie Clare.


  


Zaprzyczynę zachowania oryginalnego, średniowiecznego dachu uważasię fakt, iż począwszy od XV wieku, kiedy to wzniesiono DunsoghlyCastle, zamek był przez ponad 400 lat nieprzerwanie zamieszkiwanyprzez członków tej samej rodziny.


  


Nietylko dach przetrwał w bardzo dobrym stanie. Również samzamek prezentuje się nad wyraz dobrze. Bliższe podejście pozwalastwierdzić, że Dunsoghly Castle ma cztery kondygnacje i czterynarożne, smukłe i wysokie wieżyczki. Widok, jaki się z nichrozciąga pozostaje w sferze wyobraźni, bo nie ma szansyprzedostania się do środka zamku.


  


Zamekznajduje się na terenie farmy. Tuż obok niego usytuowana jest małakapliczka. Niedaleko pasą się konie, a przy zamkowych ścianachpoukładane są ogromne bele ze słomą. Ciągle można dopatrzyćsię części zamkowych murów obronnych.


  


Popowrocie do domu postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej natemat tego tajemniczego zamku. Jakież było moje zdziwienie, kiedywyszukałam informację, że ten niepozorny zameczek wyróżniasię nie tylko swym oryginalnym dachem, lecz także czymś jeszcze.Otóż zamek Dunsoghly wystąpił w słynnej produkcji MelaGibsona – w „Walecznym Sercu”. I o ile raczej powszechniewiadomo, że inny tutejszy zamek został sfilmowany w „Braveheart”,o tyle o Dunsoghly mało kto wie.


  


Przynajbliższej okazji, kiedy spokojnie mogłam wygospodarować te trzygodziny na powtórne obejrzenie „Walecznego Serca”,usiadłam wygodnie na kanapie i zaczęłam oglądać. Musiałam tosprawdzić. I zobaczyłam to, co chciałam zobaczyć: wzniosłąsylwetkę zamku Dunsoghly. Lekko zmodyfikowaną co prawda, ale mimoto nie miałam żadnych wątpliwości. Tak, to ten sam zamek. Tyletylko, że w filmie nie nazywał się Dunsoghly, lecz EdinburghCastle.


  


Braveheart”jest przepięknym filmem i ten, kto go jeszcze nie widział,koniecznie powinien go obejrzeć. Jako ciekawostkę podam, że filmprzedstawia nie tylko piękne, majestatyczne krajobrazy Szkocji, lecztakże… zabytki Irlandii w tym wspomniany zamek Dunsoghly. Z koleiTrim Castle [fotki zamku po lewej stronie bloga w katalogu o takimwłaśnie tytule] odegrał w produkcji Gibsona rolę angielskiegomiasta, Yorku. Warto też wspomnieć o opactwie Bective, którew filmie pełniło funkcję zamku króla Edwarda I.


  


Jestempewna, że ta wycieczka na długo zapisze się w mojej pamięci. Bopo prostu było świetnie. I nie ważne, że większą częśćspędzonego tam czasu poświęciłam tym przepięknym rumakom. Wartobyło. Dla tych koni znów bym tam wróciła. I dlazamku, gdyby tylko właściciel zdecydował się udostępnić goturystom.


Zastanawiamsię, ile jeszcze atrakcji i tajemniczych obiektów czeka namnie na Zielonej Wyspie?

środa, 1 września 2010

Dzień Bloga

  




Wśród wszystkich świąt znanych szerokiej publice zaplątałysię też dni takie, jak ten dzisiejszy. Święta stosunkowo nowe, mało popularne,dni, o których z różnych przyczyn łatwo się zapomina. Ostatni dzień sierpniaoznacza nie tylko bolesny koniec wakacji i powrót do szarej rzeczywistości. Wblogosferze obchodzi się wówczas Dzień Bloga. Przyznam szczerze, że wiedziałam,iż taki dzień jest gdzieś w sierpniu, ale nie potrafiłam go umiejscowić nakalendarzu. Co tu dużo mówić, zapomniałabym o nim, gdybym nie zajrzała dzisiajdo mojej skrzynki mailowej i nie przeczytała wiadomości od redakcji Onetu. Zbliżej mi niewiadomych przyczyn redakcja wytypowała m.in. mnie do zabawyzwiązanej z Dniem Bloga. Tych, którzy chcą zapoznać się ze szczegółami, upraszasię o zajrzenie tutajPozostałym powinna wystarczyć informacja, że w zabawie chodzi głównie o to,by wytypować pięć ciekawych blogów. Blogów, które z czystym sumieniem możnapolecić swoim czytelnikom.

 

Pozwolę sobie pominąć jeden z punktów dzisiejszej zabawy.Nie będę rozpisywać się, dlaczego założyłam moją stronę i co dało miblogowanie. Nie zrobię tego z prostej przyczyny: tak się składa, że dwatygodnie wcześniej świętowałam trzecią rocznicę mojego bloga i to właśnie wtamtejszej notce okolicznościowej zawarłam odpowiedzi na powyższe pytania.Powiem krótko. Uważam, że blogowanie to świetna sprawa i absolutnie nie żałuję,że zdecydowałam się prowadzić bloga. To czasochłonne zajęcie, ale nie ukrywam,że także szalenie satysfakcjonujące.

 

Ale do rzeczy. Oto moje wyróżnienia:

 

  1. Pioanka jest chyba jedyną blogerką, którą podziwiam. To kobieta o drobnej posturze, ale niesamowicie silnej psychice. Ma w sobie pokłady ogromnej siły, mądrości życiowej i dobroci. Ma też piękny styl pisania. Czytanie jej notek to ambrozja dla duszy. Lapsusy nie kłują w oczy, a cały blog jest wyjątkowo przejrzysty. Treść bloga oczywiście pierwsza klasa.

 

  1. MiSzA jest młodym, niesamowicie dowcipnym i ciekawym blogerem. Ma niepowtarzalny, wyjątkowo oryginalny styl. Nie do podrobienia. Bawi i czaruje czytelnika. Nawet jeśli opisze swoją wizytę w sklepie spożywczym,  to i tak zrobi to w szalenie ciekawy sposób. Myślę, że spokojnie mógłby się zająć profesjonalnym pisaniem i nieźle na tym zarabiać.

 

  1. Invitadę cenię za jej głód wiedzy. Za wielowymiarowego bloga. Za jej miłość do kraju, w którym żyje, za szacunek do Szkocji. I za to, że swoje podróżnicze przygody opisuje na blogu. Pisze nie tylko o tym, co zwiedza, ale także o ciekawych książkach i filmach. I dobrze to robi. Nie słodzi i nie kadzi. Wali prosto z mostu. Jest blogerką z charrrakterem.

 

  1. Ciekawa świata jest młodą stewardessą, która stosunkowo niedawno wybiła się w blogosferze. Ma bardzo fajne spojrzenia na świat i świetnie go uwiecznia na swoich fotografiach. Jest niesamowicie…. ciekawa świata, niezwykle skromna i sympatyczna. Ma tylko jedną wadę: za rzadko pisze.

 

  1. Cwirek musi mieć w sobie wewnętrzne ciepło, które świetnie przekłada się na jego styl pisania. Lubię do niego zaglądać, bo czytanie tego, co pisze, zawsze pozytywnie na mnie działa. Znajdziecie u niego nie tylko refleksje na temat samej Irlandii, lecz także Polski. Dowiecie się, co w sporcie piszczy i co ciekawego Cwirek zobaczył na swoich ścieżkach.

 

I to chyba tyle ode mnie.

 

Uff, zadanie wykonane.